Nędznicy/Część pierwsza/Księga czwarta/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W pierwszej ćwierci bieżącego stulecia była w Montfermeil pod Paryżem garkuchnia, dziś już nieistniejąca. Utrzymywali ją małżonkowie Thenardier przy ulicy Piekarskiej. Nad drzwiami widziałeś deskę przybitą gwoździami do muru. Na tej desce było wymalowane coś nakształt człowieka w grubych szlifach jeneralskich wyzłacanych, z posrebrzanemi gwiazdami: czerwone plamy znaczyły krew; reszta obrazu przedstawiała dym i kurzawę, prawdopodobnie bitwę. U dołu czytałeś napis: Pod sierżantem z pod Waterloo.
Nic pospolitszego nad kary, lub wózek stojący przed austerją; ale wóz, zawalający ulicę przed garkuchnią sierżanta z pod Waterloo, podczas wiosennego wieczoru 1818 roku, niezawodnie zwróciłby uwagę przechodzącego tamtędy malarza.
Był to przodek jednego z tych ogromnych wozów, których używają w okolicach leśnych do przewożenia tarcic i kloców. Gruba oś żelazna na sworzniu, z ciężkim dyszlem, osadzoną była na ogromnych kołach; wszędzie: na kołach, dzwonach, piastach, osi i dyszlu leżała gęsta warstwa błota żółtawego koloru, jakim zwykle malują kościoły katedralne. Drzewo znikało pod błotem, a żelazo pod rdzą. Pod wozem wisiał gruby łańcuch, godzien Goliata galernika. Łańcuch ten przywodził na myśl nie belki i kloce, do których przenoszenia służył — ale przedpotopowych słoniów, którychby można zaprządz nim do wozu; wyglądał jak kajdany, ale nadludzkie, cyklopskie, zdjęte z potwornego olbrzyma. Homer związałby nim Polyfema, Shakspeare — Calibana.
Dlaczego ten przodek wozu stał w tem miejscu na ulicy? Najprzód, żeby ją zawalić; powtóre, żeby żelazo do reszty rdza zjadła. W starym porządku społecznym mnóstwo jest instytucji, które tak samo spotykasz w dzień biały na drodze, nie mającej innej przyczyny istnienia.
Środek łańcucha wisiał pod osią dość blisko ziemi, i na jego zgięciu, niby na linie huśtawki, siedziały tego wieczoru dwie dziewczynki, jedna półtrzecia roku, druga półtora mająca, ostatnia na ręku starszej. Chustka uczenie przywiązana chroniła je od upadku. Matka, zobaczywszy ten łańcuch okropny, powiedziała sobie: Oho! doskonała zabawka dla moich dzieci.
Dwie dziewczynki dość ładnie i z pewnem wyszukaniem odziane, jaśniały zdrowiem: rzekłbyś dwie róże wśród żelaztwa; oczy błyszczały szczęściem, świeże jagody się śmiały; jedna szatynka druga brunetka. Krzak niedaleko kwitnący słał przechodniom woń, zdającą się od nich wychodzić; półtoraroczna pokazywała obnażony brzuszek z niewinną nieprzyzwoitością drobnych dziatek. Ponad szczęśliwemi główkami i dokoła olbrzymi przód wozu, poczerniały od rdzy, straszny prawie, pełen brzydkich zgięć i kantów, tworzył jakby sklepienie pieczary. O kilka kroków siedziała na progu oberży matka, kobieta niebardzo powabna; ale w tej chwili miły przedstawiała obraz, huśtając dwoje dzieci z pomocą długiego sznurka, i z obawy jakiego przypadku, nieustannie mając wlepione w nie oczy, z tym wyrazem zwierzęcym, i niebieskim razem, który jest tylko matkom właściwy; za każdem poruszeniem szkaradny łańcuch wydawał brzęk przeraźliwy, podobny do wykrzyku gniewu; dziewczynki rozpływały się z radości; słońce zachodzące brało udział w tej uciesze. Trudno wyobrazić sobie coś wdzięczniejszego nad ten kaprys przypadkowy, co łańcuch tytanów przemienił w huśtawkę cherubinów.
