Nędznicy/Część piąta/Księga piąta/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Przygotowano wszystko do wesela. Lekarz oświadczył, że może odbyć się w lutym. Było to w grudniu. Kilka rozkosznych tygodni doskonałego szczęścia prędko upłynęły.
Dziadek nie należał do najmniej szczęśliwych. Po całych kwadransach wpatrywał się w Cozettę.
— Przedziwnie piękna! — wołał. Ma postać tak łagodną i dobrą! Dalibóg, nic czarowniejszego nie widziałem w życiu. Później będzie to miało cnoty z fijołkowym zapachem. Prawdziwa gracja, na honor! Z takiem stworzeniem musisz żyć uczciwie. Marjuszu, drogi chłopcze, jesteś baronem, jesteś bogatym, nie adwokatuj, błagam cię.
Cozetta i Marjusz nagle przeszli z grobu do raju. Przejście było tak niespodziane, że odurzyłoby ich, gdyby nie olśniło.
— Czy rozumiesz w tem choć cokolwiek? — pytał Marjusz Cozetty.
— Nie — odpowiedziała Cozetta — ale zdaje mi się, że Pan Bóg na nas patrzy.
Jan Valjean zrobił, utorował, pogodził i ułatwił wszystko. Przyśpieszał szczęście Cozetty tak skwapliwie i pozornie z taką radością, jak sama Cozetta.
Będąc niegdyś merem, umiał rozwiązać zagadnienie bardzo delikatne, którego sam jeden posiadał tajemnicę: pochodzenia Cozetty. Powiedzieć nagą prawdę, kto wie? możeby to przeszkodziło do związku. Wydobył Cozettę z tych wszystkich trudności. Wynalazł jej rodzinę z ludzi nieżyjących, pewny, że nikt o to upominać się nie będzie. Cozetta pozostała sama jedna z wygasłej rodziny, nie była jego córką, ale córką drugiego Fauchelevent. Dwaj bracia Fauchelevent byli ogrodnikami w klasztorze przy ulicy Pocztowej. Udano się do klasztoru; otrzymano jak najlepsze świadectwa; poczciwe zakonnice nie bardzo usposobione i nie ciekawe zagłębiać się w kwestye ojcowstwa, nie domyślając się podstępu, nigdy dobrze nie wiedziały, którego z dwóch Fauchelevent była córką mała Cozetta. Powiedziały więc co chciano i powiedziały chętnie. Spisano akt zeznania. Cozetta stała się w obliczu prawa panną Eufrazją Fauchelevent. Uznano ją sierotą po ojcu i matce. Jan Valjean urządził się w ten sposób, że pod nazwiskiem Fauchelevent uchodził za opiekuna Cozetty, której dodano drugiego opiekuna w panu Gillenormand.
Co do pięciuset osiemdziesięciu czterech tysięcy franków, był to zapis dla Cozetty, uczyniony przez osobę już nie żyjącą, która chciała pozostać nieznaną. Pierwotny zapis wynosił pięćset dziewięćdziesiąt cztery tysiące franków, ale dziesięć tysięcy wyłożono na edukacyę panny Eufrazji, z których pięć tysięcy zapłacono klasztorowi. Zapis ten, złożony na ręce trzeciej osoby, miał być oddany Cozecie, gdy dojdzie do pełnoletności lub wyjdzie za mąż.
Jak widzimy, historja ta była dość dobrze upozorowana, zwłaszcza poparta pół miljonem franków. Wprawdzie niektóre szczegóły były trochę dziwne, ale ich nie widziano. Jednemu z interesowanych zawiązała oczy miłość, drugim sześć kroć stotysięcy franków.
Cozetta dowiedziała się, że nie jest córką starego człowieka, którego dotychczas nazywała ojcem. Był to jej krewny; inny Fauchelevent był prawdziwym jej ojcem. W każdym innym czasie, dotknęłoby ją to boleśnie. Ale w tych godzinach niewysłowionego szczęścia, wiadomość była małą chmurką, odrobiną cienia, który radość jej wkrótce rozproszyła. Miała Marjusza. Ukazał się młodzieniec, stary poczciwiec zniknął: takie jest życie ludzkie.
