Nędznicy/Część pierwsza/Księga szósta/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
P. Madeleine kazał przenieść Fantinę do infirmerji, którą miał we własnej fabryce. Siostry miłosierdzia, których pieczy ją powierzył, położyły ją do łóżka. Rozwinęła się mocna gorączka. Przez noc całą majaczyła, rozmawiając z sobą głośno. W końcu usnęła.
Nazajutrz koło południa Fantina się obudziła, usłyszawszy oddech blizko swego łóżka; odsłoniła firankę i ujrzała p. Madeleine, który, stojąc, patrzył na jakiś przedmiot ponad jej głową. Spojrzenie wyrażało litość, niepokój i błaganie. Zwróciła oczy w jego kierunku i zobaczyła, że było utkwione w krucyfiks przybity do ściany.
Teraz p. Madeleine przemienił się w oczach Fantiny. Zdawało jej się, że go otaczają światłości. Był pogrążony w modlitwie. Długo mu się przypatrywała, nie śmiejąc przerwać. Nakoniec rzekła trwożliwie:
— Co pan tu robi?
P. Madeleine stał na tem miejscu od godziny. Czekał aż się obudzi Fantina. Wziął ją za rękę, dotknął pulsu i odpowiedział:
— Jakże zdrowie?
— Dobrze — rzekła — spałam, zdaje się, że mi będzie lepiej. Choroba przejdzie.
Madeleine, odpowiadając na pierwsze jej zapytanie, jakby w tej chwili uczynione, rzekł:
— Modliłem się do męczennika, który jest w niebiesiech.
I dodał w duchu: — Za męczennicę na ziemi.
Madeleine całą noc i poranek zbierał informacje. Teraz wiedział wszystko. Znał najdrobniejsze szczegóły bolesnej historji Fantiny.
— Wiele cierpiałaś, biedna matko — rzekł. — O! nie uskarżaj się: czeka cię nagroda wybranych. W ten sposób ludzie czynią aniołów. Nie ich to wina, że inaczej brać się do dzieła nie umieją. Widzisz, moje dziecko, to piekło, z którego wychodzisz, jest pierwszą formą niebios. Trzeba było przejść przez nie.
I westchnął głęboko. Ona uśmiechała się doń szczytnym uśmiechem, któremu brakło dwóch zębów.
Tej samej nocy Javert napisał list. Nazajutrz rano oddał go na pocztę. Adres był taki: Do pana Chabouillet, sekretarza pana prefekta policji w Paryżu. Pogłoski o zajściu w kordegardzie rozeszły się po mieście, więc urzędnicy pocztowi i osoby, które list widziały i poznały charakter ręki Javerta, wpadły na domysł, że podał się do dymisji.
P. Madeleine spiesznie napisał list do Thenardierów. Fantina dłużna im była sto franków. Posłał im trzysta franków, polecając wytrącić z tej kwoty dług, a za resztę bezwłocznie przywieźć dziecko do M. — nad M. — do chorej matki.
Olśniło to Thenardiera. — Do licha! — rzekł — nie puszczajmy dziecka. Ten chudy skowronek może się stać dojną krówką. Odgaduję. Jakiś mazgaj rozkochał się w matce.
W odpowiedzi posłał rachunek na pięćset kilkanaście franków, wcale dokładny. Pierwsze miejsce zajmowały na przeszło trzysta franków dwie noty autentyczne, jedna doktora, druga aptekarza, z których jeden leczył, drugi dawał lekarstwa, podczas dwóch długich słabości Eponiny i Anzelmy: Cozetta, jakeśmy powiedzieli, nigdy nie chorowała. Podstawiono tylko imiona. Thenardier napisał tylko u spodu memorjału: wzięto á conto trzysta franków.
P. Madeleine bezwłocznie posłał jeszcze trzysta franków i napisał: „śpiesznie przywoźcie Cozettę“.
— Do pioruna! — rzekł Thenardier — nie puszczajmy dziecka.