Kołysząc małe, matka nuciła głosem fałszywym romans wówczas sławny:
Zajęta śpiewaniem i patrzeniem na córki, nie widziała ani słyszała, co się działo na ulicy.
Tymczasem ktoś się do niej zbliżył, gdy rozpoczynała pierwszą strofę romansu, i nagle usłyszała głos blizko uszu:
— Masz pani dwoje ładnych dzieci.
odpowiedziała matka śpiewając dalej, potem obróciła głowę.
O kilka kroków przed nią stała kobieta. I ona miała dziecko, które trzymała na ręku.
Prócz tego niosła duży worek podróżny, jak się zdawało bardzo ciężki.
Dziecię tej kobiety było istnym aniołkiem. Była to dziewczynka, mogąca mieć dwa lub trzy lata. Mogła współzawodniczyć z dwoma innemi pięknością ubrania. Sukienka z cienkiego płótna, wstążki u kaftanika; czepeczek garnirowany. Podniesiona jej spódniczka dozwalała widzieć nóżki białe i kształtne. Miała prześliczne rumieńce i jaśniała zdrowiem. Ochota brała ukąsić brzoskwinie jej policzków. O oczach tyle tylko można było powiedzieć, że musiały być duże, i że miały pyszne rzęsy. Spała.
Spała snem zupełnego zaufania, właściwego jej wiekowi. Objęcia matek są pieszczotliwe i czułe: dzieci śpią w nich głęboko.
Co do matki, postać jej była biedną i smutną. Wyglądała na szwaczkę, która wkrótce stanie się wieśniaczką. Była młodą. Czy piękną? może; ale w tem ubraniu trudno było rozpoznać. Włosy znikały zupełnie w ciasnym, brzydkim czepku zawiązanym pod brodą; musiały być jednak gęste: kilka jasnych kosmyków wydobywało się z pod czepka. Śmiech pokazuje piękne zęby, ale kobieta nie śmiała się wcale. Oczy jej oddawna zdawały się nie być suche. Była bladą, znękaną, nieco chorą: patrzyła na córkę uśpioną na swem ręku, wzrokiem matki, która karmi własne dziecię. Szeroka chustka niebieska, w jaką ucierają nos inwalidzi, zarzucona na szyi, okrywała piersi i kibić. Ręce spalone, tu i owdzie z czerwonemi plamami, palec wskazujący stwardniały, pokłuty igłą: ciemna salopka z grubej wełny, suknia płócienna i grube trzewiki. Była to Fantina.
Była to Fantina, trudna do poznania. A jednak bacznie przypatrując się, dostrzegłbyś ślady dawnej piękności. Smutny fałd, niby zarobek ironji, marszczył jej prawy policzek. A toaleta? Ów powietrzny strój z muślinów i wstążek, z wesołości, szału, muzyki i woni, znikł niestety, jak owe szrony błyszczące brylantami na słońcu; stopniały szrony, została czarna gałęź.
Dziesięć miesięcy upłynęło od „dobrej farsy.“
Domyślacie się, co się działo przez te dziesięć miesięcy.
