Nędznicy/Część piąta/Księga piąta/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Kochankowie widywali się codziennie. Cozetta przychodziła z panem Fauchelevent. — Rzecz niesłychana — mówiła panna Gillenormand — oblubienica przychodzi sama do mieszkania swego przyszłego i bez ceremonji każe mu się zalecać do siebie. Ale powolne przychodzenie do zdrowia Marjusza, potrzebę zmieniło w zwyczaj, a krzesła ulicy Panien Kalwarji wygodniejsze do rozmów sam na sam od plecionych stołków ulicy Człowieka Zbrojnego, zwyczaj ten zakorzeniły. Marjusz i pan Fauchelevent widywali się, lecz nie rozmawiali z sobą. Zdawałoby się, że się tak ułożyli. Każda panna potrzebuje mieć z sobą kogoś dla przyzwoitości. Cozetta nie mogła przyjść bez pana Fauchelevent. Dla Marjusza pan Fauchelevent był nieodzownym warunkiem Cozetty. Przyjmował go więc rad nie rad. W rozmowie ogólnej o polityce ze stanowiska polepszenia losu wszystkich klas, powiedzieli sobie nieco więcej, niż tak lub nie. Razu jednego w przedmiocie nauczania, które Marjusz chciał, by było bezpłatne i obowiązujące, przystępne ile możności dla wszystkich, dawane każdemu niby powietrze i słońce, słowem dla całego ludu bez wyjątku, zgadzali się w zdaniach i rozmawiali prawie. Przy tej sposobności Marjusz zauważył, że pan Fauchelevent mówił dobrze, a nawet z pewną, wzniosłością i szlachetnością w wyrażeniach. Wszelako czegoś mu brakowało. Pan Fauchelevent miał coś mniej i coś więcej od światowego człowieka.
Marjusz zadawał w duchu wszelkiego rodzaju nieme zapytania temu Fauchelevent, który był dla niego poprostu życzliwy i zimny. Czasami powątpiewał o własnych wspomnieniach.
Miał w pamięci swej próżnię, miejsce ciemne, przepaść, którą wykopały cztery miesiące konania. Wiele rzeczy w niej zaginęło. Tak był niepewny, że zapytywał siebie, czy rzeczywiście widział na barykadzie pana Fauchelevent, tego tak poważnego i spokojnego człowieka.
Zresztą nie to jedno zdumienie zostawiły w jego umyśle zjawianie się i znikanie przeszłości. Nie należy sądzić, by był zupełnie wolny od natarczywych wspomnień własnej pamięci, które zmuszają nas, szczęśliwych i zadowolonych, melancholicznie spojrzeć po za siebie. Głowa nie obracająca się ku widnokręgom zaginionym, nie ma ani myśli, ani miłości. Czasami Marjusz zakrywał twarz rękoma i tłumna, mglista przeszłość przesuwała się w zamroczu jego umysłu. Czuł pod swemi ustami zimne czoło Eponiny; Enjolras, Courfeyrac, Jan Prouvaire, Combeferre, Bossuet, Joly, Feuilly, Grantaire, wszyscy jego przyjaciele, stawali przed nim i uciekali. Wszystkie te istoty tragiczne byłyż snem tylko? czy też w istocie istniały? Zaburzenie wszystko uniosło z dymem. Wielkie gorączki miewają wielkie marzenia. Zapytywał się, dotykał, dostawał zawrotu od wszystkich tych znikłych rzeczywistości. Gdzież więc podzieli się wszyscy? jest że prawdą, że pomarli? Spadek do otchłani uniósł wszystko, prócz niego. Zdawało mu się, że wszystko znikło, niby za teatralną zasłoną. Bywają takie kortyny zapadające w życiu.
A on, byłże w istocie tym samym człowiekiem? On biedny, został bogatym, on opuszczony, znalazł rodzinę, zrozpaczony zaślubił Cozettę. Zdawało mu się, że przeszedł tajemnicę grobu, wstąpił do niego czarny, a wyszedł zeń biały. A w tym grobie inni pozostali. W pewnych chwilach wszystkie te istoty przeszłości wracały z tamtego świata i otaczały go ponuro; wówczas marzył o Cozecie i stawał się pogodny; ale tylko tak wielkie szczęście zdolne było zatrzeć wspomnienia katastrofy.
Pan Fauchelevent należał prawie do tych istot znikłych. Marjusz wahał się i nie chciał wierzyć, by Fauchelevent z barykady był tym samym Fauchlevent z ciała i kości, tak poważnie siedzącym obok Cozetty. Pierwszy należał zapewne do owych snów dręczących, które miewał w godzinach maligny. Zresztą dwie ich natury odpychały się wzajem i Marjusz czuł niepodobieństwo zadać jakie pytanie panu Fauchelevent. Nawet mu to nie przyszło do głowy. Raz już wskazaliśmy ten szczegół charakterystyczny.
Dwaj ludzie, mający wspólną tajemnicę i jakby za milczącą zgodą, nie mówiący z sobą ani słowa w tym przedmiocie, zdarzają się częściej niżby sądzić można.
Jednakże pewnego razu Marjusz zdobył się na próbę. Wprowadził do rozmowy ulicę Konopną i obracając się do pana Fauchelevent, rzekł:
— Pan zapewne zna dobrze tę ulicę?
— Jaką ulicę?
— Ulicę Konopną?
— Nie mam żadnego wyobrażenia o nazwisku tej ulicy — odpowiedział pan Fauchelevent tonem jak najnaturalniejszym.
Odpowiedź dotyczyła nazwiska ulicy, nie zaś samej ulicy, niemniej jednak Marjusz wyprowadził z niej wniosek stanowczy.
— Ba — pomyślał — oczywiście marzyłem. Byłem w obłędzie. To jakiś co był do niego podobny. Pan Fauchelevent nie znajdował się na tej ulicy.