Tymczasem Fantina nie przychodziła do zdrowia. Zawsze leżała w infirmerji.
Z początku siostry ze wstrętem przyjęły i pielęgnowały „tę dziewczynę“. Kto widział płaskorzeźby w Reims przypomina sobie nadęcie dolnej wargi dziewic czystych, patrzących na dziewice rozpustne. Ta starożytna wzgarda westalek dla ladacznic jest jednym z najgłębiej wkorzenionych instynktów godności niewieściej; doznawały jej siostry podwójnie, bo ze wstrętem, jaki obudzą uczucie religijne. Ale po kilku dniach rozbroiła je Fantina: mówiła z taką słodyczą, łagodnością i pokorą, a macierzyństwo je rozrzewniało. Pewnego dnia siostry słyszały ją mówiącą w gorączce: — Byłam grzesznicą, ale jak będzie przy mnie dziecko, to znak, że Pan Bóg mi przebaczył. Kiedym źle czyniła, nie ośmieliłabym się mieć przy sobie Cozetty, nie zniosłabym widoku jej oczów zdziwionych i smutnych. A jednak dla niej tylko czyniłam źle i dlatego Bóg mi przebacza. Uczuję błogosławieństwo Pana Boga, gdy Cozetta będzie tutaj. Spojrzę na nią i widok jej niewinności mię ożywi. Nic nie wie o mych błędach. Widzicie moje siostry, to anioł. W tym wieku jeszcze nie opadają skrzydła.
P. Madeleine przychodził dwa razy dziennie, za każdym razem pytała:
— Czy prędko zobaczę Cozettę?
Odpowiadał:
— Może jutro rano. Spodziewam się jej lada chwila.
Blada twarz matki promieniała szczęściem.
— O! — mówiła — jakże będę szczęśliwą!
Powiedzieliśmy, że nie przychodziła do zdrowia. Przeciwnie, stan jej zwolna, ale z dniem każdym się pogarszał. Ta garść śniegu, przyłożona na obnażone ciało między dwie łopatki, nagle przerwała transpirację, skutkiem czego zarody choroby, tkwiące w niej od lat kilku, rozwinęły się nagle i gwałtownie. W owym czasie zaczynano w leczeniu chorób piersiowych stosować wyborną metodę Laënneca. Lekarz osłuchał Fantinę i potrząsnął głową.
P. Madeleine zapytał lekarza:
— I cóż?
— Czy nie ma dziecięcia, które pragnie widzieć? — rzekł doktór.
— Nie.
— Więc spiesznie je sprowadzić trzeba.
P. Madeleine zadrżał.
Fantina zapytała:
— Co powiedział doktór?
P. Madeleine zdobył się na uśmiech.
— Powiedział, żeby prędko sprowadzić wasze dziecię. To wam wróci zdrowie.
— O! — zawołała — ma słuszność! Ale dlaczego ci Thenardierzy zatrzymują mą Cozettę? O! przyjedzie! Szczęście moje się zbliża.
Tymczasem Thenardier nie puszczał dziecka, zmyślając tysiące pozorów. Cozetta była nieco cierpiąca i nie mogła podróżować zimą. A przytem pozostało trochę długów, które należałoby wprzód zaspokoić i t. p. i t. p.
— Poślę kogo po Cozettę — rzekł ojciec Madeleine. — W potrzebie sam pojadę.
I za dyktowaniem Fantiny napisał list następujący, który podpisała:
„Panie Thenardier, oddasz pan Cozettę oddawcy tej kartki. Zapłacę panu wszystkie drobne długi.
Już miano jechać po Cozettę, gdy zdarzył się ważny wypadek. Daremnie staramy się jaknajmisterniej ciosać tajemniczy kloc naszego życia, zawsze na nim ukaże się czarny słój przeznaczenia.