Po opuszczeniu brak i niedostatek. Fantina wkrótce zgubiła z oczu Fayourytę, Zefinę i Dahlję; zerwany węzeł przez mężczyzn rozprzęgł się między kobietami. We dwa tygodnie później zdziwiłyby się wielce, gdyby im powiedziano, że były przyjaciółkami; do przyjaźni nie było już żadnego powodu. Fantina została sama. Gdy ojciec dziecięcia odjechał — niestety! takie zerwania są nieodwołalne — uczuła się zupełnie samotną, odwykłą trochę od pracy, przyzwyczajoną nieco do rozrywek. Zajęta Tolomyesem, zaniedbała stosunki, które jej dostarczały robotę: teraz zupełnie się one zerwały. Żadnego środka do życia. Fantina umiała ledwie czytać i podpisać swoje imię; pisarz uliczny napisał list do Tolomyesa, jeden, drugi, trzeci. Tolomyes na żaden nie odpowiedział. Jednego razu Fantina usłyszała przekupki, mówiące o jej córce: — alboż kto bierze na serjo takie dzieci? na takie dzieci wzrusza się ramionami! — Pomyślała o Tolomyesie, który wzruszał ramionami na jej dziecię i nie brał na serjo tej niewinnej istoty; serce jej zamknęło się dla tego człowieka. Co począć jednakże? nie wiedziała, gdzie się obrócić. Popełniła błąd, ale tłem jej charakteru, jak sobie przypominacie, był wstyd i cnota. Przeczuwała niewyraźne, że ją czekają utrapienia, może nędza. Trzeba było męztwa do dźwigania ciężkiej doli: miała je. Przyszło jej na myśl wrócić do rodzinnego miasta M. nad M. Tam może ją kto pozna i da robotę: tak, ale trzeba ukryć swój błąd. Przewidywała już konieczność boleśniejszego niż pierwsze rozłączenia. Ścisnęło się serce, ale postanowienie jej było niezachwiane. Fantina jak zobaczymy, miała dziką odwagę życia. Już mężnie wyrzekła się strojów, ubrała się w płócienka, i wszystkie swe jedwabie, szmatki, wstążki i koronki włożyła na córkę; była to jedyna jej próżność, święta zaiste. Sprzedała wszystkie rzeczy za dwieście franków; po zapłaceniu małych długów, pozostało jej około ośmdziesięciu franków. Pięknego poranku wiosennego opuściła Paryż w dwudziestym drugim roku życia, unosząc dziecię na plecach. Możeby kto ulitował się, patrząc na te dwie istoty. Kobieta miała tylko to dziecię na tym święcie, a dziecko tylko tę kobietę. Fantina karmiła swą córkę; to zmęczyło jej piersi, i trochę kaszlała.
Nie zdarzy się już nam sposobność mówić o panu Feliksie Tolomyes. Powiemy więc tylko, że we dwadzieścia lat później, za króla Ludwika Filipa, był tłustym adwokatem na prowincji, wziętym i bogatym roztropnym wyborcą i bardzo surowym sędzią przysięgłym; do hulanek jednak zawsze pierwszym.
Kiedy niekiedy siadając na wózek, za opłatą kilku su na milę, Fantina około południa przybyła do Montfermeil na ulicę Piekarską.
Przechodząc około austerji Thenandierów, ujrzała dwie dziewczynki z rozkoszą bujające się na potwornej huśtawce, i mimowoli zatrzymała się na ten widok zachwycający.
Dwie dziewczynki rzuciły urok na biedną matkę.
Patrzyła na nie ze wzruszeniem. Obecność aniołów zwiastuje bliskość raju. Zdało jej się, że nad oberżą stoi napisane Opatrzne słówko Tutaj. Dwie dziewczynki tak były szczęśliwe! Zdziwiona, rozczulona ich widokiem, nie mogła się wstrzymać od wyrzeczenia, w chwili gdy ich matka umilkła wśród dwóch wierszy piosnki:
— Masz pani śliczne dzieci.
Najokrutniejszą kobietę rozbroi pieszczota jej dzieci.
Matka podniosła głowę, podziękowała, prosiła przechodzącą usiąść na ławce przy drzwiach, sama siedziała na progu i rozpoczęła się rozmowa.
— Nazywam się pani Thenardier — rzekła matka dwojga dzieci. Trzymamy tę austerją.
Potem, wracając do swego romansu, nuciła dalej:
Tak trzeba, — wojna mym udziałem,
Udaje się do Ziemi Świętej.
Ta pani Thenardier była to kobieta ruda, mięsista, koścista, istny typ markietanki w całej brzydocie. I dziwna rzecz, miała nadto coś przesadnego, dzięki czytaniu romansów. Mizdrzący się heród-baba. Takie skutki sprawiają stare romanse na wyobraźni karczmarek. Była jeszcze młodą, miała zaledwie lat trzydzieści. Gdyby się podniosła i Fantina ujrzała jej wzrost ogromny i kolosalne kształty, możeby zlękła się, straciła zaufanie i cofnęła krok, o którym zaraz powiemy. Niekiedy losy ludzkie zależą od tego, czy ktoś stoi lub siedzi.
