Nędznicy/Część pierwsza/Księga piąta/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Co się stało z tą matką, która jak mówili wieśniacy Montfermeil, porzuciła swe dziecię? gdzie się podziała? co czyniła? Zostawiwszy małą Cozettę u Thenardierów, puściła się w dalszą drogę i przybyła do M. — nad M.
Było to, jak sobie przypominacie, w r. 1818.
Fantina od lat dziesięciu opuściła swoją prowincję. Miasto M. — nad M. — zmieniło postać, Kiedy Fantina zwolna wpadała w coraz głębszą nędzę, jej miasto rodzinne rosło w pomyślność.
Od dwóch błizko lat spełnił się tam jeden z ważnych faktów przemysłowych, będących wielkim wypadkiem w małych miasteczkach.
Szczegół ten wydaje nam się tak ważnym, że widzimy potrzebę go rozwinąć, rzekłbym prawie, podkreślić.
Od niepamiętnych czasów miasto M. — nad M. — trudniło się szczególniej, naśladowaniem gagatków angielskich i czarnych szkieł niemieckich. Przemysł ten nigdy nie mógł zakwitnąć, bo drogość materjałów oddziaływała na robotników. Kiedy Fantina powróciła do M. — nad M. — niesłychana zaszła zmiana w tej produkcji „artykułów czarnych.“ Pod koniec 1815 r., osiadł w mieście jakiś nieznajomy i wpadł na myśl używania do tej fabrykacji gumelastyki, zamiast żywicy, a do bransoletek, kółek żelaznych poprostu zestawionych, zamiast kółek zlutowanych.
Ta mała zmiana była wielką rewolucją.
W istocie zmiana ta niezmiernie obniżyła cenę materjału, a skutkiem tego naprzód podniosła wartość roboty, co jest dobrodziejstwem dla kraju, po wtóre polepszyła wyroby, co jest korzyścią dla kupujących, i po trzecie, pozwoliła taniej je sprzedawać, zarazem potrącając dochody fabrykanta.
Tak więc jedna myśl wydała trzy rezultaty.
W przeciągu trzech lat wynalazca został bogatym, co już jest dobrem; nadto zbogacił wszystkich go otaczających, co jest jeszcze lepszem. Był człowiekiem obcym. O jego pochodzeniu nic nie wiedziano, o początkach przyjścia do majątku bardzo mało.
Opowiadano, że gdy przyszedł do miasta, miał niewiele pieniędzy, najwięcej jakie kilkaset franków.
Z tego kapitaliku, użytego na urzeczywistnienie szczęśliwego pomysłu, przy rozumie i porządku przyszedł do majątku i zbogacił całą okolicę.
Kiedy przybył do M. — nad M. — z ubioru, postawy i mowy był prostym robotnikiem.
Zdaje się, że w dniu, w którym cichaczem wszedł do miasteczka M. — nad M. — z tłomoczkiem na plecach i kijem sękatym w ręku, wybuchł pożar w ratuszu. Człowiek ten rzucił się w ogień i z narażeniem życia ocalił dwoje dzieci kapitana żandarmerji; z tego powodu zapomniano zapytać go o paszport. Później dowiedziano się o jego nazwisku. Nazywał się ojciec Madeleine.
Człowiek ten miał lat około pięćdziesięciu, był zawsze zatrudniony, był dobry. Tyle tylko o nim można było powiedzieć.
Dzięki szybkiemu rozwojowi przemysłu, który tak zdumiewająco przekształcił. M. — nad M. — stało się ogniskiem ważnego handlu. Hiszpanja, zużywająca wiele czarnych gagatków, corocznie zakupywała je za znaczne summy. W tej gałęzi handlu miasteczko M. — nad M. — prawie współzawodniczyło z Londynem i Berlinem. Ojciec Madeleine już w drugim roku tyle na nim zyskał, że zbudować mógł wielką fabrykę z dwoma warsztatami: jednym dla mężczyzn, drugim dla kobiet. Ktokolwiek był głodnym, udawał się do niego, i był pewnym, że znajdzie zajęcie i chleb. Ojciec Madeleine żądał od mężczyzn ochoty do pracy, od kobiet czystości obyczajów, od wszystkich — uczciwości. Podzielił warsztaty, żeby kobiety i dziewczęta odłączone od mężczyzn, łatwiej cnotliwemi pozostać mogły. Na tym punkcie był nieugiętym, nieubłaganym prawie. Surowość tem bardziej uzasadniona, że M. — nad M. — było miastem garnizonowem, ztąd częste sposobności do zepsucia. Zresztą przybycie jego było dobrodziejstwem, pobyt — opatrznością. Nim tu osiadł ojciec Madeleine, ubóstw o było ogólne; teraz wszystko tchnęło zdrowem życiem pracy. Szybka cyrkulacja ogrzewała wszystko, przenikała. Nieznano braku pracy, nieznano nędzy. Nie znalazłeś tak ubogiego, żeby nie miał trochę grosza, ani tak biednego domu, w którym by nie było trochę wesela.
Ojciec Madleine zajmował wszystkie ręce, żądając tylko jednego: Bądź uczciwym człowiekiem! bądź cnotliwą dziewczyną!
Jakeśmy powiedzieli, wśród tej czynności, której był główną przyczyną i dźwignią, ojciec Madeleine dorobił się majątku, ale, rzecz dziwniejsza w prostym przemysłowcu, nie zdawał się uważać bogactwa za główny cel swego życia. Myślał wiele o drugich, a mało o sobie. W roku 1820 wiedziano, że złożył na swoje imię u Lafitta sześćkroć trzydzieści tysięcy franków; ale nim te sześćkroć zachował dla siebie, wydał więcej niż miljon na miasto i na biednych.
Szpital był źle uposażony; dał fundusz na dziesięć łóżek. M. — nad M. dzieli się na górne i dolne miasto. Dolna część, w której mieszkał, miała jedną tylko szkołę w nędznym walącym się domku; kazał wystawić dwie nowe szkoły: jedną dla dziewcząt, drugą dla chłopców. Z własnych funduszów wyznaczył dla dwóch nauczycieli dodatek dwa razy większy od lichej pensji rządowej i gdy ktoś dziwił się temu, rzekł: „Dwóch jest najważniejszych urzędników państwa: ochroniarka i bakałarz.“ Własnym kosztem założył ochronkę, wówczas prawie nieznaną we Francji, kasę wsparcia dla starych i chorych rzemieślników. Fabrykę miał w środku miasta: wkrótce około niej powstała nowa dzielnica, przez tysiąc ubogich rodzin zamieszkała: założył tam aptekę bezpłatną.
W początkach, patrząc na jego powodzenie, poczciwe dusze mówiły: to jakiś zuch, co chce się zbogacić. Gdy się przekonano, że wprzód zbogacił kraj niż siebie, też same dusze mówiły: to człek ambitny. Zdawało się to tem prawdopodobniejsze, że był religijny, a nawet zewnętrznie nabożny, co w owym czasie nadzwyczaj dobrze było uważanem. Co niedziela regularnie uczęszczał na mszę czytaną. Pewien deputowany, wszędzie wietrzący współzawodników, zląkł się tej pobożności. Deputowany ten był członkiem ciała prawodawczego za cesarstwa i podzielał opinje religijne księdza zgromadzenia Oratorjanów, znanego pod nazwiskiem Fouché księcia Otranto, którego był kreaturą i przyjacielem. Przy drzwiach zamkniętych pocichu śmiał się z Pana Boga; ale gdy się dowiedział, że bogaty rękodzielnik Madeleine chodzi co niedziela o siódmej rano na mszę, przeczuł w nim kandydata i postanowił go prześcignąć: przyjął spowiednika jezuitę i bywał na sumie i nieszporach. W owym czasie ambicja polegała, mówiąc bez przesady, na wyścigach do dzwonnicy kościelnej. Pan Bóg i biedni skorzystali na tej trwodze, gdyż zacny deputowany dał także fundusz na dwa łóżka w szpitalu; było więc razem dwanaście.
Tymczasem w roku 1819 rozeszła się po mieście pogłoska, że na przedstawienie prefekta i ze względu na usługi krajowi świadczone, ojciec Madeleine mianowany zostanie merem miasta M. — nad M. Ci, co nazwali nowo przybyłego „ambitnym,“ skwapliwie pochwycili tę sposobność pożądaną i wołali: „A co! czyśmy nie mówili?“ W całem też mieście o tem tylko gadano. Pogłoska była uzasadnioną. W kilka dni potem Monitor ogłosił nominację. Nazajutrz ojciec Madeleine odmówił.
Tegoż roku 1819 wyroby wynalazku Madeleina znajdowały się na wystawie przemysłowej; wskutek raportu sędziów przysięgłych, król mianował wynalazcę kawalerem legji honorowej. Znowu hałas w miasteczku. Aha! chciało mu się krzyża! Ojciec Madeleine nie przyjął orderu.
Oczywiście człowiek ten był zagadką. Poradziły sobie i na to poczciwe dusze, mówiąc: „Jakkolwiekbądź, to jakiś awanturnik.“
Wiedziano, że kraj wiele mu był obowiązany, że ubodzy zawdzięczali mu wszystko, że był bardzo użytecznym: musiano go więc szanować, był zaś tak łagodnym i uprzejmym, że pokochano go w końcu; szczególniej czcili go robotnicy, a on przyjmował to uwielbienie z melancholijną powagą. Gdy się przekonano, że jest bogaty, osoby „wyższego towarzystwa“ kłaniały mu się na ulicy i nazywały panem Madeleine; ale robotnicy nie przestawali nazywać go Ojcem Madeleine, co jak się zdaje, większą sprawiało mu przyjemność. W miarę jak wznosił się, spadały nań zaproszenia: „Wyższe towarzystwo“ pragnęło go przyjąć do koła. Eleganckie salony miasteczka M. — nad M. — które ma się rozumieć byłyby się zamknęły w początku przed rzemieślnikiem, teraz otwierały się na rozcież dla miljonera. Robiono mu tysiące uprzedzających grzeczności. Odmówił.
I tym razem poczciwe dusze znalazły coś do zarzucenia. — To nieuk, prostak, bez wychowania. Nie wiadomo, zkąd to, wyszło. Nie umiałby się znaleźć w świecie. Nie jest nawet pewnem, czy umie czytać.
Gdy widziano, że zarabia dużo pieniędzy, mówiono: to kupiec. Gdy widziano że je rozdaje — mówiono: ambitny. Gdy dowiedziano się, że nie przyjmuje urzędów i zaszczytów, mówiono: awanturnik. Nakoniec, gdy poznano, że stroni od świata, powiedziano: — to prostak, bez wychowania.
W roku 1820, w pięć lat po przybyciu do M. — nad M. — tak głośnemi się stały jego zasługi względem kraju, tak jednomyślnemi były życzenia całej okolicy, że król powtórnie mianował go merem miasta. I teraz odmówił, lecz prefekt się uparł, wszystkie znakomitości urzędowe przyszły go prosić, lud zaległ ulicę i błagał — niepodobna było dłużej się opierać. Zauważono, że do przyjęcia urzędu najwięcej go skłoniły gniewne słowa starej kobiety z gminu, która zawołała w progu swego domu: Dobry mer jest człowiekiem użytecznym. Możnaż unikać sposobności czynienia dobrze.
Była to trzecia faza jego wyniesienia. Ojciec Madeleine został panem Madeleine; pan Madeleine został panem merem.
Zresztą zawsze zachował tę samą prostotę. Włosy szpakowate, spojrzenie poważne, cera śniada i ogorzała robotnika, twarz myśląca filozofa. Zwykle nosił kapelusz z szerokiemi skrzydłami i długi surdut z grubego sukna, zapięty pod szyję. Sprawował urząd mera, ale po za obrębem obowiązków żył samotnie. Mało z kim rozmawiał. Unikał cudzych grzeczności, kłaniał się mijając spiesznie, uśmiechał, żeby nie rozmawiać, dawał, żeby nie uśmiechać. Kobiety mówiły o nim: poczciwiec dziki! Największą miał przyjemność przechadzać się w polu.