A przytem od wielu lat Cozetta przywykła była widzieć dokoła siebie zagadki; każda istota, której wiek dziecięcy otaczała tajemnica, zawsze jest gotową do pewnych zrzeczeń.
Jednakże nie przestała nazywać Jana Valjean ojcem.
Cozetta, nie posiadająca się z radości, zachwycona była ojcem Gillenormand. To prawda, że ją obsypywał grzecznościami i podarunkami. Kiedy Jan Valjean starał się zapewnić jej przyzwoite i niezależne stanowisko w społeczeństwie, pan Gillenormand myślał o przedślubnem wianie. Najwięcej go bawiło okazywać się szczodrym. Dał Cozecie suknie z koronek belgijskich, którą miał w spadku po własnej babce. — Takie mody wracają — mawiał — stare rupiecie robią furorę, a młode kobiety za mojej starości ubierają się jak niegdyś stare w moim dziecinnym wieku.
Ogałacał stare szanowne komody, pokryte lakiem koromandelskim, z sutemi antabami, od lat dziesięciu nie otwierane. — Wyspowiadajmy te stare dziedziczki — mówił — zobaczmy, co mają w brzuchu. Otwierał z łoskotem głębokie szuflady, pełne strojów wszystkich swych żon, kochanek i babek. Pekiny, adamaszki, materje w szerokie pasy, mory malowane, chustki indyjskie haftowane złotem, mogące być pranemi, suknie grodeturowe, delfiny z jednej sztuki dobre na obydwie strony, koronki genueńskie i alansońskie, stare ozdoby złote, pudełka z kości słoniowej z mikroskopijnemi rzeźbami, wstążki i różne rupiecie — wszystko to dawał Cozecie. Cozetta zdumiona, rozkochana w Marjuszu i przejęta wdzięcznością dla pana Gillenormand, marzyła o szczęściu bez granic, obleczonem w atłasy i aksamity. Zdawało jej się, że serafiny podają jej wiano. Dusza jej ulatywała w błękity na skrzydłach z koronek brabanckich.
Upojeniu kochanków dorównywało zachwycenie dziadka. Na ulicy Panien Kalwarji grzmiała nieustannie huczna kapela radości.
Co rano dziadek ofiarował jaki nowy gałganek Cozecie. Dokoła niej świetnie roztaczały się przeróżne falbany.
Jednego dnia dołączył do wiana Cozetty pyszną suknię z mory ciemnego koloru.
Dziadek umiał z tych szmat wydobywać mądrość.
— Miłość rzecz dobra, ale trzeba coś dodać. Do szczęścia potrzebne są rzeczy nieużyteczne. Szczęście, rzecz nieodzowna, dodajcie mi do tego obficie zbytku. Pałac i jej serce. Jej serce i Luwr. Jej serce i stawy wersalskie. Dajcie mi pasterkę, ale niech będzie w dodatku księżniczką. Przyprowadźcie mi Filis, uwieńczoną bławatkami, ale dodajcie jej sto tysięcy rocznego dochodu. Otwórzcie mi sielankę z widokiem na marmurowe kolumny; zgadzam się na sielankę, ale chcę także czarów z marmuru i złota. Suche szczęście podobne jest do suchego chleba. Gryziesz je, ale się nim nie sycisz. Chcę rzeczy zbytkownych, nieużytecznych, dziwacznych, tego co jest niepotrzebne i na nic nieprzydatne. Przypominam sobie, żem widział w katedrze Straszburskiej zegar wysoki, jak dom trzy piętrowy, który wskazywał godziny, który raczył wskazywać godziny, ale nie zdawał się do tego przeznaczonym; bił dwunastą w południe lub w północ, bił południe, godzinę słońca, i północ, godzinę miłości, bił jaką chcecie godzinę, pokazywał księżyc i gwiazdy, ziemię i morze, ptaki i ryby, Apollina i Dyanę, i nieskończony litanię rzeczy dobywających się z ukrycia: i dwunastu Apostołów, i cesarza Karola V, i Eponinę i Sabina, i tłum złoconych człowieczków, którzy w dodatku wygrywali na trąbkach. Nie licząc zachwycających kurantów, które wydzwaniał co chwila, niewiadomo dla czego. Nędzny cyferblat nagi, wskazujący tylko godziny, czyż może się z tem porównać? Mnie zachwyca ogromny zegar straszburski i wolę go, niż kukułkę z Czarnego Lasu.