Pewnego poranku p. Madeleine pracował w swoim gabinecie, zajęty załatwieniem zawczasu pilniejszych spraw municypalnych na przypadek, gdyby sam musiał jechać do Montfermeil, gdy mu oznajmiono, że inspektor policji Javert pragnie z nim mówić. Usłyszawszy to nazwisko, p. Madeleine drgnął mimowolnie. Od zajścia w biurze policji, Javert staranniej niż kiedy go unikał i p. Madeleine nie widział go od tej pory.
— Prosić — rzekł.
Javert wszedł do gabinetu.
P. Madeleine siedział blizko kominka, z piórem w ręku, oczy zwrócone na akta, które przewracał notując; były to protokuły przestępstw na ulicach. Dla Javerta nie odrywał się od roboty. Stała mu na myśli biedna Fantina i miał powód okazać chłód lodowaty.
Javert z uszanowaniem skłonił się przed merem, który siedział tyłem obrócony. P. mer nie spojrzał na niego, ciągle pisząc notaty na aktach.
Javert postąpił kilka kroków i zatrzymał się milczący.
Fizjonomista, oswojony z naturą Javerta, oddawna studjujący tego dzikiego człeka na usługach cywilizacji, tę dziwną mięszaninę Rzymianina, Spartańczyka, mnicha i kaprala, tego szpiega niezdolnego kłamać, tego policjanta czystego jak dziewica; fizjonomista, któryby znał jego tajemny i dawny wstręt do p. Madeleine, jego starcie z merem z powodu Fantiny, i w tej chwili spojrzał na Javerta, — mimowoliby zapytał: co się takiego stało? Widocznem było dla każdego, kto znał to sumienie proste, jasne, szczere, uczciwe, surowe i dzikie, że w Javercie odbyła się jakaś wielka walka wewnętrzna. Cokolwiek działo się w jego duszy, zwykle widziałeś na twarzy. Jak wszyscy ludzie gwałtowni, podlegał silnym w strząśnieniom i zmianom: Nigdy też fizjonomja jego nie była dziwniejszą, i bardziej zmienioną. Wchodząc skłonił się przed p. Madeleine, w jego spojrzeniu nie było ani urazy, ani gniewu, ani nieufności; zatrzymał się kilka kroków za krzesłem mera; stał prosto, wyciągnięty jak żołnierz, z naiwną i zimną szorstkością człowieka, który nigdy nie był łagodnym, a zawsze cierpliwym; czekał, nie rzekłszy słowa, nie poruszywszy się, ze szczerą pokorą i spokojną rezygnacją, aż spodoba się panu merowi obrócić; spokojny, pogodny, z kapeluszem w ręku, z oczyma spuszczonemi w ziemię, z wyrazem twarzy, środkującym między fizjonomją żołnierza, stojącego przed oficerem, i winowajcy przed sędzią. Z tej twarzy znikły wszystkie uczucia i wspomnienia, któreśmy w nim przypuszczali. Na tej twarzy niedocieczonej i prostej jak granit, malował się tylko spokojny smutek. Cała postać wyrażała pokorę i stanowczość, i jakieś mężne znękanie.
Nakoniec p. mer położył pióro i na wpół się obrócił.
— No cóż tam? co zaszło — Javert?
Javert milczał chwilę, jakby zbierał myśli, potem podniósł głos smutnie uroczysty, ale pełen prostoty.
— Oto, panie merze, popełniono czyn występny.
— Jaki czyn?
— Niższy ajent władzy wielce uchybił wysokiemu urzędnikowi. Przychodzę z obowiązku mojego zawiadomić o tem p. mera.
— Któż jest ten ajent? — zapytał p. Madeleine.
— Ja — rzekł Javert.
— Pan?
— Ja.
— A jakiż to urzędnik może się żalić na ajenta?
— Pan, panie merze.
P. Madeleine wyprostował się na krześle. Javert mówił dalej z miną, surową, z oczami spuszczonemi w ziemię:
— Panie merze, przychodzę prosić, abyś pan raczył zażądać od wyższej władzy wydalenia mię ze służby.
