Nędznicy/Część piąta/Księga dziewiąta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Jednego dnia Jan Valjean zeszedł ze schodów, postąpił kilka kroków na ulicy, usiadł na słupku przed bramą tym samym, na którym w nocy 5 czerwca Gavroche zastał go zamyślonego, i posiedziawszy chwil kilka, znowu poszedł na górę. Było to ostatnie poruszenie wahadła zegaru. Nazajutrz nie wyszedł z domu. Następnego dnia nie ruszył się z łóżka.
Odźwierna, która gotowała mu lichy obiad, trochę kapusty lub kilka kartofli z kawałkiem słoniny, spojrzała na miskę glinianą i zawołała:
— Ale nic wczoraj nie jadłeś, biedny kochany panie!
— Owszem — odpowiedział Jan Valjean.
— Talerz jest pełny.
— Zajrzyjcie do dzbanka z wodą. Jest próżny.
— To dowodzi, żeś pan pił, ale nie dowodzi żeś jadł.
— Ba — rzekł Jan Valjean — a jeżeli mam apetyt tylko na wodę?
— To się nazywa pragnienie, a jeśli się nie je współcześnie, to się nazywa gorączka.
— Zjem jutro.
— Lub na święty Nigdy. Czemu nie dzisiaj. Alboż to się mówi: Zjem jutro! Zostawiać cały mój półmisek nietknięty. Takie smaczne ziemniaczki!
Jan Valjean wziął za rękę starą kobietę.
— Obiecuję wam jeść — rzekł łagodnie.
— Nie jestem z pana zadowolona — odpowiedziała odźwierna.
Jan Valjean nie widywał innej istoty ludzkiej prócz tej dobrej kobiety. Są w Paryżu ulice, po których nikt nie chodzi i domy, do których nikt nie wstępuje. Mieszkał na jednej z takich ulic i w jednym z takich domów.
Kiedy jeszcze wychodził, kupił za kilkanaście groszy u kotlarza krucyfiks miedziany i zawiesił go na ścianie naprzeciw swego łóżka. Zawsze jest dobrze patrzeć na tę szubienicę.
Upłynął tydzień a Jan Valjean nie wyszedł z pokoju, ani ruszył się z łóżka. Odźwierna powiedziała do swego męża:
— Ten poczciwiec na górze już nie wstaje, nie je i nie długo pociągnie. Musi mieć zmartwienia. Założyłabym się, że jego córka źle żyje z mężem.
Odźwierny odpowiedział tonem wszechwładztwa mężowego:
— Jeśli jest bogaty, niech pośle po doktora, jeśli nie jest bogaty, niech nie posyła. Nie przyjdzie doktór, to i umrze.
— A jeśli przyjdzie?
— I tak umrze — zawyrokował stróż.
Odźwierna, skrobiąc starym nożem trawę rosnącą, jak mówiła, na jej bruku, mruczała:
— Szkoda go. Taki schludny staruszek. Jest biały jak kurcze.
Zobaczywszy na rogu ulicy lekarza z tej dzielnicy miasta, poprosiła go by wstąpił.
— To na drugiem piętrze — rzekła. Drzwi nie zamknięte, poczciwiec się nie rusza z łóżka i klucz zawsze jest we drzwiach.
Lekarz obejrzał Jana Valjean i rozmawiał z nim.
Gdy zszedł ze schodów, zagadnęła go odźwierna:
— A cóż, panie doktorze?
— Wasz chory jest bardzo chory.
— Co mu jest?
— Wszystko i nic. Człowiek ten według wszelkiego prawdopodobieństwa, stracił osobę kochaną. Z tego się umiera.
— Cóż panu powiedział?
— Powiedział, że jest zdrów.
— Czy pan konsyljarz wróci?
— Tak — odpowiedział lekarz. Aleby trzeba żeby ktoś inny powrócił.