Podróżna opowiedziała swą historję nieco zmienioną.
Że była robotnicą, że ją mąż odumarł, że w Paryżu zabrakło roboty, i że idzie szukać jej gdzieindziej, w swoich stronach; że dziś rano opuściła Paryż, pieszo; że niosąc dziecko i czując się znużoną, wsiadła na wózek jadący do Villemomble; że z Villemomble piechotą przyszła do Montfermeil: że jej mała szła trochę, ale nie wiele — to takie młode — i że trzeba było ją wziąść na ręce, bo aniołek usnął.
Tak mówiąc, namiętnie pocałowała córkę i obudziła. Dziecię otworzyło oczy, wielkie oczy niebieskie jak u matki, i patrzyło, na co? Na nic, na wszystko z tą miną, niekiedy surową, dziatek, będącą tajemnicą ich świetlanej niewinności wobec naszych cnot mrocznych. Rzekłbyś, czują się aniołami, a nas mają za ludzi. Później dziewczynka się rozśmiała i chociaż matka ją zatrzymywała, spuściła się na ziemię z tą nieposkromioną energją malca, chcącego biegać. Nagle spostrzegła dwie dziewczynki na huśtawce, zatrzymała się i otwarła usta zdumiona.
Matka Thenardier odwiązała córki, zsadziła je z huśtawki i rzekła:
— Bawcie się we troje.
W takim wieku znajomość łatwo się zabiera; po chwili małe Thenardier bawiły się z nowo przybyłą, kopiąc dołki w ziemi: rozkosz niewymowna.
Nowo przybyła była niezmiernie wesoła; dobroć matek wyraża się w wesołości ich drobiazgu; wzięła patyczek i jak łopatą energicznie jęła kopać dół wielki jak dla muchy. Robota grabarza staje się wesołą, gdy nią się zajmuje dziecię.
Dwie kobiety nie przestawały rozmawiać.
— Jak małej na imię? — zapytała matka Thenardier.
— Cozetta.
Cozetta, czytaj Eufrazja. Małej było na imię Eufrazja. Matka zdrobniła Eufrazję na Cozettę, wiedziona tym instynktem czułym i pieszczotliwym matek i ludu prostego, co przemienia Józefa w Pepitę, a Franciszkę w Silettę. Jest to rodzaj wyrazów pochodnych, nabawiający kłopotu uczonych etymologistów. Znaliśmy staruszkę, której udało się z Teodory zrobić Gnon.
— W jakim wieku?
— Ma trzeci rok.
— To jak moja starsza.
Tymczasem dziewczyny utworzywszy grupę, patrzyły w ziemię strwożone i uszczęśliwione zarazem; ujrzały dużego robaka, wychodzącego z ziemi: przerażało to je i wprawiało w zachwycenie.
Skłoniły ku sobie jaśniejące czoła! rzekłbyś trzy głowy w aureoli.
— Jak te dzieci prędko się zapoznają! — zawołała matka Thenardier; nie jedenby przysiągł, że trzy siostry.
Słowa te były iskrą, której zdawała się czekać druga matka. Schwyciła rękę Thenardier, spojrzała jej w oczy i rzekła:
— Nie wzięłabyś pani mego dziecka pod swoją opiekę?
Thenardier poruszyła się ze zdziwieniem, niewyrażającem ani zgody, ani odmowy.
Matka Cozetty mówiła dalej:
— Bo to widzisz pani, nie mogę z sobą zabierać córki. Robota nie pozwala. Z dzieckiem trudno znaleźć miejsce. W moich stronach tacy są śmieszni. Widocznie Pan Bóg mię natchnął, żebym tu się zatrzymała. Kiedym ujrzała pani dzieci takie ładne, schludne i szczęśliwe, pomyślałam sobie: Muszą mieć dobrą matkę. Będą jak trzy siostry. A zresztą niedługo powrócę. Cóż, weźmiesz pani moje dziecko na opiekę?
— Trzeba się namyśleć — rzekła Thenardier.
— Dam sześć franków miesięcznie.