Jadał zawsze sam, z otwartą księgą, z której czytał. Miał biblioteczkę z wyborowych książek; książki są zimnymi, lecz pewnymi przyjaciółmi. Z pomnożeniem majątku miał więcej wolnego czasu, który poświęcał kształceniu swego umysłu. Od czasu jak był w M. — nad M. — zauważono, że z każdym rokiem mowa jego stawała się wytworniejszą, grzeczniejszą, łagodniejszą.
Chętnie brał na przechadzkę strzelbę, ale jej rzadko używał. Jeśli zdarzyło mu się strzelić, strzał jego był przerażająco celny, nieomylny. Nigdy nie zabił nieszkodliwego zwierza, ani strzelał do ptaszka.
Choć już nie młody, opowiadano, że miał zdumiewającą siłę: Nieraz dopomógł dźwignąć wielki ciężar, podnosił konia, wyrywał koło uwięzłe w kałuży, przytrzymywał za nogi uciekającego byka. Zawsze miał pełne kieszenie drobnej monety wychodząc, a próżne wracając. Gdy przechodził przez wioskę odarte dzieciaki biegły za nim wesoło, i otaczały niby chmara komarów.
Domyślano się, że kiedyś musiał żyć na wsi, znał bowiem tysiące użytecznych sekretów, których uczył wieśniaków. Uczył, jak się niszczą mole w zbożu, skrapiając spichrz i szczeliny desek solą kuchenną rozpuszczoną w wodzie; jak odganiać wołki, zawieszając wszędy na murach, dachach i wewnątrz domów bylicę kwitnącą. Miał przepisy na wytępienie w polu kąkolów, śniedzi, wyki i wszelkich roślin pasożytnych. Dla odstraszenia szczurów od królikarni, radził trzymać tam wieprzka, którego woni szczury niecierpią.
Pewnego dnia widział wieśniaków, zajętych wyrywaniem pokrzyw; spojrzał na stos tych roślin wyrwanych z korzenia i wyschłych, i rzekł: — To już nie żyje. A jednak byłoby dobrem, gdyby umiano się z tem obchodzić. Gdy pokrzywa jest młodą, z liści jej można mieć wyborną jarzynę; gdy zestarzeje, ma włókna jak len i konopie. Płótno z pokrzywy równie jest dobre, jak płótno z konopi. Posiekana pokrzywa dobrą jest dla ptactwa, stłuczona dla rogacizny. Ziarna pokrzywy zmięszane z obrokiem dają bydłu sierć połyskującą; korzeń zmięszany z solą wydaje kolor żółty. Zresztą jest doskonałe siano, które można kosić dwa razy. A czegóż potrzeba dla pokrzywy? Trochę ziemi, żadnej uprawy, żadnego starania. Tylko ziarno wypada zaraz po dojrzeniu i trudno je zebrać. Oto rzecz cała. Z odrobiną trudu możnaby zużytkować pokrzywę; zaniedbujemy ją i staje się szkodliwą. Wówczas ją zabijają. Jakże człowiek podobny jest do pokrzywy! — I dodał po chwili milczenia: przyjaciele, pamiętajcie dobrze: nie ma ani złych roślin, ani złych ludzi. Są tylko źli ogrodnicy.
Dzieci kochały go jeszcze i za to, że umiał wyrabiać liczne rzeczy ze słomy i z łupiny orzecha kokosowego.
Gdy zobaczył drzwi kościoła okryte kirem, wchodził: orszak żałobny przyciągał go, jak innych chrzciny. Czuł sympatję do wdowieństwa i nieszczęść; chętnie, łączył się z przyjaciółmi w żałobie, z rodzinami czarno ubranemi, z kapłanami jęczącymi nad trumną. Zdawał się chętnie brać za przedmiot swych rozmyślań psalmy grobowe pełne zaświatowego widzenia. Z oczyma utkwionemi w niebo, jakby tęskniąc do tajemnic nieskończoności, słuchał smutnych głosów, śpiewających nad brzegiem ciemnej przepaści śmierci.
Mnóstwo dobrodziejstw świadczył potajemnie, z tą skrytością, z którą zwykliśmy źle czynić. Wchodził do domów wieczorem, ukradkiem. Cichaczem przebiegał schody. Jakiś biedak wróciwszy na swoje poddasze, znalazł drzwi otwarte, niekiedy wyważone w czasie jego nieobecności. Nieborak wołał: — Jakiś złoczyńca tu się zakradł! Wszedł i pierwsza rzecz, którą ujrzał, był złoty pieniądz, zostawiony na stole. Tym złoczyńcą był ojciec Madeleine.
Był uprzejmy i smutny. Lud mawiał: To mi człowiek! bogaty a nie dumny, szczęśliwy a ma smutną minę.
Niektórzy mieli go za figurę tajemniczą, i utrzymywali, że nikt nie ośmielił się wejść do jego pokoju, prawdziwej celki pustelnika, ozdobionej skrzydlatemi klepsydrami, krzyżami z piszczeli i trupiemi główkami. Tyle o tem mówiono, że kilka młodych trzpiotowatych elegantek z M. — nad M. — przyszły do niego prosząc: — Panie merze, chciej nam pokazać swój pokój. Powiadają, że to pieczara. — Uśmiechnął się, i natychmiast zaprowadził je do tej pieczary. Ciekawość srodze ukaraną została. Pokój był wcale porządnie umeblowany; kanapa, krzesła, stół i łóżko mahoniowe dość brzydkie, jak wszystkie sprzęty tego rodzaju; ściany wyklejone papierem po dwanaście su łokieć; spostrzegły tylko dwa staroświeckie świeczniki na kominku, które zdawały się być srebrne „były bowiem stemplowane.“ Spostrzeżenie godne dowcipu małych miasteczek.
Niemniej jednak mówiono, że nikt nie wchodził do jego pokoju i że to była cela pustelnika, jaskinia, nora, grób.
Szeptano także, iż miał „ogromne“ sumy złożone u Lafitta, z dodatkiem, że zawsze były do jego bezpośredniego rozporządzenia, tak iż p. Madeleine mógł przyjść rano do Lafltta, podpisać kwit i w dziesięciu minutach zabrać swoje dwa czy trzy miljony. Rzeczywiście zaś, temi dwoma czy trzema miljonami było, jakeśmy powiedzieli, sześćkroć trzydzieści czy czterdzieści tysięcy franków.
Na początku 1821 r. dzienniki doniosły o śmierci p. Myriel, biskupa w D., „zwanego monsiniorem Benvenuto“, który, powszechnie uważany za świętego, zgasł, przeżywszy lat osiemdziesiąt dwa.
Biskup D. — dodajemy tu szczegół, opuszczony w dziennikach — ociemniał na kilka lat przed śmiercią, i rad był swej ślepocie, bo była przy nim siostra.
Powiedzmy mimochodem, być ślepym i być kochanym, to w istocie na tej ziemi, gdzie nic nie ma zupełnego, jest jedną z najdziwniej wytwornych form szczęścia. Mieć zawsze przy boku kobietę, pannę, siostrę, miłą istotę, będącą przy tobie, bo jej potrzebujesz, bo bez ciebie obejść się nie może, czuć się nieodzownym dla tej, która nam jest koniecznie potrzebną, módz zawsze mierzyć jej przywiązanie długością czasu nam poświęconego, i mówić sobie: ponieważ oddaje mi wszystek swój czas, więc posiadam całe jej serce; widzieć myśl w braku twarzy: w ciemnościach świata sprawdzać wierne przywiązanie istoty kochanej, czuć dotknięcie szaty niby szmer skrzydeł anielskich, słyszeć jak wchodzi, wychodzi, wraca, mówi, śpiewa, i myśleć, że się jest środkowym punktem tego krzątania, tej mowy i tego śpiewu; wyrażać w każdej chwili przyciąganie ku sobie, czuć się tem potężniejszym, im się jest słabszym, stać się w ciemnościach i przez ociemnienie gwiazdą, ku której ciąży ten anioł, — zaiste mało jest szczęśliwości, któreby tej dorównały! Najwyższe szczęście życia, to przekonanie, że się jest kochanym, kochanym dla samego siebie, powiedzmy lepiej: kochanym pomimo siebie; to właśnie przekonanie miał ociemniały starzec. W tem kalectwie doznawać usług, to doznawać pieszczot. Brakłoż mu czego? Nie. Nie stracił wzroku, kto jest kochany. I jak kochany! miłością z samej cnoty złożoną. Nie masz ślepoty, gdzie jest pewność. Dusza po ciemku szuka duszy i znajduje ją. Tą duszą znalezioną i wypróbowaną jest kobieta. Ręka cię wspiera, to jej ręka, usta dotykają twego czoła, to jej usta, słyszysz przy sobie oddech, to ona; wszystko mieć od niej, od czci najwyższej aż do politowania, nigdy nie być opuszczonym, mieć pomoc w istocie słabej ale kochającej, wspierać się na tej trzcinie niezachwianej, dotykać rękami Opatrzności i módz ją ująć w ramiona; Bóg przytomny, jak iż zachwyt! Serce, ten ciemny kwiat niebieski, rozwija się tajemniczo. O, tego cienia nie oddałbyś za całą jasność! Dusza anioła jest tu, tu nieustannie; jeżeli oddali się, to żeby wrócić; znika jak sen i wraca jak rzeczywistość. Po ciele czujesz, że się zbliża, otóż ona. Przepełniasz się pogodą, wesołością, zachwyceniem; promieniejesz w nocy. Dodaj tysiące starań; drobnostek ogromnych w tej próżni. Niewysłowione dźwięki głosu niewieściego, użyte dla ukołysania cię, zastępują ci znikłe wszechświaty. Pieszczą cię duszą. Niczego nie widzisz, ale się czujesz ubóstwionym. Jest to raj ciemności.
Z tego to raju monsinior Benvenuto przeszedł do drugiego.
Wiadomość o śmierci powtórzył miejscowy dziennik w M. — nad M. Pan Madeleine ukazał się nazajutrz cały czarno ubrany z krepą na kapeluszu.
Zauważono w mieście tę żałobę; nowe plotki. Zdawała się rzucać światło na pochodzenie pana Madeleine. Wniesiono, że był w jakiemś powinowactwie z czcigodnym biskupem. — Drapuje się za biskupa D. — mówiono w salonach: podniosło to wielce znaczenie p. Madeleine w szlachetnych towarzystwach M. — nad M. Mikroskopijne przedmieście St. Germana, myślało już przerwać kwarantannę p. Madeleine, prawdopodobnego kuzyna biskupa. Spostrzegł to po ważnych ukłonach starych arystokratek i uśmiechach młodych. Pewnego wieczoru najpoważniejsza matrona wielkiego świata w małem miasteczku, ciekawa prawem starożytności rodu, ośmieliła się zadać mu pytanie: — Pan mer niezawodnie jest krewnym nieboszczyka biskupa w D?
— Nie, pani — odparł.
— Ależ — mówiła bogata wdowa — nosisz pan po nim żałobę.
— Bo w młodości służyłem za lokaja w ich rodzinie — odpowiedział.
Zauważono jeszcze, że ile razy wszedł do miasta młody sabaudczyk, obiegając okolicę, by czyścić kominy, pan mer przywoływał go do siebie, pytał o imię i dawał pieniędzy. Opowiadali to sobie mali sabaudczycy i wielu ich tędy przechodziło.
Powoli, z czasem, wszystka niechęć ustała. W początkach, smutnem prawem, któremu ulegają wszyscy wznoszący się w górę, miotano na p. Madeleine oszczerstwa i potwarze; później odzywano się o nim zawistnie, złośliwie, w końcu wszelka nieprzyjaźń zniknęła; szacunek stał się zupełny, jednomyślny, serdeczny i nastał czas pod koniec roku 1821, że te słowa: pan mer, wymawiano prawie tym samym tonem, jak roku 1815 w D. wyrazy: monsinior Benvenuto. Z okolic dziesięć mil odległych przybywano zasięgać rady p. Madeleine. Kończył spory, nie dopuszczał procesów, godził powaśnionych. Każdy go obierał swoim sędzią polubownym. Zdawało się, że jego dusza była księgą prawa przyrodzonego. Jakaś zaraza czci i uszanowania w przeciągu sześciu czy siedmiu lat powoli rozpostarła się na całą okolicę.