P. Madeleine zdumiony otworzył usta. Javert mu przerwał.
— Powie pan, że mogłem sam podać się do dymisji; ale tego nie dosyć. Podać się do dymisji, to zaszczytne. Ciężko zawiniłem, powinienem być ukarany. Trzeba mię wypędzić ze służby.
I po chwili milczenia dodał:
— Panie merze, byłeś pan innego dnia niesprawiedliwie względem mnie surowy. Bądź nim dziś sprawiedliwie.
— Co mówisz? dlaczego? — zawołał p. Madeleine. — Co znaczy ta krętanina? w czem pan przeciw mnie zawiniłeś? coś mi zrobił? Jaką krzywdę wyrządzałeś? oskarżasz się, chcesz być przeniesionym...
— Wypędzonym — rzekł Javert.
— Wypędzonym, zgoda. Bardzo dobrze. Nic zgoła nie rozumiem.
— Zaraz pan zrozumie, panie merze.
Javert westchnął głęboko i mówił dalej zimno i smutnie:
— Panie merze, przed sześciu tygodniami, po owej scenie z tą dziewczyną, byłem wściekły i denuncjowałem pana.
— Denuncjowałeś!
— Do prefektury policji paryzkiej.
P. Madeleine, który nie częściej się śmiał od Javerta, parsknął śmiechem:
— Jako mera, wkraczającego w atrybucję policji?
— Jako dawnego galernika.
Mer pobladł.
Javert, nie podnosząc oczu z ziemi, mówił dalej:
— Tak mi się zdawało. Oddawna powziąłem podejrzenie. Podobieństwo rysów twarzy, wiadomości, jakieś pan zasięgał w Faverolles, pańska siła zdumiewająca, przygoda ze starym Fauchelevent, pańska celność strzału, jedna noga nieco utykająca i Bóg wie nieco! głupstwa jednem słowem; dość, żem brał pana za niejakiego Jana Valjean.
— Za kogo?... Powtórz pan nazwisko.
— Jan Valjean. Jest to galernik, którego widziałem przed dwudziestu laty, gdym był pomocnikiem nadzorcy więźniów w Tulonie. Wychodząc z galer, ten Jan Valjean, jak się zdaje, okradł biskupa, później popełnił zaraz kradzież ręką zbrojną u małego Sabaudczyka. Od ośmiu lat ukrywał się niewiadomo jak i gdzie; wszędzie go szukano. Uroiłem sobie... Głupie przywidzenie! Dość, że uniesiony gniewem, bez długiego namysłu, denuncjowałem pana do prefektury.
P. Madeleine, który od pewnego czasu znowu zatopił wzrok w papierach, zapytał tonem najzupełniej obojętnym:
— I cóż panu odpowiedziano?
— Żem zwarjował.
— I cóż?
— A cóż, miano zupełną rację.
— Prawdziwe szczęście, że sam pan to przyznajesz!
— Niepodobna nie przyznać, kiedy prawdziwy Jan Valjean się znalazł.
Papier wypadł z rąk p. Madeleine, podniósł głowę, bystro spojrzał na Javerta i rzekł niedającym się opisać tonem:
— A!