Pan Gillenormand szczególniej bredził z powodu wesela, w dityrambach jego przesuwały się bezładnie wszystkie wspomnienia ośmnastego wieku.
— Nie znacie sztuki wyprawiania uczt. Nie umiecie nawet zabawić się jeden dzień jak należy. Wasz wiek dziewiętnasty jest wątły jak suchotnik. Braknie mu nadużyć, nie zna bogactwa i szlachectwa. W każdej rzeczy ostrzyżony i ogolony. Wasza średnia klasa jest ckliwa, bez barwy, bez woni, bez kształtu. O czem marzą wasze mieszczanki, wychodząc za mąż... o ładnym świeżo obitym buduarze, o palisandrach i perkaliku. Z drogi! z drogi! Pan Liczykrupa zaślubia pannę Łapigrosz. Przepych i wspaniałość niezmierna. Przylepiono luidora do woskowej świecy. Taka ta epoka. Chciałbym uciec za dziesiątą granicę. Ach! już w roku 1787 przepowiedziałem, że wszystko stracone, gdym jednego dnia ujrzał księcia Bolian, księcia Leon, księcia Chaboz, księcia Monbason, margrabiego Soubise i wice-hrabiego Thouars, para Francji, jadących dryndulką do Longehams! Wydało to swoje owoce. W tym wieku robią interesa, grają na giełdzie, zarabiają pieniądze i kutwią. Pielęgnują i gładzą swoją powierzchowność, chodzą wykrygowani, wymyci, wymydleni, wyskrobani, wygoleni, wyczesani, wyszczotkowani, wytarci, wygładzeni, wylizani na zewnątrz, nieskazitelni, gładcy jak rzemyk, czyściutcy, grzeczniutcy, a współcześnie, na moją duszę! mają w głębi sumienia tyle śmieci, gnoju i fetoru, że odstraszyliby świniarkę, ucierającą nos palcami. Daję temu wiekowi takie godło: Ochędóstwo brudne.
— Marjuszu, nie gniewaj się i pozwól mi mówić; o ludzie nie powiem nic złego, owszem cenię wielce twój lud, ale nie miej mi za złe, że dam po uchu mieszczaństwu. Bo to, kto szczerze kocha, ten smaga do żywego. Otóż powiadam bez ogródki, że dziś żenią się wprawdzie, ale nie umieją się żenić. Dalibóg, bardzo żałuję pięknych dawnych obyczajów. Żałuję wszystkiego: wytworności, rycerskiego ducha, galanterji i grzeczności, wesołego przepychu, muzyki podczas wesela, wykwintnej na górze, hucznej na dole, tańców, wesołych twarzy za stołem, wyrafinowanych konceptów, piosneczek, ogni sztucznych, szczerych śmiechów, szalonej uciechy i kokard bufiastych. Żałuję podwiązki panny młodej. Podwiązka panny młodej jest krewniaczką przepaski Wenery. O co toczy się wojna trojańska? Dalibóg o podwiązkę Heleny. Dla czego się biją, dla czego boski Diomed rozbija łeb Merjoneja ogromnym kaskiem o dziesięciu kolcach, dla czego Achilles i Hektor dziobią się lancami? Bo Helena pozwoliła Parysowi wziąć swoją podwiązkę. Z podwiązki Cozetty Homer ułożyłby Iljadę. Wsadziłby do swego poematu mnie starego gadułę i nazwałby Nestorem. Moi przyjaciele, onego czasu, miłego czasu, żeniono się uczenie, spisywano porządny kontrakt, a potem objadano się należycie. Ledwie wyszedł Cujas, w net Gamache wchodził. Lecz do pioruna! żołądek jest miłe zwierzę i upomina się o swe