Jeden tylko człowiek w mieście i w okręgu uniknął tej zarazy, i mimo najpiękniejszych postępków ojca Madeleine, uparcie pozostał jego przeciwnikiem, jak gdyby jakiś instynkt, niczem nie dający się zagłuszyć, budził go i niepokoił. Zdawałoby się w istocie, że w pewnych ludziach jest rzeczywisty instynkt, zwierzęcy, czysty, nieskażony, jak wszelki instynkt, z którego powstają sympatje i antypatje, który fatalnie dzieli jedną, naturę, od drugiej, który się nie zawaha, nie zmiesza, nie umilknie, nie oszuka nigdy, jasny w swej ciemności, nieomylny, rozkazujący, opierający się wszelkim radom rozumu, i jakkolwiek są koleje tajemne, przestrzegający człowieka-psa o obecności człowieka-kota, człowieka-lisa o obecności człowieka-lwa.
Często, gdy p. Madeleine przechodził ulicą, spokojny, serdeczny, otoczony błogosławieństwem wszystkich, zdarzało się, że mężczyzna słusznego wzrostu, w długim szarym surducie, z grubą trzciną w ręku, w kapeluszu naciśniętym na oczy, porywczo obrócił się za nim i dopóki nie zniknął wiódł go oczyma, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, potrząsając głową. podnosząc obydwie wargi aż do nosa, jakby chciał powiedzieć: — Co to u licha za człowiek? Gdzieś go widziałem. W każdym razie nie dam się złapać.
Człowiek ten groźnej prawie powagi, był z liczby tych, co nawet z pierwszego spojrzenia zwracają uwagę fizjonomisty.
Nazywał się Javert, należał do policji.
W M. — nad M. — sprawował przykre ale użyteczne obowiązki inspektora. Nie był świadkiem początków powodzenia Madeleina. Posadę inspektora winien był protekcji p. Chabouillet, sekretarza ministra stanu hr. Angles, a wówczas prefekta policji w Paryżu. Kiedy Javert przybył do M. — nad M. — powodzenie wielkiego rękodzielnika było już ustalone i ojciec Madeleine stał się panem Madeleine.
Niektórzy urzędnicy policji mają fizjonomię odrębną, będącą mięszaniną powagi, jaką nadaje władza i uniżenie. Javert miał tę fizjonomję, ale bez wyrazu uniżoności.
W przekonaniu naszem, gdyby dusze były widzialne dla oczu, dostrzeżonoby rzecz dziwną: że każda jednostka rodzaju ludzkiego, ma coś odpowiedniego którejkolwiek jednostce z gatunku zwierząt; łatwo poznanoby prawdę zaledwie dostrzeganą przez myślicieli, iż począwszy od ostrygi do orła, od wieprza do tygrysa, wszystkie zwierzęta są w człowieku i każden z nich w innym. Niekiedy nawet naraz kilku gatunków.
Zwierzęta nie są czem innem, jedno postaciami naszych cnót i wad, błądzącemi przed naszemi oczami, zewnętrznemi widziadłami dusz naszych. Bóg je ukazuje, by pobudzić nas do zastanowienia. Ale ponieważ zwierzęta są tylko cieniami. Bóg nie uczynił ich zdolnemi do wykształcenia, w pełnem znaczeniu tego słowa: bo i na cóż? Przeciwnie, ponieważ dusze nasze są rzeczywistościami z celem sobie właściwym. Bóg dał im rozum, to jest zdolność kształcenia się. Dobrze kierowane wychowanie społeczne zawsze i z każdej duszy wydobyć może cokolwiek jest w niej pożytecznego.
Rozumie się, mówimy to z ograniczonego stanowiska widomego życia ziemskiego, nie przesądzając głębokiej kwestji osobistości uprzedniej i późniejszej istot, które nie są człowiekiem. Jaźń widzialna w żadnym razie nie upoważnia myśliciela do zaprzeczenia jaźni ukrytej. To zastrzegłszy, idźmy dalej.
Jeżeli teraz przypuścimy na chwilę, że w każdym człowieku jest jakiś gatunek zwierzęcego stworzenia, łatwo nam przyjdzie skreślić charakter inspektora. Wieśniacy asturyjscy powiadają, że w każdym pomiocie wilczycy jest jeden pies, którego matka zabija, bo urósłszy, pożarłby inne szczenięta.
Dajcie oblicze ludzkie temu psu, synowi wilczycy, a mieć będziecie Javerta.
Javert urodził się w więzieniu z kabalarki, której mąż siedział na galerach. Podrósłszy pomyślał, że jest za obrębem społeczeństwa i wątpił, by kiedy do niego powrócił. Zauważył, że społeczeństwo nieodwołalnie odpycha dwie klasy ludzi: tych, co je napastują i tych, co je strzegą: miał więc tylko do wyboru między temi dwiema klasami; współcześnie czuł w sobie usposobienie do surowości, porządku i uczciwości, zmieszane z niewysłowioną nienawiścią ku klasie wyrzutków, do której sam należał. Obrał zawód policjanta. Powiodło mu się i w czterdziestym roku życia został inspektorem.
W młodości służył w więzieniach południowych.
Nim dalej pójdziemy, porozumiejmy się co do wyrazu: oblicze ludzkie, przed chwilą zastosowanego do Javerta.
Oblicze ludzkie Javerta wyrażało się płaskim nosem z dwoma szerokiemi nozdrzami, ku którym zbliżały się na dwóch policzkach ogromne faworyty. Przykro się robiło, patrząc po raz pierwszy na te dwa lasy i te dwie pieczary. Kiedy Javert roześmiał się — śmiech to był rzadki i straszny: rozstępowały się wązkie jego usta. dając widzieć nietylko zęby, ale i dziąsła, około nosa robiły się fałdy płaskie i dzikie, jak na pysku dzikiego zwierza. Javert poważny był brytanem; gdy się śmiał — tygrysem. Zresztą nizkie czoło, wydatne szczęki: włosy, zasłaniając skronie, spadały na brwi: między brwiami wieczny zmarszczek, jak gwiazda gniewu, spojrzenie zamglone, usta zaciśnięte i straszne, mina groźna, rozkazująca, sroga.
Człowiek ten składał się z dwóch uczuć bardzo prostych i względnie bardzo dobrych, ale które przesadzając, prawie złemi uczynił: poszanowania władzy i nienawiści ku buntom. W jego oczach kradzież, zabójstwo i wszelkie występki były tylko odmianami buntu. Ślepo i głęboko wierzył sprawującym jakikolwiek urząd w państwie, od pierwszego ministra do strażnika polnego. Gardził, nienawidził, brzydził się wszystkiem, cokolwiek raz przeszło legalny próg złego. Był bezwzględny i wyjątków nie przypuszczał. Z jednej strony mówił: — urzędnik nie może się omylić, sędzia nigdy nie błądzi. Z drugiej strony utrzymywał: — Ci zaś nieodwołalnie są zgubieni. Nic dobrego nie wydadzą.
W zupełności podzielał opinje tych krańcowych umysłów, co przypisują prawu ludzkiemu niesłychaną władzę, lub jeśli wolicie, wynajdywania czartów, i mieszczą Styx w dolnych warstwach społeczeństwa. Był stoicki, poważny, surowy, smutny marzyciel; pokorny i wyniosły jak fanatycy. Spojrzeniem jak świdrem ziębił i przeszywał. Całe jego życie zamykało się w dwóch słowach: czuwać i dozorować. Wytknąłby linję prostą w najkrzywszej rzeczy na świecie. Sumiennie był przekonany o swej użyteczności, czuł religijne poszanowanie dla swego urzędu. Biada temu, kto wpadł w jego ręce! Aresztowałby rodzonego ojca, uciekającego z galer; denuncjowałby matkę, gdyby umknęła z więzienia. I uczyniłby to z wewnętrznem zadowoleniem, jakie daje cnota. Dodaj do tego życie najskromniejsze, surową wstrzemięźliwość, samotność, zaparcie się, czystość obyczajów, żadnej rozrywki. Uosabiał nieubłagany obowiązek, policję pojętą tak jak Lacedemonie pojmowali Sparte, śledzenie niemiłosierne, dziką uczciwość: był szpiegiem-Katonem, Brutusem Vidocquiem.
Cała postać Javerta wyrażała człowieka, który śledzi i ukrywa się. Mistyczna szkoła Józefa de Maistre, która wówczas krasiła kosmogonją dzienniki ultra zwane, niechybnieby powiedziała, że Javert jest symbolem. Nie widziałeś jego czoła, znikającego pod kapeluszem: nie widziałeś jego oczów, zagłębionych pod brwiami, nie widziałeś jego brody, utkwionej w halsztuku, nie widziałeś jego rąk, ginących w długich rękawach, nie widziałeś jego kija, który nosił pod surdutem. Ale gdy sposobność się zdarzyła, nagle, jak z zasadzki wychodziło z tego cienia czoło wązkie i kanciaste, spojrzenie złowrogie, groźna broda, ogromne ręce i olbrzymia pałka.
W chwilach wypoczynku, rzadkich bardzo, czytał, chociaż nienawidził książek; nie był też zupełnie bez wykształcenia. Poznawałeś to z kilku górnych frazesów, któremi niekiedy zaprawiał swą mowę.
Powiedzieliśmy już, że nie miał żadnych nałogów, żadnych wad. Gdy był z siebie zadowolony, pozwalał sobie szczypty tabaki. Tem jednem stykał się z rodzajem ludzkim.
Łatwo pojmiemy, że Javert był postrachem całej klasy ludzi, których statystyka roczna ministerjum sprawiedliwości zamieszcza pod rubryką Włóczęgi. Płoszyło ich samo nazwisko Javerta; ujrzawszy jego oblicze, drętwieli.
Takim był ten straszny człowiek.
Javert ciągle miał na oku p. Madeleine. Gdy nań patrzył, w spojrzeniu malowała się podejrzliwość i mnóstwo domysłów. P. Madeleine spostrzegł to w końcu, ale nie zdawał się zwracać uwagi. Nie zadał żadnego zapytania Javertowi, nie szukał go, ani unikał, znosząc spokojnie ten wzrok badawczy ciążący ołowiem. Obchodził się z Javertem jak ze wszystkimi, swobodnie i z dobrocią.
Z kilku słówek, które się wyrwały Javertowi, domyślano się, że z ciekawością rasową, wiedziony zarówno instynktem jak wolą czynił tajemne poszukiwania śladów przeszłości p. Madeleine. Zdawał się wiedzieć i niekiedy mówił to półsłówkami, że ktoś zasięgał pewnych informacji z pewnej okolicy o pewnej znikłej rodzinie. Razu jednego powiedział do siebie: — Zdaje mi się, że go mam! Później trzy dni chodził zamyślony, słowa nie rzekłszy. Musiała urwać się nić, którą już trzymał w ręku.
Zresztą, — tu miejsce na konieczne sprostowanie zbyt bezwzględnego znaczenia, jakie mogą mieć pewne wyrazy. Nie masz nic istotnie nieomylnego w stworzeniu ludzkiem, i charakterem instynktu jest to właśnie, że go można zmięszać, wywieść w pole, oszukać. Inaczej instynkt byłby wyższym od rozumu, a zwierzę miałoby więcej światła od człowieka.
Oczywiście mięszała Javerta doskonała spokojność i naturalność p. Madeleina.
Jednego dnia wszakże dziwne jego obejście zrobiło pewne w rażenie na p. Madeleine. Jaki był powód, opowiemy zaraz.
Pan Madeleine przechodził jednego razu uliczką niebrukowaną miasteczka M. — nad M. — gdy usłyszał zdaleka krzyki gromady ludzi. Poszedł tam. Starzec nazwiskiem Fauchelevent wpadł pod wóz, u którego koń się potknął.