Javert mówił dalej:
— Rzecz tak się ma, panie merze. Zdaje się, że w stronie Ailly-le-Haut-Clochet mieszkał rodzaj poczciwca, którego zwano ojcem Champmathieu. Było to nędzne stworzenie. Nie zwracano nań uwagi. Tego rodzaju ludzie niewiadomo z czego żyją. Ostatecznie, tej jesieni ojciec Champmathieu został przytrzymany za kradzież jabłek w ogrodzie... Mniejsza u kogo, dość że była kradzież, mur przeskoczony, złamane gałęzie drzewa. Uwięziono mego Champmathieu. Miał jeszcze gałęź jabłoni w ręku. Pakują go do kozy. Dotychczas cała sprawa należała do policji poprawczej. Ale otóż zrządzenie Opatrzności. Więzienie było w złym stanie, więc sędzia inkwirent uznał za stosowne przenieść Champmathieu do Arras, gdzie jest więzienie departamentowe. W tem więzieniu siedzi dawny galernik nazwiskiem Brevet, zatrzymany nie wiem już za co; teraz zrobiono go odźwiernym, bo się dobrze prowadzi. Panie merze, zaledwie wpakowano do więzienia Champmathieu, ów Brevet, ujrzawszy go zawołał: — Ależ znam tego człowieka. Stary kajdaniarz. Przypatrz mi się poczciwcze! Wszak jesteś Jan Valjean! — Jan Valjean! co to za Jan Valjean? Champmathieu udaje zdziwionego. — No, no, nie udawaj — rzekł Brevet. — Jesteś Jan Valjean! Byłeś na galerach tulońskich przed dwudziestu laty, Pracowaliśmy razem. — Champmathieu zaprzecza. Do licha! łatwo pan mer pojmuje. Zarządzają śledztwo: uwiadamiają mię o tej przygodzie. I cóż się okazuje? Ów Champmathieu przed trzydziestu laty był chłopcem u ogrodników w wielu miejscach, był i w Faverolles. Dalej ślad jego znika. Po długim przeciągu czasu spotykają go w Owernji, później w Paryżu, gdzie, jak mówił, był dorożkarzem i miał córkę praczkę, ale rzecz niedowiedziona, nakoniec przebywał w tych okolicach. Otóż, nim dostał się do galer za kradzież gwałtowną, czemże był Jan Valjean? Ogrodniczkiem. Gdzie? W Faverolles. Drugi fakt. Jan Valjean miał imię chrzestne Jan, a jego matka nazywała się z domu Mathieu. Udaje się do Owernji. W owym kraju Jan wymawiają, Chan, nazywają go więc Chan Mathieu. Nasz rycerz, pozwala na wszystko i otóż mamy ojca Champmathieu. Pan mer uważa? Wypytują się w Faverolles. Rodzina Jana Valjean zniknęła. Niewiadomo gdzie się podziała. W takich klasach, jak panu wiadomo, często zdarzają się podobne zniknienia rodzin. Dowiadujesz się, szukasz, ani śladu. Ci ludzie, jeśli nie są błotem, stają się pyłem. A przytem, ponieważ początek tej historji datuje od lat trzydziestu, nie masz nikogo w Faverolles, coby znał Jana Valjean. Wypytują się w Tulonie. Prócz Breveta, dwóch tylko galerników widziało Jana Valjean: są to skazani na dożywotnie więzienie Cochepaille i Chenildieu. Wyciągają ich z galer, przywożą i stawiają na oczy mniemanemu Champmathieu. Jak Brevet, bez wahania powiadają, że to Jan Valjean. Ten sam wiek, ma pięćdziesiąt cztery lat, wzrost, postawa, słowem — ten sam człowiek. W owym to czasie wysłałem denuncjację do prefektury paryzkiej. Odpowiedziano mi, że chybam oszalał, bo Jan Valjean jest w Arras w ręku sprawiedliwości. Łatwo pan mer pojmuje, jak to mnie zdziwiło, mnie, com sądził, że mam w swych szponach tego właśnie Jana Valjean! Napisałem do sędziego inkwirenta. Kazał mi przyjechać, przyprowadzają Champmathieu.
— I cóż? — przerwał p. Madeleine.
Javert odpowiedział spokojnie i smutnie:
— Ach, panie merze, prawda jest prawdą. Przykro mi bardzo, ale tamten człowiek rzeczywiście jest Janem Valjean... I ja go poznałem.
— Jesteś pan tego pewnym?
Javert roześmiał się boleśnie z głębokiem przekonaniem:
— O, pewny!
Milczał chwilę zamyślony, machinalnie biorąc szczyptę piasku z piaseczniczki na stole, i dodał:
— A nawet teraz, gdy poznałem prawdziwego Jana Valjean, nie pojmuję, jak mogłem tak grubo się pomylić. Racz mi pan przebaczyć, panie merze.