prawa, i także chcę wyprawiać wesele. Wieczerzano wyśmienicie, miałeś przy sobie wygorsowaną sąsiadkę, z piersią nader umiarkowanie osłonioną! Jak szczerze się śmiano, jak weselono się w owym czasie! Młodość była bukietem, każdy młodzieniec kończył się gałązką bzu lub krzakiem róży; nawet wojownik stawał się pasterzem, a jeśli przypadkiem był kapitanem dragonów, znajdywał sposób nazywać się Florjanem. Każdy chciał być ładny. Odziewano się w hafty i purpury. Mieszczanin wyglądał jak kwiat, a markiz jak klejnot. Nie noszono strzemiączek ani butów. Każdy był wymuskany, wystrojony, skoczny, zalotny, milutki, a mimo to nosił szpadę u boku. I koliber ma dziób i szpony. Były to czasy Indji zalotnych. Jedną ze stron wieku była delikatność, drugą przepych, i na mą duszę! bawiono się wybornie. Dziś każdy jest poważny. Mieszczanin skąpy, mieszczanka świętoszka; wiek wasz doprawdy jest nieszczęśliwy. Wypędzono gracje jako nazbyt wygorsowane. Niestety! kryją się z pięknością jak z brzydotą. Od pewnego czasu wszyscy chodzą w spodniach, nawet tancerki; i skoczka winna być poważną; wasze Katony są doktrynerami. Każą mieć minę majestatyczną. Gniewają się jeśli wyjmiesz brodę z halsztuka. Ideał dwudziestoletniego malca, który się żeni, jest podobnym do pana Royer-Collard. A wiecie jaki jest koniec tej majestatyczności? że stajesz się małym. Dowiedzcie się, że wesołość nietylko jest wesołą, ale jest wielką. Co u djabła, bądźcie więc weseli! Kiedy się żenicie, to się żeńcie z gorączką, szałem, wrzawą i harmidrem szczęścia! Powaga w kościele, i owszem. Ale jak tylko po mszy, hejże hola! wir hulaszczy dokoła panny młodej. Wesele odbywać się ma po królewsku i po warjacku; korowód ślubny ciągnąć winien z katedry Rejmskiej do pagody Chanteloup. Nie cierpię nudnego wesela. Na Bachusa! żyjcie na Olympie, przynajmniej w tym dniu jednym. Bądźcie bogami. Ach! moglibyście być sylfami, igraszką, śmiechem wesołością, a jesteście tylko gamoniami! Przyjaciele, każdy pan młody powinien być księciem Aldobrondini. Korzystajcie z tej jednej chwili życia i ulećcie w empirejskie przestworza z łabędziami i orłami, choćbyście mieli nazajutrz upaść w żabią, błotnistą prozę mieszczańską. Nie skąpcie hymenu, nie obcinajcie mu przepychu, nie żałujcie dnia, w którym jaśniejecie radością. Wesele nie jest prozą życia małżeńskiego. O! gdybym układał według mej fantazji, dopiero byłoby pięknie! usłyszanoby muzykę na drzewach. Program mój taki: błękity niebios — uczta wspaniała. Sprosiłbym na uroczystość boginie polne, zwołałbym dryady i nereidy. Wesele Amfitryty, obłok różowy, nimfy pięknie utrefione i nagie, akademik podający wiersze bogini, wóz ciągniony przez potwory morskie,
Tryton dreptał na przodzie i dźwięki cudnemi
Czarował wszystkich, z konchy dobytemi!
Taki jest mój program uroczystości; jeśli nie dobry, to już chyba na niczem się nie znam!