Ten Fauchelevent należał do rzadkich nieprzyjaciół, których miał jeszcze w owym czasie p. Madeleine. Kiedy Madeleine przybył w te strony, Fauchelevent, dawny pisarz, włościanin dość wykształcony, zajmował się handlem, ale źle mu się wieść zaczynało. Fauchelevent patrzył na bogacenie prostego robotnika, kiedy on, gospodarz, upadał. Obudziło to w nim zazdrość i przy każdej sposobności jak mógł, szkodził Madeleinowi. Starzec zrujnowany zupełnie, bezdzietny, mając tylko wóz i konia, najmował się teraz za woźnicę.
Koń złamał obydwie nogi i nie mógł się podnieść. Starzec leżał między kołami. Upadek był najnieszczęśliwszy; ciężar całego wozu spoczywał na jego piersiach; wóz był dość ciężko naładowany. Ojciec Fauchelevent jęczał okropnie. Probowano go wydobyć, ale daremnie; jedno niezręczne pociągnienie lub wstrząśnienie wozu, mogło go dobić. Jeden był tylko sposób wydobycia go: podnieść wóz z pod spodu. Javert, którego wypadek ten sprowadził, posłał po liwar.
Nadszedł p. Madeleine. Rozstąpiono się z uszanowaniem.
— Ratujcie! — wołał stary Fauchelevent. Nie znajdziesz się poczciwy chłopak, coby ocalił życie staremu?
P. Madeleine obrócił się do obecnych.
— Macie liwar?
— Posłano po niego — odpowiedział wieśniak.
— Jak prędko przyniosą?
— Poszedł jak najbliżej do kowala; zawsze jednak upłynie dobry kwadrans nim powróci.
— Kwadrans! — zawołał Madeleine.
Poprzedniego dnia padał deszcz, ziemia była błotnista, wóz co chwila się w niej zagłębiał i bardziej gniótł piersi starego woźnicy. Oczywistem było, że nim pięć minut upłynie, będzie miał żebra połamane.
— Niepodobna czekać, kwadransu — rzekł Madeleine do wieśniaków, patrzących mu w oczy.
— Cóż robić?
— Ależ będzie już zapóźno! Nie widzicie, że wóz grzęźnie w ziemi?
— Do licha!
— Słuchajcie — mówił Madeleine — jest jeszcze dość miejsca pod wozem, może się wsunąć tam jeden człowiek i podnieść wóz plecami. Tylko pół minuty, a wyciągniecie biedaka. Nie znajdzież się między wami człowiek silny i odważny? Zarobi pięć złotych luidorów!
Nikt nie poruszył się z gromady.
— Dziesięć luidorów — rzekł pan Madeleine.
Obecni spuścili oczy. Jeden z nich szepnął:
— Trzeba być djabelnie mocnym. A przytem wóz na śmierć przygniecie!
— No! — namawiał Madeleine — dwadzieścia luidorów!
Znowu milczenie.
— Nie zbywa im na dobrej woli — odezwał się głos z tyłu.
P. Madeleime obrócił się i poznał Javerta. Nie spostrzegł go przychodząc.
Javert mówił dalej:
— Ale zbywa na mocy. Trzeba być strasznie silnym, żeby tak i wóz podnieść na plecach.
Potem, utkwiwszy wzrok w p. Madeleine, mówił dalej, kładąc przycisk na każde słowo:
— Panie Madeleine, znałem jednego tylko człowieka, który zdolny był zrobić, co pan żądasz.
Madeleine zadrżał.
Javert dodał obojętnie, ale nie spuszczając oczu z Madeleina.
— Był to galernik.
— A! — rzekł Madeleine.
— W galerach Tulońskich.
Madeleine pobladł.
Tymczasem wóz zwolna zagłębiał się w ziemi.
Ojciec Fauchelevent chrapał i wył:
— Duszę się! Żebra mi łamie! liwara! czegokolwiek! ach!
Madeleine spojrzał dokoła: Nikt więc nie chce zarobić dwudziestu luidorów i ocalić życie biednemu starcowi?
Żaden z obecnych się nie ruszył. Javert powtórzył:
— Znałem tylko jednego człowieka, który mógł zastąpić liwar, był to galernik.
— Ach! gniecie mnie, zabija! — krzyczał starzec. Madeleine podniósł głowę, spotkał sokoli wzrok Javerta, zawsze w nim utkwiony, spojrzał na nieruchomych wieśniaków i uśmiechnął się smutnie. Potem, nie rzekłszy słowa, padł na kolana, i nim tłum osłupiały miał czas wykrzyknąć, był już pod wozem.
Nastała straszna chwila oczekiwania i ciszy.
Madeleine leżał krzyżem pod okropnym ciężarem i dwa razy napróżno usiłował zbliżyć łokcie i kolana. Wołano na niego: — Ojcze Madeleine! wyjdźcie z pod wozu! wyjdźcie! Sam stary Fauchelevent mówił: — Panie Madeleine, wyłaź. Kiedy już mam umierać, niech sam umrę! Wóz zgniecie i pana! Madeleine nie odpowiadał.
Obecni zatrzymali oddech. Koła bardziej zagłębiły się w ziemi, zdawało się już niepodobieństwem, by Madelaine mógł wydobyć się z pod wozu.
Nagle poruszyła się ogromna masa, wóz podnosił się zwolna, koła na pół wyszły z kolei. Usłyszano głos stłumiony: spieszcie się! pomagajcie! Tak wołał Madeleine, czyniąc ostatnie wysilenie.
Rzucili się do wozu. Poświęcenie jednego dodało siły i odwagi wszystkim. Dwadzieścia ramion podniosły wóz. Stary Fauchelevent ocalał.
Madeleine się podniósł. Był jak trup blady, choć kroplisty pot spływał z jego czoła. Ubranie miał podarte, zabłocone. Wieśniacy płakali, starzec całował mu kolana, nazywając Panem Bogiem. On miał na twarzy jakiś nie do opisania wyraz szczęśliwego, niebiańskiego cierpienia i utkwił wzrok spokojny w Javerta, który nań patrzył nieustannie.
Fauchelevent zwichnął kość kolanową w tym upadku. Ojciec Madeleine kazał go przynieść do infirmerji, którą urządził dla robotników w samym gmachu fabryki pod kierunkiem dwóch sióstr miłosierdzia. Nazajutrz rano starzec znalazł na swym stoliku bilet tysiącfrankowy i karteczką z temi słowy, napisanemi ręką ojca Madeleine: Kupuję od was konia i wóz. Koń zdechł, wóz był potrzaskany. Fauchelevent wyzdrowiał, ale stawy kolana pozostały bezwładne. P. Madeleine przez rekomendację sióstr i swego proboszcza umieścił poczciwca jako ogrodnika w klasztorze kobiecym, na przedmieściu Ś-go Antoniego w Paryżu.
Wkrótce potem p. Madeleine został mianowany merem. Gdy Javert po raz pierwszy ujrzał p. Madeleine z przepaską, dającą mu w szelką władzę nad miastem, wstrząsnął go dreszcz, jak psa, który zwietrzy wilka pod odzieżą swego pana. Od tej chwili starannie go unikał. Gdy obowiązki służby koniecznie tego wymagały, gdy musiał osobiście stawić się u pana mera, mówił doń z najgłębszem uszanowaniem.
Pomyślność miasta M. — nad M. — dzieło ojca Madeleine, oprócz widomych oznak, któreśmy wyżej wskazali, wyrażała się jeszcze jednym symptomatem niewidzialnym wprawdzie, ale niemniej znaczącym. Symptomat taki nie myli. Gdy ludność cierpi, gdy braknie pracy, gdy niema handlu, kontrybuent nie uiszcza podatku z biedy, zaległości rosną i państwo wydaje dużo pieniędzy na koszta przymusowego poboru. Gdy pracy jest pod dostatkiem, gdy kraj jest szczęśliwy i bogaty, podatek łatwo wpływa do kasy i mało kosztuje państwo. Rzec można, że nędzy i bogactwa publicznego są nieomylnym termometrem koszta egzekucji podatkowej. W przeciągu lat siedmiu, w okręgu M. — nad M. — koszta egzekucji podatków zmniejszyły się o trzy czwarte; i z tego powodu p. de Villèle, ówczesny minister skarbu, często przytaczał ten okrąg M. — nad M. — jako wzorowy.
Taki był stan okolicy, gdy Fantina do niej wróciła. Nikt już nie przypomniał jej sobie. Szczęściem drzwi fabryki p. Madeleine były jak twarz przyjaciela. Poszła tam i została przyjętą do warsztatu kobiecego. Rzemiosło zupełnie nowe dla Fantiny, nie była dość zręczną, zarabiała więc niewiele; wystarczało to jednak i główne zadanie zostało rozwiązane: zapracowywała na życie.
Fantina ucieszyła się widząc, że może zapracować na utrzymanie dziecka i siebie. Żyć uczciwie z własnej pracy! co za łaska niebios! W istocie zasmakowała w pracy. Kupiła zwierciadło, ucieszona przyglądała się swej młodości, pięknym włosom, pięknym zębom, zapomniała o wszystkiem, myślała jedynie o swej Cozecie, o przyszłości i była szczęśliwą. Najęła mały pokoik i umeblowała na rachunek zarobku; pozostałość nawyknień przeszłości.
Nie mogąc powiedzieć, że była zamężną, unikała mowy o swej córce.
W początkach, jakeśmy widzieli, regularnie płaciła Thenardierom. Umiejąc tylko podpisać się, musiała do listów najmować pisarza publicznego.
Listy były częste i zauważono to w fabryce. W warsztacie kobiecym szeptano pocichu, że Fantina pisuje listy i ukrywa jakąś tajemnicę.
Nikt tak gorliwie nie szpieguje czynności ludzkich jak ci, których one wcale obchodzić nie powinny. Dla czego ten jegomość zawsze w raca o zmroku? dlaczego we czwartek nie zostawia klucza u stróża? dlaczego obiera zawsze boczne ulice? dlaczego ta pani wysiada z fiakra, nie dojechawszy do domu? dlaczego posyła po papier listowy, kiedy go ma pełno w swem biórku? i t. d. i t. d. — Są istoty, które żeby rozwiązać te zagadki, najzupełniej dla nich obojętne, tracą więcej pieniędzy i czasu, niż potrzeba na dziesięć dobrych uczynków; i to bez żadnej korzyści, dla samej przyjemności: jedyną zapłatą jest zaspokojona ciekawość. Będą codziennie jak cień chodzić śladem tego jegomości, lub tej pani, po całych godzinach wartować na rogu ulicy, w alejach, w nocy, na deszczu i zimnie, przekupią posłańców, spoją doróżkarza i lokajów, ujmą sobie pokojówkę i stróża domu. Na co? Napróżno. Poprostu uwzięły się poznać, dowiedzieć, przeniknąć. Język je świerzbi, żeby wypaplać, co odkryją. I często te tajemnice poznane i rozgłoszone, te wyciągnione na jaw zagadki — pociągają za sobą katastrofy, pojedynki, bankructwa, ruinę rodzin, moralną śmierć wielu, ku wielkiej radości tych, co „wszystko odkryli“ bezinteresownie, wiedzeni tylko instynktem. Rzecz smutna.
Niektóre osoby są złe dlatego tylko, że czują potrzebę paplania. Ich rozmowy, gawędki salonowe, szepty w przedpokojach, są jak kominy, prędko zużywające drzewo; potrzebują dużo paliwa — tem paliwem jest bliźni.
Śledzono więc Fantinę.
Prócz tego niejedna zazdrościła jej pięknych blond włosów i białych zębów.
Spostrzeżono, że pracując z innymi w warsztacie, często odwracała głowę i łzy ocierała. Były to chwile, w których myślała o swem dziecku, a może i o mężczyźnie, którego kochała.
Ciężka to praca zrywanie węzłów, łączących ze smutną przeszłością.
