Nędznicy/Część piąta/Księga piąta/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W kilka dni po wypadkach, któreśmy opowiedzieli, imćpan Boulatruelle doznał wielkiego wzruszenia.
Imćpan Boulatruelle jest dróżnikiem, którego już widzieliście w ciemnych częściach tej książki.
Boulatruelle, jak sobie może przypominacie, zajmował się różnemi, wątpliwej natury rzeczami. Tłukł kamienie i niepokoił podróżnych na gościńcu. Dróżnik i złodziej marzył o skarbach, zakopanych w lesie Montfermeil. Spodziewał się, że pewnego dnia znajdzie pieniądze w ziemi u stóp jakiego drzewa, a tymczasem chętnie szukał ich w kieszeniach przechodniów.
Jednakże teraz był roztropniejszy. Wydobył się z nielada kłopotu. Jak wiadomo, zabrano go w ciupie Jondretta wraz z innemi zbójcami. I wada na coś się przyda; opilstwo go ocaliło. Nie można było wyjaśnić czy był tam jako złodziej, czy też jako okradziony. Dla braku dowodów winy, po stwierdzeniu, że owego wieczora był zupełnie pijany, wypuszczono go na wolność. Wymknął się tedy z miasta i powrócił do swej szosy między Gagny i Lagny, którą znowu naprawiał pod nadzorem administracyjnym, tym razem ze spuszczoną głową, wielce zamyślony, nieco oziębły dla kradzieży, która o mało go nie zgubiła, ale za to daleko czulszy dla wina, które go ocaliło.
Co do mocnego wzruszenia, którego doznał wkrótce po powrocie pod swoją strzechę, oto jego przyczyna: Jednego poranku Boulatruelle, idąc, według zwyczaju, do roboty, a może i na zasadzkę, nieco przed wschodem słońca, zobaczył między drzewami człowieka, którego widział tylko plecy, ale pomimo porannego zmroku, zdawało mu się, że zna tę postać. Chociaż pijak, Boulatruelle miał dobrą pamięć, nieodzowną broń odporną dla każdego, który żyje w pewnem nieporozumieniu z porządkiem społecznym.
— Gdzie u djabła widziałem coś na kształt tego człowieka? — zapytywał siebie.
Ale mógł tylko to jedno odpowiedzieć, że widział kiedyś podobnego człowieka.
Zresztą Boulatruelle, nie mogąc sprawdzić tożsamości osoby, porównywał i obliczał. Człowiek ten nie był z tych okolic. Widocznie skądinąd przybywał. Oczywiście pieszo. O tej godzinie żaden powóz publiczny nie przejeżdża do Montfermeil. Szedł więc noc całą. Skąd? Z niedaleka, bo nie miał ani tłomoczka. ani zawiniątka. Niewątpliwie z Paryża. Dlaczego wszedł do lasu? co robił w nim o tej godzinie?
Boulatruelle wspomniał o skarbie. Szperając nieustannie w pamięci, przypomniał sobie, że przed kilku laty obudził w nim podejrzenie podobne jeden człowiek, który w istocie mógł być tym samym człowiekiem.
Tak rozmyślając mimowolnie pochylił głowę, co jest naturalnem, ale nie bardzo zręcznem. Gdy podniósł oczy, nic już nie widział. Człowiek zniknął w lesie i w zmroku.
— Do pioruna — rzekł Boulatruelle — muszę go znaleść. Dowiem się z jakiej jest parafji. Ten włóczęga Szarego Matusa nie bez kozery tu zachodzi. Muszę poznać tajemnicę mojego lasu.
Wziął motykę bardzo ostrą.
— Jest — mruknął — czem pogrzebać w ziemi i w człowieku.
I tak mówiąc sunął krok spory w kierunku, gdzie widział człowieka i zapuścił się w zarośla.
Gdy uszedł ze sto kroków, słońce wschodzące dopomagało mu w poszukiwaniu. Wyciśnięte na piasku stopy, tu i owdzie zdeptana trawa, złamane krzaki, młode gałązki ugięte i prostujące się z wdzięczną powolnością niby ramiona pięknej kobiety, która przeciąga się budząc, wskazywały mu tropy. Szedł tak czas pewien, aż w końcu stracił ślad wszelki. Czas upływał. Zapuścił się dalej w las i dostał na małe wzgórze. Ranny strzelec, który zdaleka przechodził lasem, gwizdając piosnkę nasunął mu myśl wdrapania się na drzewo. Chociaż stary, był zwinny. Stał przy drodze stary buk wysoki, godny Filisa i Boulatruella. Boulatruelle wdarł się na buk jak mógł najwyżej.
Pomysł był dobry. Rozpatrując się w puszczy nagle spostrzegł człowieka w stronie, gdzie las jest najgęstszy.
Ale zaledwie zobaczył zaraz zgubił go z oczów.
Człowiek wszedł albo raczej wsunął się na łączkę dość odległą i zasłonioną wysokiemi drzewami, ale Boulatruelle znał las doskonale i zauważył przy kupie kamieni młyńskich chory kasztan, opasany blachą przybitą do kory. Tę łączkę niegdyś nazywano łąką Blaru. Stos kamieni, leżący nie wiedzieć w jakim celu od lat trzydziestu, może tam jest dotychczas. Nic nie jest równie długotrwałe jak stos kamieni, chyba ogrodzenie z desek. Jest to tymczasowe. Najważniejszy powód żeby długo trwało!
Boulatruelle uradowany, raczej zeskoczył z drzewa niż się zsunął. Wynalazł legowisko, chodziło tylko o złowienie zwierza. Prawdopodobnie był tam sławny ów skarb wymarzony.
Nie łatwa była sprawa dostać się na łączkę. Wydeptanemi ścieżkami, wijącemi się w różne gzygzaki, doszedłby za dobry kwadrans; ale przedzierając się przez zarosłe, nadzwyczajnie w tej stronie lasu gęste i cierniste, potrzebował więcej niż pół godziny. Boulatruelle zbłądził, że tego nie zrozumiał. Wierzył w linję prostą; szacowne złudzenie optyczne, które gubi wielu ludzi. Zarośla, chociaż gęste, wydały mu się dobrą drogą.
Boulatruelle, przywykły chodzić krętemi drogami, tym razem zbłądził idąc prosto.
Rzucił się odważnie w gęstwinę krzaków.
Przedzierał się przez ostrokrzewy, tarniny, pokrzywy, dzikie róże, ostre i kolczaste ciernie. Podrapał się okrutnie.
Doszedłszy do wyrwy, natrafił na wodę, którą musiał przebyć.
Nakoniec po czterdziestu minutach doszedł do łączki Blaru, spocony, zmoczony, zadyszany, odrapany i srogi.
Nikogo na łączce.
Boulatruelle pobiegł do kupy kamieni. Leżały w swojem miejscu, nikt ich nie ruszył.
Co do człowieka, ten zniknął w lesie. Wymknął się. Gdzie? w którą stronę? jaką gęstwiną? Niepodobna odgadnąć.
Najboleśniejsze było to, że za stosem kamieni, naprzeciw drzewa, opasanego blachą cynkową, Boulatruelle zobaczył świeżo poruszoną ziemię, motykę zapomnianą lub porzuconą i dół.
Dół był pusty.
— Złodzieju! — krzyknął Boulatruelle, podnosząc obydwie pięście w górę.