Nędznicy/Część piąta/Księga piąta/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Jakkolwiek wielkie było oczarowanie Marjusza, nie wypłoszyło ono z jego umysłu innych zajęć.
Gdy drudzy zajmowali się przygotowaniami do wesela, czekając tylko dnia, w którym odbyć się miało, Marjusz czynił sumienne a trudne poszukiwania, dotyczące przeszłości.
Z wielu względów czuł się obowiązanym do wdzięczności, winien ją był za swego ojca i winien był za siebie.
Nie wypłacił długu wdzięczności Thenardierowi; nie wypłacił też nieznajomemu, który go odniósł do pana Gillenormand.
Marjuszowi wiele na tem zależało odszukać tych ludzi; zdawało mu się, że nie może się ożenić i być szczęśliwym, zapomniawszy o nich; lękał się, by te długi niezapłaconego obowiązku nie rzuciły cienia na jego życie, które odtąd miało być tak pogodne. Niepodobna mu było zostawić ten dług niezapłacony i nimby wszedł wesoło w przyszłość, pragnął się skwitować z przeszłością.
Że Thenardier był zbrodniarzem, nie osłabiało to jednak faktu, że ocalił życie pułkownikowi Pontmercy. Thenardier był zbójem dla wszystkich, wyjąwszy dla Marjusza.
I Marjusz nieświadomy rzeczywistego zdarzenia na polu bitwy pod Waterloo, nie znał tego szczegółu, że w dziwnej tej przygodzie ojciec jego wprawdzie winien był życie Thenardierowi, ale nie był obowiązany do wdzięczności.
Ani jeden z licznych ajentów, których używał Marjusz, nie mógł trafić na trop Thenardiera. Zdawało się, że przepadł bez śladu. Thenardierowa umarła w więzieniu podczas śledztwa. Thenardier i jego córka, Anzelma, dwie istoty pozostałe z tej opłakanej rodziny, zanurzyły się gdzieś w cieniu. Przepaść milcząca zamknęła się nad niemi. Nie widziano nawet na powierzchni tego drżenia fali i tych kółek dośrodkowych, zawiadamiających, że coś tam wpadło i że w tem miejscu można zarzucić sondę.
Thenardierowa umarła, Boulatruelle został wypuszczony, Claquesous zniknął, główni oskarżeni uciekli z więzienia i proces zasadzki w domostwie Gorbeau prawie spełzł na niczem. Sprawa pozostała niewyjaśniona. Sąd kryminalny musiał poprzestać na dwóch podrzędnych winowajcach: Panchaud, zwanym Wiosennym i Urwipołciem, i Złamanym Szelągu, zwanym Dwa Miljardy, którzy skazani zostali na dziesięć lat do galer. Wyrok dożywotniego warownego więzienia padł zaocznie na dwóch wspólników, a Thenardier, jako herszt i główny sprawca zamachu, skazany został także zaocznie na karę śmierci. Ten wyrok śmierci, niewykonany na Thenardierze, rzucał ponure światło na jego nazwisko pogrzebione, niby świeca, paląca się przy trumnie.
Zresztą wyrok ten, pomnażając obawy Thenardiera, by nie został schwytanym, zgęścił też ciemności, otaczające tego człowieka.
Co do drugiego człowieka, który ocalił życie Marjuszowi, poszukiwania z początku dość pomyślne, potem nagle straciły ślad wszelki. Odszukano dorożkarza, który przywiózł Marjusza na ulicę Panien Kalwarji wieczorem 6-go czerwca. Dorożkarz oświadczył, że dnia 6-go czerwca na rozkaz ajenta policji, stał od trzeciej po południu do nocy na ulicy nadbrzeżnej przy Polach Elizejskich nad stokiem Wielkiego kanału; że około godziny dziewiątej wieczór, otworzyła się krata kanału od strony rzeki i wyszedł z niej człowiek, niosący drugiego człowieka, który zdawał się umarły; że ajent, który stał na czatach w tem miejscu, aresztował żyjącego i zabrał zmarłego człowieka; że na rozkaz ajenta on, dorożkarz, zabrał wszystkich do swego powozu i odjechał na ulicę Panien Kalwarji; że tu złożono człowieka zmarłego; że człowiekiem zmarłym był pan Marjusz, że on, dorożkarz, poznaje go choć „tym razem“ żyjącego; że następnie znowu wsiedli do powozu, że zaciął konie i o kilka kroków od bramy Archiwum zawołano, by się zatrzymał, że na ulicy zapłacono go i odprawiono, że ajent uprowadził drugiego człowieka i że nie wiedział o niczem więcej, bo noc była bardzo ciemna.