Spostrzeżono, że pisywała najmniej dwa razy na miesiąc, zawsze pod jednym adresem i że frankowała listy. Dostano adres: Do pana Thenardier, oberżysty w Montfermeil. Zaproszono do karczmy pisarza publicznego i wyciągano na słówka; stary poczciwiec nie mógł zalać żołądka czerwonem winem, żeby nie wypróżnić serca ze wszystkich tajników. Słowem dowiedziano się, że Fantina ma dziecko. „Musiało to być coś na kształt córki.“ Znalazła się kuma, która umyślnie pojechała do Montfermeil, mówiła z Thenardierami, i powróciwszy rzekła: trzydzieści pięć franków kosztowała mię ta sztuka, ale zrzuciłam kamień z serca. Widziałam dziecko!
Kuma, co zrobiła to odkrycie, była to jędza, zwana panią Wikturnia, stróżka i odźwierna cnoty całego świata. Pani Wikturnia miała lat pięćdziesiąt sześć i była bardziej brzydką niż starą. Głos drgający, głowa kaprysów pełna. Rzecz dziwna, ta baba była niegdyś młodą. W młodości, 1793 roku, zaślubiła mnicha, który zbiegł z klasztoru w czerwonej czapce, i z Bernardyna stał się Jakobinem. Sucha, szorstka, cierpka, kolczasta, ciernista, prawie jadowita, często przypominała sobie mnicha, po którym owdowiała i który jej dobrze przytarł rogów. Była to pokrzywa zgnieciona habitem. Podczas restauracji, została dewotką tak zapamiętałą, że księża przebaczyli jej owego mnicha. Miała mająteczek, który z wielkim hałasem zapisała jakiemuś zgromadzeniu zakonnemu. Otóż ta pani Wikturnia jeździła do Montfermeil i powróciwszy rzekła: widziałam dziecko.
Wszystko to zajęło dużo czasu; Fantina od roku pracowała w fabryce, gdy jednego poranku dozorczyni warsztatu wręczyła jej od pana mera pięćdziesiąt franków oznajmiając, że już nie będzie pracować w fabryce, i imieniem pana mera wzywając, by opuściła miasto.
Właśnie w tym samym czasie Thenardierowie zażądali piętnaście franków zamiast dwunastu.
Fantina osłupiała. Nie mogła opuścić miasta, bo winna była za meble i komorne. Pięćdziesiąt franków nie wystarczałyby na pokrycie tego długu. Wybąkała kilka słów błagalnych. Dozorczyni oznajmiła, że natychmiast powinna wynieść się z fabryki. Zresztą Fantina była bardzo mierną robotnicą. Zgnębiona wstydem bardziej jeszcze niż rozpaczą, opuściła warsztat i wróciła do swej izby. Tak więc teraz wszyscy wiedzieli o jej błędzie.
Nie miała siły wyrzec ani słowa. Doradzono jej udać się do mera; nie śmiała. Mer dał jej pięćdziesiąt franków, bo był dobrym, i wygnał, bo był sprawiedliwym. Poddała się wyrokowi.
Wdowa po mnichu była więc na coś przydatna.
Zresztą p. Madeleine nic o tem wszystkiem nie wiedział. Podobnych kombinacji w wypadkach pełno jest w życiu ludzkiem. P. Madeleine miał zwyczaj nigdy prawie nie wchodzić do warsztatu kobiet.
Zarząd tego warsztatu powierzył starej pannie zaleconej mu przez proboszcza; pokładał w niej zupełne zaufanie, bo w rzeczy samej osoba ta była szanowną, sprawiedliwą, nieugiętą, prawą, pełną miłosierdzia, polegającego na dawaniu pomocy, ale nie mającą w równej mierze miłosierdzia, które polega na zrozumieniu słabości ludzkich i ich przebaczeniu. P. Madeleine we wszystkiem na nią się spuszczał. Nieraz najlepsi ludzie zmuszeni są składać swą władzę na innych. Takie mając pełnomocnictwo i przekonana, że dobrze czyni, nadzorczym wytoczyła proces, osądziła, potępiła i zgubiła Fantinę.
Owe pięćdziesiąt franków dała z sumy, którą jej powierzył p. Madeleine na jałmużny i wsparcia dla robotników, z której też nie zdawała rachunku.
Fantina chciała się nająć na służbę; obeszła wszystkie domy. Nikt jej nie przyjął. Miasta opuścić nie mogła, bo jej zapowiedział tandeciarz, u którego wzięła na kredyt nędzne meble: jeżeli wyjedziesz z miasta, każę cię aresztować jak złodziejkę. Właściciel domu, któremu winna była komorne, rzekł: jesteś młoda i ładna, możesz płacić. Podzieliła pięćdziesiąt franków między właściciela i tandeciarza, oddała mu prawie wszystkie meble, zatrzymawszy tylko łóżko, i znalazła się bez pracy, bez zajęcia, z długiem około dwustu franków.
Tymczasem stara kobieta, która jej zapalała świecę, gdy wracała wieczorem, uczyła jej sztuki życia w największym niedostatku. Można obywać się byle czem, można też żyć z niczego. Są to dwie izby; jedna ciemna, w drugiej — zupełna noc.
Fantina nauczyła się obywać bez ognia w zimie, wyrzec ptaka, który codziennie zjadał za szeląg prosa, ze spódnicy robić kołdrę i z kołdry spódnicę, oszczędzać świecę, jedząc wieczerzę przy oknie z przeciwka. Nie mamy wyobrażenia, co niektóre istoty słabe, postarzałe w nędzy i uczciwości, umieją wydobyć z jednego grosza. Oszczędność staje się talentem. Fantina nabyła ten talent szczytny i nabrała odwagi.
W owym czasie mówiła do jednej sąsiadki: — Ba! powiadam sobie: sypiając tylko pięć godzin, resztę czasu pracując, zawsze zarobię na kawałek chleba. Przytem, w smutku je się niewiele. Otóż cierpienia, niespokojność, trochę chleba i zmartwienia wyżywią mię dostatecznie.
W takim smutku byłoby dla niej wielkiem szczęściem mieć przy sobie córkę. Myślała, jakby ją sprowadzić. Ale co począć? maż biedne dziecię dzielić jej nędzę? a przytem zadłużyła się Thenardierom! czem dług zapłacić? a droga! za co ją odbyć?
Stara, co ją nauczyła żyć w niedostatku, była to poczciwa dziewczyna, imieniem Małgorzata, szczerze pobożna, biedna, miłosierna dla ubogich, nawet dla bogatych: umiała tylko podpisać swoje imię i wierzyła w Pana Boga; jest to już wielką nauką.
Podobne cnoty nie są rzadkie w najniższych warstwach społeczeństwa; z czasem przenikną do wyższych. Takie życie ma przed sobą przyszłość.
W pierwszych dniach po opuszczeniu fabryki Fantina wstydziła się pokazać na ulicy.
Gdy wyszła, odgadywała, że ludzie oglądają się za nią i pokazują palcami, wszyscy na nią patrzyli a nikt nie powitał; cierpka i zimna wzgarda przechodniów, jak mroźny wiatr przejmowała jej ciało i przenikała do duszy.
W małych miasteczkach, nieszczęśliwa kobieta zdaje się przechodzić obnażona przez rózgi szyderstw i ciekawości wszystkich. W Paryżu przynajmniej nikt cię nie zna, i to nieznanie stanowi twą odzież. O! jakżeby pragnęła wrócić do Paryża! Niepodobna.
Trzeba było oswoić się z tą wzgardą ogólną, jak już oswoiła się z nędzą. Zdobyła się na odwagę. Po dwóch czy trzech miesiącach zrzuciła wstyd fałszywy i zaczęła wychodzić, jakby nic się nie stało. — Wszystko mi jedno, mówiła.
Wychodziła i wracała z podniesioną głową i gorzkim uśmiechem na ustach; czuła, że się staje bezczelną.
Pani Wikturnia, widząc ją przechodzącą około swych okien, dostrzegła smutek „tego stworzenia,“ które z jej łaski, utraciło miejsce, i szczerze powinszowała sobie. Źli ludzie mają złowrogie szczęście.
Nadmiar pracy męczył Fantinę i coraz częściej napadał ją suchy kaszel. Mówiła niekiedy do sąsiadki Małgorzaty: — Zobaczcie, jakie mam rozpalone ręce.
Czasami rano czesząc starym złamanym grzebieniem piękne i bujne jak rozpuszczony jedwab włosy, szczęśliwa uśmiechała się zalotnie.
Odprawiono ją z warsztatu pod koniec zimy; lato przeszło, ale zima wróciła. Dnie krótkie, mniej roboty. W zimie nie ma ciepła, ani światła, ani południa; wieczór styka się z porankiem, mgły, zmrok, okna zamarznięte, nie można dobrze widzieć. Cały dzień jest jak piwnica, której okienkiem niebo. Słońce wygląda biednie. Szkaradna pora! Zima przemienia w kamień wodę niebios i serce człowieka. Wierzyciele dokuczali.
Fantina zarabiała mało. Długi urosły. Thenardierowie, źle płatni, pisywali często listy, których treść ją smuciła a portorja rujnowały. Pewnego dnia napisali, że Cozetta jest zupełnie nagą wśród ostrej zimy, że trzeba jej sprawić sukienkę wełnianą, a to kosztuje najmniej dziesięć franków. Cały dzień nosiła w ręku ten list nieszczęsny. Wieczorem poszła do fryzjera, mieszkającego na rogu ulicy i rozpuściła warkocz. Prześliczne błąd włosy sięgały do kolan.
— Piękne włosy! — zawołał fryzjer.
— Co mi pan dasz za nie? — zapytała.
— Dziesięć franków.
— Utnij warkocz.
Kupiła sukienkę wełnianą i wysłała do Thenardierów.
Małżonkowie Thenardier wściekali się ze złości. Pieniędzy chcieli nie sukni. Oddali ją Eponinie. Biedny skowronek po dawnemu drżał od zimna.
Fantina myślała: — Dziecku memu nie dokucza już zimno. Odziałam je własnemi włosami. — Ostrzyżoną głowę ukryła w okrągłym czepeczku, w którym była jeszcze wcale powabną.
Straszna walka toczyła się w sercu Fantiny. Ujrzawszy swą głowę ostrzyżoną, uczuła nienawiść do wszystkiego, co ją otaczało. Długo z innemi czciła ojca Madeleine, ale powtarzając sobie nieustannie, że on ją wygnał z fabryki, że on był sprawcą jej nieszczęścia, powzięła ku niemu zawziętą nienawiść. Przechodząc około fabryki w godzinach, gdy robotnicy wychodzili, przymuszała się do śmiechu i śpiewała.
Jedna stara robotnica, patrząc na ten jej śmiech i śpiewanie, rzekła: — Oj, ta dziewczyna źle skończy.
Wzięła sobie kochanka, pierwszego lepszego człowieka, którego wcale nie kochała; na złość drugim, z wściekłością w sercu. Był to jakiś nędznik, rodzaj żebrzącego muzykusa, próżniak i łotr, który ją bił i opuścił znudzony.
Fantina ubóstwiała swoje dziecko.
Im niżej spadała, im grubsza dokoła niej robiła się ciemność, tem jaśniej ten mały anioł promieniał w jej duszy. Mówiła: — Gdy się zbogacę, Cozetta będzie ze mną — i śmiała się jak szalona. Kaszel nie ustawał, zimny pot wilżył jej plecy.
Jednego dnia otrzymała od Thenardierów list następującej treści: „Cozetta zasłabła na chorobę grasującą w okolicy. Nazywają to petocie. Lekarstwa nas rujnują, nie mamy już za co ich kupować. Jeśli w przeciągu tygodnia nie przyślesz czterdziestu franków, mała umrze.“
Fantina śmiejąc się do rozpuku, rzekła do starej sąsiadki: — Wyborni ludziska! czterdzieści franków! wszak to całe dwa napoleony! A zkąd im wezmę! Nie głupie to wieśniacy!!
Poszła na schody i przy blasku lampy odczytała list powtórnie.
Potem jak szalona zbiegła ze wschodów, śmiejąc się i skacząc.
Ktoś przechodzący zapytał: — Zkąd ci się wzięła taka wesołość?
— Bo to, odpowiedziała, zabawni są chłopi na wsi. Żądają odemnie czterdzieści franków. Niedołęgi!