Tu głos męzki zawołał z głębi garkuchni:
— Najmniej siedm franków i za sześć miesięcy z góry.
— Sześć razy siedm, czterdzieści dwa — rzekła Thenardier.
— Dam — powiedziała matka.
— Prócz tego piętnaście franków na pierwsze potrzeby — dodał głos męzki.
— Razem pięćdziesiąt siedm franków — rzekła pani Thenardier. I zanuciła:
— Dam — rzekła matka — mam ośmdziesiąt franków. Pozostanie mi jeszcze trochę na podróż pieszą. Tam zarobię i gdy trochę uzbieram, powrócę po mego aniołka.
Odezwał się głos męzki:
— Czy mała ma wyprawę?
— To mój mąż — powiedziała Thenardier.
— Rozumie się, że ma wyprawę — biedne stworzenie. Poznałam, że to mąż pani. O, do tego piękną wyprawę! szaloną, wszystkiego tuzinami, i suknie jedwabne jak dama. Mam to wszystko w worku podróżnym.
— Trzeba je dać — odparł głos męzki.
— Oczywiście, że dam! — Byłoby dziwnem, żebym zostawiła córkę nagą!
Ukazała się twarz gospodarza.
— Więc zgoda — rzekł.
Dobito targu. Matka przepędziła noc w garkuchni, zostawiła dziecię, oddała pieniądze, wyjęła z worka wyprawę, i lżejsza nazajutrz rano puściła się w drogę. Takie rozstania odbywają się spokojnie, ale z rozpaczą w sercu.
Jedna z sąsiadek Thenardier spotkała tę matkę na drodze i wróciwszy mówiła:
— Widziałam tę kobietę na ulicy płaczącą: rozdzierający widok.
Gdy matka Cozetty odeszła, mąż rzekł do żony:
— Mam teraz czem zapłacić ratę sto dziesięć franków, której termin jutro przypada. Brakowało mi pięćdziesięciu franków. Czy wiesz, że miałbym pozew i komornika? Zrobiłaś doskonały interes z malcem.
— Anim się tego domyślała — rzekła żona.
Złapano myszkę dość mizerną; ale kot rad jest i z chudej myszy.
Co za jedni ci Thenardier?
Powiemy o nich teraz słów kilka; później uzupełnimy obraz.
Istoty te należały do owej klasy bękarciej, złożonej z chłopów dorobkowiczów i ludzi oświeceńszych spodlonych, klasy pośredniej między średnią i niższą, mającej narowy drugiej i wady pierwszej, bez szlachetnych natchnień robotnika i poczciwej rządności mieszczanina.
Natury karłowate: jeśli przypadkiem rozgrzeje je jak i ogień ponury, stają się potwornemi. Na dnie duszy kobiety leżały zarody bydlęcia, w duszy mężczyzny gotowy materjał na łajdaka. Oboje w najwyższym stopniu uzdolnieni do ohydnego postępu w kierunku złego. Są dusze-raki, które cofają się nieustannie ku ciemnościom, w życiu raczej pełzają wstecz niż kroczą naprzód; doświadczenie służy im na to, żeby stać się szpetniejszemi: codziennie gorsze, przesiąkają coraz czarniejszą podłością. Do takich dusz należeli ten człowiek i ta kobieta.
Szczególniej Thenardier przeraziłby fizjonomistę. Na pewnych ludzi dość jest spojrzeć, żeby poczuć ku nim wstręt i nieufność; czujesz bowiem, że są łotry z obu krańców. Niespokojni po za sobą i groźni przed sobą. Jest w nich coś nieznanego. Nigdy nie ręczysz za to, co robili i za to, co zrobić mogą. Z jednego ich słówka, z jednego gestu domyślasz się posępnych tajników ich przeszłości i ciemnych tajemnic przyszłości.
Ten Thenardier gdyby mu dać wiarę, był żołnierzem, sierżantem, jak mawiał; prawdopodobnie odbył kompanję 1815 r. i jak się zdaje dał dowody waleczności. Później zobaczymy, ile jest w tem prawdy. Szyld jego karczmy wyobrażać miał jeden z jego czynów wojennych; wymalował go sam, bo umiał wszystkiego po trosze, a źle.