Tak poważnie błagając tego, co przed sześciu tygodniami upokorzył go wobec żołnierzy i rzekł: Wychodź Jayert! człowiek wyniosły, był nie wiedząc o tem, pełnym prostoty i godności. P. Madeleine odpowiedział na jego prośbę porywczem zapytaniem:
— A co mówi ten człowiek?
— A, do licha! panie merze, zła sprawa. Jeśli to Jan Valjean, więc recydywa. Przeskoczyć mur, złamać gałęź, to swawola, jak na małego chłopca; ale gdy dopuści się tego dojrzały mężczyzna, to występek; gdy galernik, to zbrodnia. To już nie do policji poprawczej, ale do sądu kryminalnego należy. Nie kilka dni aresztu, ale całe życie na galerach czeka winowajcę. A dalej sprawa z małym Sabaudczykiem, jak się spodziewam, także wyjdzie na stół. Do djaska! jest z czego się wykręcać; nieprawdaż? Tak, ale dla Jana Valjean to bagatela. Jan Valjean to wytrawna sztuka. Po tem go także poznaję. Inny wyrabiałby sceny, krzyczał i śpiewał, jak kocioł z wodą wrzącą na ogniu, że nie chciałby być Janem Valjean et cetera. On zaś udaje, że niczego nie rozumie, i mówi: Jestem Champmathieu i od tego nie odstąpię. Udaje zdziwionego, głupca, to daleko dowcipniej. O przebiegły łotr! ale nic nie pomoże, są dowody. Poznały go cztery osoby; stary niegodziwiec będzie potępiony. Odesłano go do sądu kryminalnego w Arras. Wyjeżdżam tam zaraz jako świadek.
P. Madeleine zabrał się do pracy, przewracał spokojnie akta, notował, czytając i pisząc jak człowiek zajęty. Nagle obrócił się do Javerta i rzekł:
— Dość tego, mój Javercie. Prawdę mówiąc, szczegóły te niewiele mnie obchodzą. Tracimy czas drogi, a mamy pilne sprawy. Javert, udasz się pan bezwłocznie do poczciwej kobiety Buseaupied, która sprzedaje warzywa na rogu ulicy Ś-go Salwjana. Powiesz jej pan, żeby zaniosła skargę na woźnicę Piotra Chesnalong. To brutal, o mało nie zabił tej kobiety i jej dziecka. Trzeba go ukarać. Dalej, pójdziesz pan do pana Chercellay, ulica Montre de Champigny. Skarży się, że z rynny sąsiedniego domu ścieka deszcz do niego i podmywa fundamenta jego kamienicy. Następnie sprawdzisz pan przestępstwa policyjne, na ulicy Guiborg u wdowy Doris, i na ulicy Gavraud Blanc u pani Renée le Bossé, i spiszesz protokuł. Ale daję panu zawiele roboty. Podobno odjeżdżasz? wszak mówiłeś, że się udajesz do Arras, za tydzień czy dziesięć dni?
— Wcześniej, panie merze.
— Kiedyż?
— Zdaje mi się, że powiedziałem panu merowi, iż sprawa sądzoną będzie jutro, i że dziś w nocy odjeżdżam dyliżansem.
Pan Madeleine poruszył się nieznacznie.
— A jak długo potrwa proces?
— Dzień najwięcej. Najdalej jutro w nocy zapadnie wyrok. Nie będę jednak czekał wyroku, który jest naprzód wiadomy, i jak tylko złożę zeznanie, powrócę.
— Dobrze — rzekł p. Madeleine.
I skinieniem ręki pożegnał Javerta.
Javert nie odchodził.
— Przepraszam pana mera. ale...
— Cóż tam znowu? — zapytał pan Madeleine.
— Panie merze, muszę przypomnieć panu jedną, prośbę.
— Jaką?
— Że powinienem być wydalony ze służby.