Przechodząc przez rynek, zobaczyła tłum ludzi, otaczający wózek dziwacznego kształtu, z którego prawił stojąc jakiś człowiek cały czerwono ubrany. Był to wędrowny kuglarz dentysta, który zalecał prześwietnej publiczności całe rzędy zębów, lekarstwa, proszki, eliksiry.
Fantina złączyła się z tłumem i śmiała z innemi z tej mowy zaprawionej konceptami, mogącemi rozśmieszyć gawiedź i zająć przyzwoitszą publikę. Wyrywacz zębów zobaczył śmiejącą się ładną dziewczynę i nagle zawołał.
— Panienka masz śliczne zęby. Sprzedaj mi dwie swoje palety, dam za każdą napoleona w złocie.
— Co to znaczy moje palety? — zapytała Fantina.
— Palety, objaśnił profesor dentysta, są zęby przednie, dwa u góry.
— Okropność! — zawołała Fantina.
— Dwa napoleony! — mruczała jakaś baba bez zębów. To mi szczęśliwa dziewczyna!
Fantina uciekła, zatkawszy uszy, aby nie słyszeć ochrypłego głosu kuglarza, który wołał za nią: — Zastanów się piękna, dwa napoleony mogą się przydać. Jak się namyślisz, to przyjdź wieczorem do austerji pod Srebrnym mostem. Tam cię czekam.
Fantina wróciła do domu, oburzona, wściekła, i opowiadała poczciwej sąsiadce Małgorzacie: — Jak wam się zdaje? nie obmierzły to człowiek? Jak mogą pozwalać takim ludziom włóczyć się po kraju? wyrwać mi dwa przednie zęby! Okropność! zgroza; włosy odrosną, ale zęby! Ach! potwór nie człowiek! wolałabym rzucić się na bruk z piątego piętra! Powiedział, że dziś wieczór będzie pod Srebrnym mostem.
— A ile dawał? — zapytała Małgorzata.
— Dwa napoleony.
— To czyni czterdzieści franków.
— Tak — rzekła Fantina — to czyni czterdzieści franków.
Zamyśliła się i zabrała do roboty. Po kwadransie rzuciła szycie i poszła na schody odczytać list.
Wróciwszy rzekła do Małgorzaty, która przy niej pracowała:
— Co to takiego petocie? Nie wiecie?
— Wiem — odpowiedziała stara — to choroba.
— Na to potrzeba dużo lekarstw?
— Okrutnie dużo.
— Więc ta choroba czepia się dzieci?
— Nadewszystko dzieci.
— Umierają z niej?
— O! i jak! — rzekła Małgorzata.
Fantina wyszła i raz jeszcze odczytała list na schodach.
Wieczorem widziano ją idącą ku ulicy Paryzkiej, gdzie są austerje.
Nazajutrz rano, gdy przed świtem weszła Małgorzata do pokoju Fantiny, pracowały bowiem zawsze razem, by oszczędzić świecę, zastała Fantinę siedzącą na łóżku bladą, zmartwiałą. Tej nocy wcale się spać nie kładła. Czepek spadł na jej kolana. Świeca paliła się noc całą i pozostał z niej tylko knot niedopalony.
Małgorzata osłupiała na widok tak niezwykłego nieładu i stojąc w progu zawołała:
— Chryste Panie! świeca cała wypalona! zaszło coś nadzwyczajnego.
I spojrzała na Fantinę, która obróciła ku niej głowę bez włosów.
Od wczoraj Fantina postarzała o lat dziesięć.
— Jezus Marja! — krzyknęła Małgorzata — co ci jest Fantino.
— Nic — odpowiedziała Fantina. Owszem, moje dziecko nie umrze na tę straszną chorobę z braku pomocy lekarskiej. Jestem zadowolona.
To mówiąc, pokazała starej dziewczynie dwa napoleony błyszczące na stole.
— A mój Jezu! to majątek! zkąd wzięłaś te dukaty?
— Dostałam — odpowiedziała Fantina.
I uśmiechnęła się. Blask świecy padł na jej twarz wybladłą. Był to uśmiech krwawy. Czerwonawa ślina plamiła krańce jej wargi, w środku ust czarny otwór.
Dwa zęby były wyrwane.
Odesłała czterdzieści franków do Montfermeil.
Zresztą był to podstęp Thenardierów, żeby dostać pieniędzy. Cozetta nie chorowała.
Fantina wyrzuciła swoje zwierciadło za okno. Oddawna przeniosła się z pokoiku na drugiem piętrze do ciupki pod strychem zamykanej na kłódkę; było to poddasze, którego pułap tworzył kąt z podłogą, tak iż co chwila uderzać było trzeba o niego głową. Biedaczka nie mogła wejść w głąb tej izby, jak w głąb swego przeznaczenia, żeby nie schylać się coraz bardziej. Nie miała łóżka, pozostał jej nędzny łachman, który nazywała kołdrą, siennik na ziemi i stołek bez plecionki. Wyschły krzak róży stał w doniczce, w kącie izby, zapomniany. W drugim kącie konewka, w której wnętrzu zmarznięta w zimie woda tworzyła koła z lodu. Straciła wstyd, straciła zalotność. Ostatni znak upadku. Wychodziła w brudnych czepkach. Czy z braku czasu, czy z obojętności, nie naprawiała bielizny. Gdy pięty pończoch się zdarły, wciągała je w trzewiki. Poznać to można było po pewnych prostopadłych zmarszczkach. Łatała stary zużyty stanik kawałkami perkaliku, które rwały się za łada poruszeniem. Ludzie, którym była dłużną, ciągle jej „wyrabiali sceny,“ nie dając chwili spoczynku. Spotykała ich na ulicy, spotykała na schodach. Po całych nocach płakała i rozmyślała. Oczy jej się lśniły gorączkowo, czuła nieustanny ból w lewej łopatce. Kaszel ją męczył. Z całej duszy nienawidziła ojca Madeleine, lecz się nie skarżyła. Szyła siedmnaście godzin dziennie; ale pewien przedsiębiorca robót więziennych, któremu aresztanci szyli za bezcen, wpłynął na obniżenie ceny pracy tak, iż wolne robotnice mogły zarobić tylko dziewięć su dziennie! Wierzyciele stali się niemiłosierniejsi niż kiedykolwiek. Tandeciarz, który odebrał wszystkie meble, mówił jej nieustannie: „Kiedy mi zapłacisz hultajko?“ Boże drogi, czego od niej chciano! Ścigano ją jak dzikiego zwierza, czuła też rozwijające się w sobie zwierzęce instynkta. W owym właśnie czasie pisał Thenardier, że doprawdy za wiele okazywał dobroci, że musi mu przysłać sto franków natychmiast, bo inaczej wyrzuci za drzwi Cozettę, przychodzącą do zdrowia po ciężkiej słabości: że wypędzi ją na mróz, na gościniec, niech się z nią stanie co chce; niech zdycha. — Sto franków, pomyślała Fantina. Ale czyż podobieńswem jest zarobić sto su dziennie?
— Ha! — zawołała — sprzedajmy resztę.
I nieszczęsna została nierządnicą.
Co znaczy ta historja Fantiny? To społeczeństwo, kupujące niewolnicę.
Od kogo? Od nędzy.
Od głodu, od chłodu, od samotności, od opuszczenia, od ostatniego niedostatku. Bolesny targ. Dusza ludzka za kawałek chleba. Nędza ofiaruje, społeczeństwo bierze.
Święte prawo Jezusa Chrystusa rządzi naszą, cywilizacją, ale jej nie przenika jeszcze; powiadają, że niewolnictwo znikło w cywilizacji europejskiej. To fałsz. Istnieje dotąd. Ale cięży tylko na kobiecie i nazywa się nierządem. Cięży na kobiecie, to jest na wdziękach, słabości, piękności, macierzyństwie. O, to nie najmniejsza hańba mężczyzny.
Doszliśmy w tym bolesnym dramacie do kresu, u którego Fantina straciła wszystko, czem była dawniej. Stała się marmurem, zostawszy błotem. Kto się jej dotknął, przejmowało go zimno. Przechodzi, poddaje ci się, i nie zna cię; postać to pozbawiona czci i surowa. Życie i porządek społeczny wypowiedziały jej ostatnie słowo. Spotkało ją wszystko, co kiedykolwiek spotkać może. Uczuła wszystko, zniosła wszystko, doświadczyła wszystkiego, wszystko przecierpiała, wszystko straciła, opłakała wszystko. Poddała się losowi tem poddaniem, które podobne jest do obojętności, jak śmierć do snu. Teraz niczego już nie unika, niczego się nie lęka. Niech spadną na nią obłoki, niech ją ogarnie ocean cały! Co ją to obchodzi: to gąbka nasycona wodą.
Przynajmniej tak sądzi. Błędem jest jednak wyobrażać sobie, że wyczerpuje się losy i dobiera do głębi czegokolwiek.
Niestety! czem są wszystkie losy, tak bezładnie rzucone? dokąd dążą? dlaczego są takie?
Ten wie tylko, co jasno widzi we wszystkich ciemnościach.
Bóg.
We wszystkich miasteczkach — więc i w M. — nad M. — jest klasa młodzieży, przejadającej swoje tysiąc pięćset franków rocznego dochodu zupełnie tak samo, jak złota młodzież paryzka pożera swoje dwakroć sto tysięcy rocznie. Istoty z wielkiej gromady stworzeń nijakich; próżniaki, pasożyty, moralne zera, z kawałkiem ziemi, sporą dozą głupoty i szczyptą dowcipu; byliby Maćkami w salonie, a mają się za paniczów w karczmie; na ustach wiecznie: moje pola, moje lasy, moi chłopi; gwiżdżą, na aktorki: dowód wykwintnego gustu; kłócą się z oficerami garnizonu: dowód odwagi; polują, ćmią fajki, ziewają, piją, o milę czuć ich tytuniem, grają w bilard, przyglądają się podróżnym, wysiadającym z dyliżansu, wycierają kąty w kawiarni, jedzą w oberży, mają psa, który ogryza kości pod stołem, mają kochankę, która nakrywa do stołu, targują się o każdy grosz, przesadzają mody, podziwiają tragedje, gardzą kobietami, dodzierają starych butów, małpują Londyn na wzór paryzki, i Paryż na wzór małych miasteczek, starzeją niedołężnie, nic nie robią, na nic nie przydatni i nie wiele szkodliwi.
P. Feliks Tholomyes gdyby pozostał na prowincji i nigdy nie widział Paryża, należałby do tej złotej młodzieży.
O bogatszych powiedzianoby: to eleganci: o uboższych: próżniacy. Po prostu są, to ludzie, zajęci zabijaniem czasu. Między nimi znajdziesz nudnych, znudzonych, półgłówków i błaznów.
W owym czasie poznałeś eleganta po ogromnych kołnierzykach, sutym halsztuku, zegarku z dewizkami; po trzech kamizelkach różnego koloru, niebieskiego i czerwonego pod spodem, po krótkim surducie oliwkowym, długim harcapie, podwójnym rzędzie guzików srebrnych gęsto szytych pod brodę, po spodniach jasno oliwkowych, z mnóstwem lampasów zawsze nieparzystych aż do jedenastu, nigdy więcej. Dodajcie do tego buty z żelaznemi podkówkami, kapelusz jak komin z wązkiemi brzegami, włosy fryzowane, ogromną trzcinę i rozmowę zaprawną niesmacznemi kalamburami. Na to wszystko włóżcie ostrogi i wąsy. W owym czasie wąsy znaczyły mieszczucha, a ostrogi piechura. Elegant prowincjonalny nosił dłuższe ostrogi i wąsy jak saper.
W owym czasie biły się rzeczpospolite Ameryki południowej z królem hiszpańskim, a Boliwar z Morillo. Kapelusze-kominy były rojalistowskie i zwały się morillo; liberalni nosili kapelusze nizkie z szerokiem i brzegami, zwane boliwar.