W owym czasie, dawny romans klasyczny, zrazu Clelia, potem Lodoïsca, zawsze szlachetny, ale coraz gminniejszy, spadając od panny Scudery do pani Brunon Malarme i od pani Lafayette do pani Barthelemy Hadot, rozpalał czułe dusze stróżek paryzkich, pustoszył nawet serca wiejskie. Pani Thenardier miała tyle właśnie ukształcenia, ile potrzeba było do czytania tego rodzaju książek. Karmiła się niemi, tracąc resztę słabego rozumu. Dawało jej to, gdy była młodą i później, minę myślącą przy mężu, hultaju ostatniej próby, niedouczonym łotrze, współcześnie chytrym i prostaku, który czytywał Pigault Lebruna i w stosunkach z kobietami był gburem w najwyższym stopniu. Żona jego, młodsza o jakie dwanaście lub piętnaście lat, gdy jej romantycznie rozpłakane włosy siwieć zaczęły, gdy z Pameli wyrosła Megera, stała się po prostu ogromnych rozmiarów złośnicą, smakującą w głupich romansach. Nie można bezkarnie czytać banialuków. Skutkiem tej lektury starszą córkę nazwała Eponiną, a młodszej już miała dać imię Gulnary, gdy jakiś romans Ducray-Duninila zrobił szczęśliwą dywersję i małej dostało się tylko imię Anzelma.
Zresztą mówiąc mimochodem, nie wszystko jest śmiesznem i powierzchownem w tej ciekawej epoce, którą, nazwaćby można anarchją imion chrzestnych. Obok romantycznego żywiołu, któryśmy wyżej wskazali, są symptomata społeczne. Dziś często spotkasz na wsi parobka, mającego na imię Artur, Alfred lub Alfons, i wice-hrabiego — jeśli są dziś wice hrabiowie — z imieniem Tomasz, Piotr lub Jakób. Ta wędrówka imion „eleganckich“ do chłopstwa, i wieśniaczych do arystokracji nie jest czem innem, jedno dążeniem ku równości. I tu jak we wszystkiem przemknął niepowstrzymany wiatr nowych idei. Pod pozorną niezgodnością tkwi rzecz wielka i głęboka: — Rewolucja francuzka.
Nie dosyć być złym, żeby się dobrze wiodło: garkuchnia upadała.
Dzięki piędziesięciu siedmiu frankom podróżnej, Thenardier uniknął pozwu i zadość uczynił zobowiązaniu. Następnego miesiąca tak że potrzebowali pieniędzy; kobieta udała się do Paryża i zastawiła w lombardzie wyprawę Cozetty za sześćdziesiąt franków. Gdy i tę sumę wydali, małżonkowie Thenardier zaczęli patrzeć na dziewczynkę, jak na dziecko wzięte z litości i stosownie z niem się obchodzili. Ponieważ nie było już wyprawy, odziewano ją w stare koszule i sukienki małych Thenardier, to jest w łachmany. Karmiono ją resztkami, pozostałemi po wszystkich, nieco lepiej od psa, trochę gorzej od kota. Z resztą pies i kot zwykle razem z nią jadały, pod stołem z jednakowej misy drewnianej.
Matka, która, jak później zobaczymy, osiadła w M. nad M., pisywała, a raczej kazała pisać listy co miesiąc, dowiadując się o swojej córce. Thenardier odpowiadali niezmiennie: Cozetta doskonale się chowa.
Po upływie pierwszych siedmiu miesięcy, matka wysłała siedem franków za siódmy miesiąc, nie przestając płacić jaknajręgularniej. Przed końcem roku Thenardier rzekł: — Śliczną mi robi łaskę! Czy ona myśli, że siedem franków nam wystarczy! — i napisał, żądając dwanaście franków. Matka, w którą wmawiano, że jej dziecię jest szczęśliwe, poddała się i przysłała dwanaście franków.