Marjusz, jakeśmy powiedzieli, nic sobie nie przypominał. To jedno tylko pamiętał, że jakieś silne ręce ujęły go w chwili, gdy padał na wznak na barykadę; później nic nie widział i odzyskał przytomność dopiero u pana Gillenormand.
Gubił się w domysłach.
O swojej tożsamości wątpić nie mógł. A jednak jak się to stało, że padłszy na ulicy Konopnej, zabrany został przez ajenta policji nad brzegiem Sekwany przy moście inwalidów? Ktoś przeniósł go z dzielnicy Targów na Pola Elizejskie. Jakim sposobem? Przez kanał ściekowy. Poświęcenie niesłychane!
Ktoś? co za jeden?
Tego człowieka szukał Marjusz.
O tym człowieku, jego zbawcy, żadnej wiadomości, żadnego śladu, żadnej wskazówki.
Chociaż zmuszony był postępować bardzo oględnie w tym względzie, Marjusz posunął poszukiwania aż do prefektury policji. I tu, jak wszędzie, nie dowiedział się nic nowego. Prefektura nawet mniej wiedziała od woźnicy. Nie miano tam żadnej wskazówki, żeby aresztowano kogo w nocy 6-go czerwca przy kracie Wielkiego kanału; nie otrzymano żadnego raportu o fakcie, który uważano w prefekturze za bajkę, wynalazku dorożkarza. Dorożkarz, byle dostał na piwo, zdolny jest do wszystkiego, nawet do kłamstwa. A jednak fakt był pewny i Marjusz nie mógł o nim wątpić, chyba żeby wątpił o własnej tożsamości.
Wszystko w tej dziwnej zagadce było niewytłómaczone.
Co się stało z owym człowiekiem tajemniczym, którego widział dorożkarz jak wyszedł z kraty kanału ściekowego, niosąc na plecach omdlałego Marjusza, i którego aresztował ajent policji na gorącym uczynku ocalenia powstańca? co się stało z samym ajentem? Dlaczego ten ajent milczy? czy człowiek ten zdołał umknąć? Dlaczego nie zgłosił się do Marjusza, który mu był winien wszystko. Bezinteresowność niemniej wielka jak poświęcenie. Dlaczego człowiek ten nie pokazuje się? Czy umarł? co był za jeden? jak wyglądał? Nikt nie wiedział. Dorożkarz odpowiadał: Noc była bardzo ciemna. Baskijczyk i Nicoletta, przerażeni i odurzeni, widzieli tylko zakrwawionego młodego pana. Odźwierny, którego łojówka oświecała traiczne przybycie Marjusza, jeden tylko zauważył owego człowieka i dał takie objaśnienie: „człowiek ten był straszny“.
Marjusz schował starannie zakrwawione ubranie, w którem go przyniesiono do dziadka, spodziewając się, że mu się przyda na co w poszukiwaniach. Rozpatrując surdut, zobaczył połę dziwacznie rozdartą. Brakowało sporego kawałka sukna.
Wieczorem opowiadał przy Cozecie i Janie Valjean o dziwnej swojej przygodzie, o licznych poszukiwaniach i nieużyteczności swoich usiłowań. Zniecierpliwiło go zimne oblicze „pana Fauchelevent“. Zawołał z żywością, w której prawie gniew się przebijał:
— Tak jest, człowiek ten, ktokolwiek on jest, był szczytnym. Czy wiesz pan, co on uczynił? Przybył na miejsce śmierci jak archanioł. Musiał rzucić się w zgiełk walki, porwać mię, otworzyć kanał, spuścić się i nieść mię tamtędy! Musiał iść półtory mili francuskiej w strasznych galerjach podziemnych, pochylony, zgięty, w ciemnościach, w kloace, więcej niż półtory mili, mój panie, i to z trupem na plecach! I w jakim celu? ocalenia tego trupa. A tym trupem ja byłem. Powiedział sobie: Może tam jest jeszcze iskierka życia; zryzykuję moje życie dla tej nędznej iskierki! I nie ryzykował tego życia raz, ale dwadzieścia razy! Na każdym kroku było niebezpieczeństwo. Najlepszy dowód, że ledwie wyszedł z kanału, został aresztowany. Wiesz pan, że ów człowiek, co wszystko to uczynił, nie żądał żadnej nagrody? Czemże byłem? powstańcem, zwyciężonym. O! gdyby sześćset, tysięcy franków Cozetty były moje...
— Są pańskie — przerwał Jan Valjean.
— Więc — rzekł Marjusz — oddałbym je za znalezienie tego człowieka.
Jan Valjean milczał.