P. Madeleine się podniósł.
— Javert, jesteś człowiek honorowy i mam dla ciebie szacunek. Przesadzasz swoją winę. Zresztą jest to także obraza mnie dotycząca. Javert, zasługujesz raczej na awans, niż na dymisję. Chcę, żebyś pozostał na swej posadzie.
Javert spojrzał na pana Madeleine źrenicą pełną szczeroty, w której głębi dostrzegałeś mało oświecone, ale surowe i niezachwiane sumienie, i rzekł spokojnie:
— Panie merze, nie mogę się na to zgodzić.
— Powtarzam panu — odparł Madeleine — że to rzecz moja.
Ale Javert, zajęty jedną, myślą, mówił dalej:
— Co do przesady, bynajmniej nie przesadzam. Rozumuję sobie w ten sposób. Podejrzewałem pana niesprawiedliwie. To jeszcze rzecz mała. My policjanci mamy prawo podejrzywać, chociaż jest nadużyciem podejrzywać wyższego urzędnika. Ale ja, bez dowodów, w przystępie gniewu, w celu zemsty, denuncjowałem jako galernika, pana, szanownego męża, mera, wysokiego urzędnika! To błąd ciężki, bardzo ciężki. Obraziłem władzę w pańskiej osobie, ja, ajent władzy! Gdyby który z moich podwładnych uczynił to, co ja uczyniłem, wygnałbym go bez litości, jako niegodnego służby. A co? — Jeszcze słówko, panie merze. Często byłem surowym dla drugich. I sprawiedliwie; czyniłem dobrze. Jeżeli teraz nie będę surowym względem siebie, cokolwiek uczyniłem sprawiedliwego, stanie się niesprawiedliwem. Mamże oszczędzać siebie bardziej niż drugich? Nie. Jakto! Byłżebym na to tylko, by karać drugich, a siebie nie: ależ w takim razie byłbym nędznikiem! ależ ci, co mówią: łajdak Javert! mieliby słuszność! Panie merze, nie żądam, abyś się obchodził ze mną z dobrocią; pańska dobroć dużo mi krwi napsuła, gdy ją okazywałeś drugim, więc jej nie chce dla siebie. Dobroć, która przyznaje słuszność nierządnicy przeciw obywatelowi, ajentowi policji przeciw merowi, człowiekowi bez znaczenia przeciwko zajmującemu wysokie stanowisko, taką dobroć nazywam złą. Z taką to dobrocią upada społeczeństwo. Miły Boże! nic łatwiejszego jak być dobrym; cała trudność być sprawiedliwym. Wierz mi pan! gdybyś był tem, czem cię podejrzywałem niesłusznie, o pewnie nie byłbym dobrym dla pana! Przekonałbyś się! Panie merze, powinienem z tobą obchodzić się, tak jak z innymi. Gdym karcił złoczyńców, gdym się srożył na hultajów, często mówiłem do siebie: słuchaj, jeżeli w czem się potkniesz, jeżeli cię schwytam na jakiej zdrożności, biada ci! — Potknąłem się, schwytałem na gorącym uczynku, tem gorzej! Trzeba mię zdegradować, wypędzić! To konieczność. Mam zdrowe ręce, najmę się za parobka, wszystko mi jedno. Panie merze, dobro służby wymaga przykładu. Żądam poprostu oddalenia ze służby inspektora Javert.
Wszystko to mówił tonem pokornym i dumnym, z rozpaczą i głębokiem przekonaniem, i mimowoli upatrywałeś jakąś dziwaczną wielkość w tym dziwnie uczciwym człowieku.
— Zobaczymy — rzekł p. Madeleine.
I podał mu rękę.
Javert cofnął się i rzekł dzikim tonem:
— Przepraszam pana mera, to być nie może.
Potem nizko się ukłonił i szedł ku drzwiom.
Tu zatrzymał się i rzekł, spuściwszy oczy:
— Panie merze, pozostaję w służbie, dopóki nie otrzymam dymisji.
Wyszedł. P. Madeleine zamyślony słyszał rozlegający się po posadzce korytarza jego chód pewny i mocny.