Kiedy tak dziadek w wylaniu lirycznem sam był swoim słuchaczem; Cozetta i Marjusz upojeni wpatrywali się w siebie swobodnie.
Ciotka Gillenormand patrzyła na wszystko z niewzruszoną dobrodusznością. Od pięciu lub sześciu miesięcy doznawała trochę wzruszeń. Marjusz powrócił, Marjusz zakrwawiony, Marjusz przyniesiony z barykady, Marjusz umarły, Marjusz żyjący, Marjusz pogodzony z dziadkiem, Marjusz narzeczony, Marjusz żeniący się z biedactwem, Marjusz żeniący się z miljonową panną. Sześćset tysięcy franków były jej ostatniem wzruszeniem. Później wróciła do obojętności niewiniątka. Regularnie chodziła na mszę i nieszpory, odmawiała pacierze i koronki, szeptała w kącie pokoju Zdrowaśki. podczas gdy w drugim szeptano słówka miłosne i zdawało jej się, że Marjusz i Cozetta są cienie. Właściwie ona była cieniem.
Bywa pewien stan bezwładnego ascetyzmu, w którym dusza zobojętniała w ociężałości i odrętwieniu, obca wszystkiemu co nazwać by można sprawami życia, prócz trzęsienia ziemi i wielkich katastrof, nie doświadcza żadnych wrażeń ludzkich, ani przyjemnych ani przykrych. Taka nabożność, mawiał ojciec Gillenormand do córki, podobną jest do zakatarzenia. Nie czujesz nic w życiu, ani złej, ani dobrej woni.
Zresztą sześć kroć stotysięcy franków rozproszyły niepewność starej panny. Jej ojciec miał zwyczaj tak mało na nią zważać, że nawet nie zapytał jej, czy się zgadza na związek małżeński Marjusza. Według swej mody postąpił raptusowo, i niewolnik z despoty, miał jedyną myśl, zadowolić Marjusza. Co do ciotki, czy ciotka istniała, czy mogła mieć swoje zdanie, o tem ani pomyślał, i jakkolwiek owczego charakteru, obraziła się tem panna Gillenormand. Dotknięta do żywego, choć na pozór nieczuła, powiedziała sobie: Ojciec rozstrzygnął bezemnie kwestję małżeństwa; ja bez niego rozstrzygnę kwestję dziedzictwa. W istocie była bogata, a ojciec miał tylko dożywocie. W tej tedy kwestyi postanowiła zadecydować według swej woli. Prawdopodobnie, gdyby młoda para była biedną, zostawiłaby ją w ubóstwie. Tymci gorzej panie synowcze! Żenisz się z gołą, bądź hołyszem. Ale pół miljona Cozetty podobało się ciotce i zmieniło jej usposobienie względem dwojga kochanków. Należy się uszanowanie dla sześciukroć stu tysięcy franków i oczywiście nie mogła zrobić inaczej, jak zapisać swój majątek młodym ludziom, bo już go nie potrzebowali.
Ułożono, że państwo młodzi będą mieszkać u dziadka. Pan Gillenormand koniecznie chciał odstąpić im swój pokój, najpiękniejszy w całym domu. To mię odmłodzi — mówił. To dawny projekt. Zawsze miałem zamiar wyprawić wesele w moim pokoju. Umeblował swój pokój mnóstwem starych cacek figlarnych; kazał obić ściany niezwyczajną materją, którą miał w sztuce i sądził, że była Utrechtska, z tłem atłasowem, złotemi chwastami i aksamitnemi kwiatami. Z takiej samej materji — mówił — była kotara u łoża księżnej Anville w Roeheguyon. Na kominku postawił statuetkę z saskiej porcelany, osłaniającą rękawem brzuch obnażony.
Bibljoteka pana Gillenormand stała się kancelarią adwokata, której potrzebował Marjusz, bo jak sobie przypominacie, rada adwokacka wymagała, by obrońca miał osobną kancelarję.