Otóż w ośm czy dziesięć miesięcy po tem, cośmy opowiedzieli na poprzedzających kartach, w pierwszych dniach stycznia 1823 roku, pewnego śnieżnego wieczoru jeden z tych elegantów, zabijających czas w kapeluszu morillo, owinięty ciepłym płaszczem, w zimie dopełniającym modnego kostjumu, zabawiał się dokuczaniem dziewczynie, która w sukni balowej, wygorsowana w kwiatach na głowie przechadzała się pod oknami kawiarni oficerów. Elegant palił cygaro, palenie tytuniu było już ustaloną modą.
Ile razy dziewczyna zbliżyła się do okna, elegant ciskał jej z dymem cygara kilka docinków, które zdawały mu się dowcipne i wesołe; takich np. „Jakżeś brzydka! szczerbata? — schowaj się lepiej“ i t. d. i t. d. Ten jegomość nazywał się pan Bamatabois. Kobieta, smutne przystrojone widmo, przechadzające się po śniegu, nie odpowiadała, nie patrzyła nawet, nie mniej jednak z ponurą regularnością, co pięć minut wracała pod szyderstwa, jak skazany żołnierz pod rózgi. Bezskuteczność dowcipu widocznie ubodła dumę próżniaka; i korzystając z chwili, gdy się kobieta odwróciła, pobiegł za nią na palcach, stłumił śmiech, podniósł z ziemi garść śniegu i z nienacka przylepił go na jej plecach, między dwie obnażone łopatki. Dziewczyna krzyknęła, obróciła się, i skoczywszy jak pantera, rzuciła się na mężczyznę, wpiła mu paznokcie w policzki, klnąc najstraszniejszemi słowy, jakie tylko paść mogą z kordegardy na rynsztok. Te przekleństwa, plwane ochrzypłym od gorzałki głosem, ohydnie miotały usta, w których w istocie brakowało dwóch przednich zębów. Była to Fantina.
Na ten hałas wszyscy oficerowie wyszli z kawiarni, zatrzymali się przechodnie i utworzyło się wielkie koło widzów śmiejących, przyklaskujących — tej walce dwóch istot, z których mężczyzna z obnażoną głową, oszpecony do niepoznania, bronił się kobiecie, bijącej go pięściami i nogami, sinej z gniewu, bez zębów, bez włosów, strasznej.
Nagle jakiś mężczyzna wysokiego wzrostu wyszedł z tłumu, chwycił kobietę za stanik atłasowy pokryty błotem i rzekł: pójdź za mną!
Kobieta podniosła głowę: wściekłe przekleństwa zamarły na jej ustach. Oczy stały się szklane, zbladła jak trup i zadrżała przerażona. Poznała Javerta.
Elegant korzystając z dywersji umknął.
Javert usunął ciekawych, zerwał koło, otaczające tę scenę, i ciągnąc za sobą nędznicę, wielkim krokiem zdążał do biura policji, będącego na końcu rynku. Fantina dała się prowadzić bez oporu. Ani on, ani ona słowa nie rzekli. Postępował za nimi tłum ciekawców, szafujących konceptami. Najwyższa nędza nastręcza sposobność do wszetecznych dowcipów.
Przybywszy do biura policji, nizkiej sali ogrzanej piecem, z drzwiami od ulicy szklannemi i okratowanemi, Javert wszedł z Fantiną i zamknął drzwi za sobą, ku wielkiemu niezadowoleniu ciekawych, którzy wspięci na palcach, wyciągnąwszy szyję, usiłowali coś dojrzeć przez zabrudzone szyby kordegardy. Ciekawość jest nienasycenie łakomą. Patrzeć, to pożerać.
Wszedłszy, Fantina padła w kącie, nieruchoma, milcząca i skurczona, jak suka, która się boi.
Podoficer warty postawił na stole zapaloną świecę. Javert usiadł, wyjął z kieszeni papier stemplowy i zaczął pisać.
Prawa francuzkie oddają kobiety tej klasy zupełnie na łaskę i niełaskę policji. Czyni ona z niemi co zechce, karze jak się jej spodoba, zabierając im dowolnie dwie smutne rzeczy, które zowią swym przemysłem i swobodą. Javert miał minę obojętną, jego twarz poważna nie zdradzała żadnego wzruszenia. Był jednak wielce i głęboko zajęty. Właśnie była to jedna z tych chwil, gdy wykonywał straszną władzę dowolną bez kontroli, z wszelką skrupulatnością surowego sumienia. W takiej chwili czuł, że jego stołek ajenta policyjnego przemieniał się w trybunał. Sądził, wyrokował i potępiał. Gdy chodziło o rzecz takiej wagi, uprzytomiał sobie w umyśle wszystkie jakie miał idee o prawie. Im więcej zastanawiał się nad postępkiem tej dziewczyny, tem żywsze czuł oburzenie. Oczywiście dostrzegł w nim zbrodnię. Społeczeństwo, przedstawione w osobie właściciela — wyborcy, widział zelżonem i sponiewieranem na ulicy przez ohydnego wyrzutka. Nierządnica napastowała obywatela. I to widział on, Javert. Pisał w milczeniu.
Gdy skończył, podpisał, złożył papier, i oddał sierżantowi warty z temi słowy: Weź trzech żołnierzy i zaprowadź tę dziewczynę do więzienia. — Następnie obracając się do Fantiny dodał: — Posiedzisz za to półroku.
Nieszczęsna zadrżała:
— Pół roku! sześć miesięcy więzienia! — wołała. Przez sześć, miesięcy zarabiać tylko siedem su dziennie! W cóż się obróci moja Cozetta! moja córka! moja córka! Ależ ja jeszcze winna jestem sto franków Thenardierom, wiesz o tem panie inspektorze?
I czołgając się na kolanach po zabłoconej posadzce, złożyła ręce błagalnie.
— Panie Javert — rzekła — łaski! Zapewniam pana, że to nie moja wina. Gdybyś pan widział początek, inaczej byś sądził; przysięgam na Pana Boga, to nie moja wina. To ten pan mieszczanin, którego nie znam, rzucił mi śniegu na plecy. Alboż ma kto prawo rzucać nam śnieg na plecy, kiedy przechodzimy spokojnie, nikomu nie robiąc nic złego? To mię przejęło. Bo to widzi pan, jestem trochę chora, a przytem już oddawna ten pan gadał mi głupstwa. Jesteś brzydka nie masz zębów. Nic mu złego nie zrobiłam; powiedziałam sobie: ten pan się bawi. Byłam z nim grzeczną, nie rzekłam ani słówka, a on za to rzucił mi śniegiem. Panie Javert, dobry panie inspektorze? czyż nie ma nikogo, coby panu powiedział, jak rzeczywiście się stało? Możem zbłądziła, unosząc się gniewem. Pan wie, w pierwszej chwili nie jest się panem siebie. Złość porywa. A przytem, proszę pana, kładą ci coś tak strasznie zimnego, kiedy się wcale nie spodziewasz. Źlem zrobiła, zrzucając kapelusz tego pana; ale dlaczego odszedł? byłabym go przeprosiła. O! mój Boże, co mi szkodzi przeprosić. Przebacz mi ten jeden raz, panie Javert. Pan nie wiesz, w więzieniach zarabiają tylko siedem su, nie jest winą rządu, ale zarabiają tylko siedem su, a wyobraź pan sobie, muszę zapłacić sto franków, bo inaczej wypędzą moją małą! O mój Boże! nie mogę jej trzymać przy sobie. Tak szkaradnem rzemiosłem się trudnię! O moja Cozetto, o mój aniołku Przenajświętszej Panny, co się z tobą stanie, biedna dziecino! Widzi pan, ci Thenardiery, oberżyści, wieśniacy, to nie mają wyrozumienia. Tylko im dawaj i dawaj pieniędzy. Nie odsyłaj mię pan do więzienia! Biedaczkę wyrzucą za drzwi, na ulicę, w zimie: trzeba ulitować się nad tem, dobry panie Javert. Gdyby to było większe, zarobiłoby na życie, ale to nie może, w tym wieku. Nie jestem w gruncie złą kobietą. Nie podłość lub łakomstwo zrobiły mię tem, czem jestem. Piłam gorzałkę, to z nędzy. Brzydzę się nią, ale to odurza. Kiedym była szczęśliwszą, proszę było zobaczyć w moich szufladach; poznanoby, że nie jestem zalotnicą, nierządną. Miałam bieliznę czystą, dużo bielizny. Litości, panie Javert!
Tak mówiła złamana napoły, łkając, zaćmiona łzami, z obnażoną piersią, załamawszy ręce, kaszląc sucho, szepcząc pocichu głosem zamierającym. Wielka boleść, jak promień boski a straszny, przeistacza postać nędzników. W tej chwili Fantina znowu stała się piękną. Niekiedy zamilkła i tkliwie całowała surdut policjanta. Rozczuliłaby serce z granitu, ale nic drewnianego serca nie rozczuli.
— No! — rzekł Javert — dość cię słuchałem. Nagadałaś się dosyć? Ruszaj teraz! posiedzisz sześć miesięcy! Sam Ojciec Przedwieczny nic tu nie poradzi.
Z tych uroczystych słów: Sam Ojciec Przedwieczny nic tu nie poradzi, zrozumiała, że wyrok już zapadł. Opuściła ręce szepcząc: Łaski!
Javert obrócił się tyłem.
Żołnierze schwycili ją za ręce.
Od kilku minut wszedł był mężczyzna niepostrzeżony. Zamknął drzwi, oparł się o nie plecami i słuchał rozpacznych błagań Fantiny.
Kiedy żołnierze schwycili nieszczęśliwą i chcieli uprowadzić, postąpił krok naprzód i rzekł:
— Zaczekajcie, proszę!
Javert podniósł oczy i poznał p. Madeleine. Zdjął kapelusz i ukłonił się niezgrabnie i gniewnie.
— Przepraszam pana mera...
Ten wyraz mer dziwne sprawił wrażenie na Fantinie. Zerwała się z podłogi, wyprostowała jak widmo, wychodzące z pod ziemi, rękami odepchnęła żołnierzy i szła prosto ku panu Madeleine, patrząc obłąkanym wzrokiem.
— Ach! więc to ty jesteś merem! — zawołała.
Rozśmiała się dziko i plunęła mu na twarz.
P. Madeleine otarł twarz i rzekł:
— Inspektorze Javert, wypuścisz pan tę kobietę na wolność.
Javertowi się zdało, że oszalał. W tej chwili wstrząsnęły nim jedne po drugich, prawie zmieszane razem, dwa najgwałtowniejsze, jakich kiedy doznał w życiu, wzruszenia. Nierządnica, plująca w twarz merowi, wydała mu się czemś tak potwornem, że przypuszczenie czegoś podobnego uważał za świętokradztwo. Z drugiej strony w głębi duszy czuł jakieś zbliżenie między tem, czem była ta kobieta i tem, czem być mógł ten mer, i ze zgrozą widział w tym niesłychanym zamachu postępek bardzo naturalny. Ale kiedy ten mer, urzędnik, spokojnie otarłszy twarz, powiedział: wypuścisz tą kobietą na wolność, olśniony osłupiał; zabrakło mu słów i myśli; nie mógł już bardziej być zdumionym. Milczał.