Są ludzie, co muszą i kochać i nienawidzieć. Matka Thenardier namiętnie kochała swe córki, więc nienawidziła obcą. Smutna rzecz pomyśleć, że miłość macierzyńska miewa szkaradne strony. Odrobinę miejsca, które Cozetta u nich zajmowała, zdawało się matce Thenadier, że zabiera jej dzieciom, że ujmuje powietrza, którem one oddychają. Jak wiele innych kobiet tego rodzaju, miała codziennie do rozporządzenia pewną dozę pieszczot i pewną dozę klątw i szturchańców. Gdyby nie było Cozetty, niezawodnie wszystko dostałoby się ubóstwianym córkom; obca wyświadczyła im usługę, ściągając na siebie razy. Córkom gospodarskim dostały się w udziale same pieszczoty. Za lada poruszeniem spadał na Cozettę grad srogich i niezasłużonych karceń. Biedna, słaba istota, nieustannie karana, łajana, potrącana, bita — patrząc na dwa inne stworzenia, opromienione szczęściem, jak mogła zrozumieć cokolwiek z tego świata i Boga!
Ponieważ matka Thenardier była złą dla Cozetty, więc Eponina i Anzelma także były złemi. Dzieci w tym wieku są drugą edycją matki, tylko w mniejszym formacie.
Upłynął rok, później drugi.
Mówiono we wsi:
— Jacy uczciwi ludzie ci Thenardier! Sami nie bogaci, a wychowują biedne dziecko, które im podrzucono!
Myślano, że matka zapomniała o swej Cozecie.
Tymczasem Thenardier, dowiedziawszy się jakąś podziemną drogą, że dziecię prawdopodobnie było nieprawe i że matka nie mogła się przyznać do niego, zażądał piętnaście franków miesięcznie, powiadając, że „stworzenie rośnie i je dużo“, a grożąc, że je odeśle. „Czy ona myśli, żem głupiec! — zawołał; — ma tam jakieś konszachty, a mnie każe niańczyć swego bębna. Musi dopłacić“. Matka zapłaciła piętnaście franków.
Rok po roku dziecię rosło, a nędza jego także.
Dopóki Cozetta była małą, znosiła szturchańce za dwoje dzieci; gdy podrosła, to jest nie skończyła jeszcze lat pięciu, stała się służącą całego domu.
Pięć lat, powie kto, to nieprawdopodobne. Niestety, szczera prawda. Cierpienie społeczne zaczyna się już w tym wieku. Alboż nie czytaliśmy niedawno o procesie Dumollarda, sieroty, co stał się rozbójnikiem, i od piątego roku życia, jak powiadają dokumenty urzędowe, sam jeden na świecie „pracował na swoje utrzymanie, i kradł“.
Używano Cozettę do posyłek, kazano jej zamiatać izby, podwórko, ulicę, myć naczynia, nawet dźwigać ciężary. Małżonkowie Thenardier czuli się tembardziej upoważnieni do takiego postępowania, że matka, zawsze będąca w M. nad M., zaczynała źle płacić. Kilka miesięcy cierpieli niedostatek.
Gdyby ta matka wróciła po trzech latach do Montfermeil, doprawdy nie poznałaby swego dziecka. Cozetta tak ładna i świeża, gdy wchodziła do tego domu, teraz była chuda, blada, mizerna. W chodzie i całej postaci miała coś niespokojnego. Skryta! — mówili Thenardier.
Niesprawiedliwość uczyniła ją kłótliwą, a nędza brzydką. Pozostały jej tylko piękne duże oczy, na które przykro było patrzeć, tyle miały w sobie smutku.
Rozdzierający to był widok, jak w zimie, przed wschodem słońca biedne sześcioletnie dziecię, drżąc pod płóciennemi łachmanami, zamiatało ulicę ogromną miotłą w posiniałych rączętach, ze łzą w dużych oczach.
We wsi przezwano ją skowronkiem. Lud, lubiący obrazowość, z upodobaniem dawał tę nazwę drobnej istocie, niewiele większej od ptaka, zawsze drżącej, wylękłej, najpierw budzonej w domu i wiosce, zawsze na ulicy lub w polu przed świtem.
Tylko biedny ten skowronek nigdy nie śpiewał.