Nie mniej dziwne wrażenie sprawiły te słowa na Fantinie. Podniosła obnażone ramię i jak pijana potoczyła się do pieca. Patrząc dokoła, szeptała półgłosem jakby do siebie:
— Na wolność! wypuszczają mię; nie pójdę na sześć miesięcy do więzienia? Kto to powiedział? Chyba tego nie mówiono. Źlem słyszała. Boć przecie nie ten potwór mer. Czy to pan, dobry panie Javert, mówiłeś, by mię puszczono na wolność? O, powiem coś panu, to mię uwolnisz. Ten potwór mer, ten zbrodzień jest przyczyną wszystkiego złego. Wyobraź sobie panie Javert, wypędził mię z warsztatu z powodu plotek kilku bab głupich. Nie jestże to okropne! Wypędzać biedną dziewczynę, która pracowała uczciwie, więc nie mogłam dość zarobić i ztąd całe nieszczęście. Panowie z policji powinniby pomyśleć naprzód o jednem ulepszeniu, nie pozwalać przedsiębiorcom więzień krzywdzić biednych ludzi. Zaraz to panu wytłumaczę. Zarabiasz dwanaście su na koszulach, tymczasem cena spada na dziewięć su, i nie masz sposobu do życia. Stajesz się więc, czem możesz. Ja miałam małą Cozettę, i zmuszona byłam zostać złą kobietą. Pojmujesz pan teraz, że to ten niegodziwiec mer jest sprawcą wszystkiego złego. Później podeptałam kapelusz tego pana mieszczanina przed kawiarnią oficerską. Ale on popsuł mi śniegiem całą suknię. Kobiety jak ja mają jedną tylko suknię jedwabną do wyjścia wieczorem. Widzisz panie Javert, że nie umyślnie źle zrobiłam, są daleko gorsze kobiety, a szczęśliwsze odemnie. O panie Javert, to pan powiedziałeś, by mię puszczono, wszak prawda? Zasięgnij informacji, wypytaj mego właściciela domu, teraz płacę komorne i powiedzą panu, że jestem rzetelną. A mój Boże, przepraszam, nieuważnie dotknęłam drzwiczek od pieca, i dymi.
P. Madeleine słuchał z głęboką uwagą. Kiedy mówiła, sięgnął do kieszeni, wyjął sakiewkę, otworzył. Była pusta. Schował ją do kieszeni i rzekł do Fantiny:
— Ile jesteście dłużni? Fantina, która patrzyła na Javerta, obróciła się ku niemu:
— Alboż ja do ciebie mówię?
Potem zwracając się do żołnierzy:
— Powiedzcie, wszak widzieliście, żem mu w twarz napluła? A, stary zbrodniarzu merze, chcesz mię nastraszyć, ale się ciebie nie lękam. Boję się tylko pana Javerta. Boję się poczciwego pana Javerta!
I tak mówiąc, obróciła się do inspektora:
— Z tem wszystkiem trzeba być sprawiedliwym, panie inspektorze. Pojmuję, że jesteś sprawiedliwym, panie inspektorze: w istocie rzecz prosta: człowiek bawił się rzucaniem śniegu na kobietę, to śmieszyło oficerów, trzebaż się czem zabawić, a od czegóż my jesteśmy, jeżeli nie od bawienia panów, oczywiście! A przytem pan zmuszony jesteś przestrzegać porządku, zabierasz więc kobietę, która zawiniła, lecz po rozwadze, ponieważ pan jesteś dobry, każesz mię puścić na wolność, przez wzgląd na małą, bo przez sześć miesięcy więzienia nie mogłabym czem żywić dziecięcia. Tylko już nie rób tego więcej, hultajko! O bądź pan spokojny, panie Javert, nie wrócę! niech teraz robią ze mną, co zechcą, ani pisnę. Dziś tylko krzyknęłam, bo mi się źle zrobiło, nie spodziewałam się śniegu od tego pana, a przytem powiedziałam panu, jestem trochę chora, kaszlę, coś mię pali w żołądku, i doktór mi mówi: pamiętaj o swem zdrowiu. Daj pan rękę, dotknij; niech pan się nie boi, to tutaj.
Przestała płakać, głos jej stał się pieszczotliwy, przyłożyła do swej białej delikatnej piersi grubą i szorstką rękę Javerta i patrzyła nań z uśmiechem.
Nagle poprawiła żywo nieład swego ubrania, opuściła fałdy sukni podniesione prawie do kolan, gdy czołgała się po ziemi, i szła ku drzwiom mówiąc do żołnierzy półgłosem, przyjacielskim tonem:
— Moje dzieci, pan inspektor kazał mię puścić, więc odchodzę.
Położyła rękę na klamce. Jeszcze krok jeden i byłaby na ulicy.
Aż do tej chwili stał Javert nieruchomy, z oczyma utkwionemi w ziemię, jak zbyteczny w całej scenie posąg, czekający, aby go usunięto gdzie na bok.
Rozbudziło go poruszenie klamki. Podniósł głowę z wyrazem najwyższej władzy, wyrazem tem straszniejszym, im ta władza niżej jest złożoną, srogim w dzikim zwierzu, okrutnym w człowieku bez znaczenia.
— Sierżancie, — zawołał — czy nie widzisz, że ta hultajka odchodzi! Kto wam kazał ją puścić?
— Ja — rzekł Madeleine.
Fantina na głos Javerta zadrżała; puściła klamkę jak schwytany złodziej wypuszcza przedmiot skradziony. Na głos Madeleina obróciła się i odtąd nie rzekłszy słowa, nie śmiejąc nawet odetchnąć swobodnie, wodziła oczyma kolejno po Madeleinie i Javercie, w miarę jak który z nich mówił.
Oczywiście Javert musiał się unieść, kiedy się tak absolutnie odezwał do sierżanta, po rozkazie mera? Czy wmówił w siebie, że władza nie mogła podobnego wydać rozkazu, i że niewątpliwie mer pomylił się i chciał co innego powiedzieć? Lub też, będąc od dwóch godzin świadkiem rzeczy tak niezwykłych, może powiedział sobie, że należy zdobyć się na krok stanowczy, z małego stać wielkim, z policjanta sędzią, ze sługi policyjnego urzędnikiem sprawiedliwości, i że w tej ostateczności, przywodzącej do rozpaczy, porządek, prawo, moralność, rząd, społeczeństwo całe uosobiało się w nim tylko, w Javercie.
Jakkolwiekbądź, gdy p. Madeleine wyrzekł ten wyraz ja, inspektor policji Javert obrócił się nagle ku merowi, blady, chłodny, z posiniałemi ustami, ze spojrzeniem rozpaczy pełnem, cały drżący, i odezwał się głosem silnym, ale ze spuszczonemi oczyma:
— Panie merze, to być nie może.
— Co znowu? — zapytał p. Madeleine.
— Ta nieszczęsna znieważyła mieszczanina.
— Inspektorze Javert — odparł p. Madeleine tonem pojednawczym i spokojnym; chciej posłuchać. Jesteś człowiekiem uczciwym, więc chętnie wchodzę z panem w objaśnienia. Oto jak się rzeczy mają. Przechodziłem przez rynek, gdyś pan prowadził tę kobietę; rozpytałem się zgromadzonych ludzi i dowiedziałem się o wszystkiem; to mieszczanin ją skrzywdził i podług ścisłej sprawiedliwości powinienby być uwięzionym.
Javert odpowiedział:
— Ta nędznica zelżyła pana mera.
— To już mnie dotyczy — odrzekł p. Madeleine. Być może, krzywda jest moją osobistą. Mogę postąpić, jak zechcę.
— Bardzo przepraszam pana mera. To nie jest jego osobista krzywda; to zniewaga, wyrządzona urzędowi i sprawiedliwości.
— Inspektorze Javert — odparł p. Madeleine, najpierwszą policją jest sumienie. Słuchałem pilnie tej kobiety i wiem, co czynię.
— A ja, panie merze, nic nie rozumiem tego, co widzę.
— Więc najlepiej bądź posłusznym.
— Jestem posłuszny obowiązkowi. Mój obowiązek chce, aby ta kobieta odsiedziała sześć miesięcy w więzieniu.
P. Madeleine odpowiedział łagodnie:
— Wysłuchaj pan dobrze, co ci mówię: ani jednego dnia nie będzie w więzieniu.
Na tą, mowę stanowczą Javert ośmielił się bystro spojrzeć na mera i rzekł tonem najgłębszego uszanowania.
— Jestem w rozpaczy, ale po raz pierwszy w życiu nie mogę być posłuszny panu merowi; raczy mi pan jednak pozwolić zrobić sobie uwagę, że postępuję zupełnie w zakresie moich atrybucji. Ponieważ pan mer tego żąda, mówię tylko o sprawie z mieszczaninem: i ja tam byłem. Ta dziewczyna rzuciła się na pana Bamatabois, wyborcę i właściciela pięknego domu z balkonem o trzech piętrach, z ciosowego kamienia. Nakoniec, przecież są rzeczy i ludzie na tym świecie, zasługujący na poszanowanie. Jakkolwiekbądź, panie merze, wszelkie wypadki na ulicy należą do policji, i ja zatrzymuję kobietę Fantinę.
Wówczas p. Madeleine założył ręce na piersi i rzekł głosem surowym, jakiego nigdy jeszcze nie słyszano w mieście.
— Wypadek, o którym asan mówisz, należy do juryzdykcji policji municypalnej. Według artykułów: 9, 11, 15 i 70 kodeksu instytucji karnej, ja jestem jego sędzią. Rozkazuję natychmiast uwolnić tę kobietę.
Javert próbował się opierać.
— Ależ panie merze...
— Przypominam panu artykuł 81 prawa z 13 grudnia 1799 r. o samowolnem aresztowaniu.
— Pozwól panie merze...
— Ani słowa więcej.
— Wszelako...
— Wychodź asan — rzekł p. Madeleine.
Javert otrzymał cios straszny, w samą twarz, jak żołnierz austrjacki. Skłonił się do ziemi panu merowi i wyszedł.
Fantina odstąpiła odedrzwi i osłupiała patrzyła, jak wychodził.
I ona także uczuła się dziwnie wzburzoną. Zdawało się jej, że dobijają się o nią dwie przeciwne potęgi. Patrzyła na walkę dwóch ludzi, w których rękach była jej swoboda, życie, dusza, dziecię; jeden ciągnął ją ku ciemnościom, drugi zawracał ku światłości. W tej walce, która w przerażonych jej oczach przybierała potworne rozmiary, dwaj ci ludzie wydali się olbrzymami: jeden mówił jak szatan, drugi jak anioł stróż. Anioł zwyciężył szatana, i dreszcze od stóp do głów przejmowały ją na tę myśl, że ten anioł, ten zbawca był właśnie człowiekiem, którego nienawidziła, tym merem, którego oddawna uważała za sprawcę wszystkich nieszczęść, tym Madeleine! I właśnie w chwili, gdy go znieważała w najohydniejszy sposób, on ją zbawił! Czyżby się pomyliła? czyżby jej należało zmienić całą swą duszę?... Nic nie wiedziała, tylko drżała jak listek. Przelękła, przerażona patrzyła na niego i za każdem słowem p. Madeleine, czuła że w niej topnieją i walą się w gruzy wszystkie ciemności nienawiści, a w sercu rodzi się coś niewysłowionego i ogrzewającego niby radość, zaufanie i miłość.
Po wyjściu Javerta p. Madeleine obrócił się ku niej i rzekł głosem powolnym, mówiąc z trudnością jak człowiek poważny, który nie chce płakać:
— Słyszałem, coście mówili. Nic zgoła o tem nie wiedziałem. Zdaje mi się, że mówicie prawdę, wierzę wszystkiemu. Nie wiedziałem nawet, że opuściliście nasze warsztaty. Czemu nie było udać się do mnie? Ale bądźcie spokojni: zapłacę wasze długi, sprowadzę dziecko, lub was do niego wyprawię. Możecie tu mieszkać, w Paryżu, gdzie chcecie. Obowiązuję się pamiętać o dziecku i o was. Jeśli chcecie, możecie nie pracować. Dam pieniędzy, ile będzie potrzeba. Znowu będziecie uczciwą, stając się szczęśliwą. A nawet słuchajcie, powiadam wam już teraz, że jeżeli, o czem nie wątpię, wszystko jest prawdą, co mówicie, nigdy nie przestaliście być cnotliwą w obliczu Boga. O biedna niewiasto!
Było to więcej, niż znieść mogła Fantina. Mieć Cozettę, wydobyć się z tego haniebnego życia! Żyć swobodną, w dostatku, szczęśliwą, uczciwą, z Cozettą! nagle ujrzeć rozkwitające wśród nędzy wszystkie rzeczywistości rajskie! Błędnemi oczyma wodziła po tym człowieku, i z piersi jej wyrwały się łkania: Oh! oh! oh! Zachwiały się nogi. Upadła na kolana przed p. Madeleine i nim zdołał zapobiedz, przycisnęła jego ręce do swych ust płonących.
I zemdlała.