Nędznicy/Część pierwsza/Księga siódma/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA SIÓDMA.
SPRAWA CHAMPMATHIEU.
I.
Siostra Symplicja.

Zdarzenia, które niżej opowiemy, nie wszystkie były znane w M. — nad M. — I to jednak, co doszło do wiadomości miasta, wyryło tak niezatarte wspomnienia, że brakowałoby wiele naszej książce, gdybyśmy nie opowiedzieli najdrobniejszych tych zdarzeń.
W szczegółach tych czytelnik spotka się z dwiema lub trzema okolicznościami nieprawdopodobnemi, które zachowaliśmy przez szacunek dla prawdy.
Popołudniu, po rozmowie z Javertem, p. Madeleine o zwykłej godzinie poszedł odwiedzić Fantinę.
Nim wszedł do jej sali, kazał prosić siostrę Symplicją.
Dwie zakonnice, które usługiwały w infirmerji, panny zgromadzenia Ś-go Wincentego à Paulo, jak wszystkie Siostry Miłosierdzia, nazywały się: siostra Perpetua, i siostra Symplicja. Siostra Perpetua była to prosta wieśniaczka, po chłopsku siostra miłosierdzia, która wstąpiła do klasztoru, jak na zwyczajną służbę. Została zakonnicą jak inna kucharką. Typ dość pospolity. Zgromadzenia zakonne we Francji chętnie przyjmują tę ciężką glinę wieśniaczą, z której łatwo wyrabiają się kapucyni i urszulinki. To prostactwo używa się do grubych robót klasztornych. Przemiana parobka w 6 kapucyna nic nie ma rażącego; jeden staje się drugim bez zachodu i wielkiej pracy; wspólne tło ciemnoty wiejskiej i klasztornej jest doskonałem przygotowaniem i odrazu czyni zakonnika z kmiecia. Nieco obszerniejsza siermięga — macie habit. Siostra Perpetua była to krzepka zakonnica z pod Pontoise, mówiąca z chłopska, śpiewająca psalmy, zrzędna, cukrząca rumianek według bigoterji lub obłudy chorego, burcząca na chorych, opryskliwa z umierającymi, rzucająca im w twarz Pana Boga, kamienująca ich gniewnemi modłami, śmiała poczciwa i jak rydz czerwona.
Siostra Symplicja była biała, białością woskową. Przy siostrze Perpetui wyglądała jak świeca jarząca przy łojówce. Wincenty à Paulo bosko skreślił przeznaczenie siostry miłosierdzia w tych przedziwnych słowach, w których wielka swoboda łączy się z wielką służebnością: „Monasterem ich będzie dom chorych, celą izba najęta, kaplicą kościół ich parafji, klasztorem ulice miasta lub sale szpitalne, zamknięciem posłuszeństwo, kratą bojaźń Boża, zasłoną skromność.“ Ten ideał żył w siostrze Symplicji. Niktby z pewnością nie powiedział, ile lat miała; nigdy nie była młodą i zdawało się, że nigdy nie zestarzeje. Była to osoba — nie śmiemy powiedzieć kobieta — łagodna, surowej pobożności, dobrze wychowana, zimna, nie zdolna skłamać. Nadzwyczaj łagodna, zdawała się wątłą, a była wytrwałą jak granit. Dotykała nieszczęśliwych ślicznemi palcami delikatnemi i miękiemi. W jej słowach było, że tak powiem, milczenie; mówiła tyle tylko, ile konieczność wymagała; dźwięk jej głosu zbudowałby spowiednika i zachwycił salonowca. Ta delikatność wybornie się godziła z grubą suknią zakonną, znajdując w szorstkiem zetknięciu nieustanne przypomnienie nieba i Boga. Kładziemy nacisk na jeden szczegół. Nigdy nie skłamać, nie rzec nawet najobojętniejszego słówka, któreby nie było szczerą prawdą, — święta miłość prawdy, był wybitny rys siostry Symplicji, główne znamię jej charakteru. Sławną też była w całem zgromadzeniu z tej niezachwianej prawdomówności. Ksiądz Sicard mówi o siostrze Symplicji w liście do głuchoniemego Massieu: „Choćbyśmy byli najszczerszymi i najczystszymi, zawsze na naszej szczerocie znajdą się skazy małego niewinnego kłamstwa.“ Ona ich nie miała. Czyż są małe kłamstwa, kłamstwa niewinne? Kłamstwo to złe bezwzględne. Nie można trochę kłamać; kto kłamie, kłamie zupełnie; kłamstwo jest obliczem szatana; szatan ma dwa nazwiska: nazywa się szatan i nazywa się kłamstwo. Tak sobie myślała, i jak myślała, czyniła. Ztąd pochodziła jej białość, o której mówiliśmy, białość promieńmi swemi otaczająca usta i oczy. Uśmiech jej był biały i spojrzenie białe. Na szybie tego sumienia nie było najdrobniejszej pajęczynki ani ździebełka kurzu. Wchodząc do zgromadzenia Ś-go Wincetego à Paulo, sama wybrała imię Symplicji. Symplicja Sycylijska, jak wiadomo, pozwoliła raczej wyrwać sobie piersi, byle nie skłamać, że urodziła się w Segescie, kiedy pochodziła z Syrakuzy: kłamstwo byłoby ją ocaliło. Taka patronka była stosowną dla tej duszy.
Siostra Symplicja, wchodząc do zgromadzenia, miała dwie wady, z których poprawiła się z czasem; lubiła jeść łakocie i odbierać listy. Później zawsze czytała tylko z łacińskiej książki do nabożeństwa. Nie bardzo rozumiała łacinę, ale doskonale rozumiała książkę.
Świątobliwa panna polubiła Fantinę, prawdopodobnie przeczuwając w niej cnotę ukrytą, i prawie wyłącznie zajęła się jej pielęgnowaniem.
P. Madeleine odprowadził na ustęp siostrę Symplicję i polecił jej Fantinę jakimś dźwiękiem głosu szczególnym, który długo pamiętała siostra.
Opuściwszy siostrę, zbliżył się do Fantiny. Fantina każdego dnia wyglądała p. Madeleine, jak promieni ciepła i radości. Mówiła do sióstr: — Czuję, kiedy pan mer przychodzi.
W dniu tym goryczka się wzmogła. — Ujrzawszy p. Madeleine, zapytała:
— A Cozetta?
Odpowiedział z uśmiechem:
— Wkrótce!
P. Madeleine rozmawiał z Fantiną jak zwykle, tylko dłużej. Ku wielkiej jej radości zabawił całą godzinę, zamiast połowy. Prosił wszystkich, by niczego nie brakowało chorej. Zauważono, że przez chwilę twarz jego nachmurzyła się posępnie. Później wytłumaczono to, dowiedziawszy się, że lekarz szepnął mu do ucha:
— Niknie w oczach.
Następnie wrócił do biura i posługujący chłopiec widział, jak z wielką uwagą wpatrywał się w mapę dróg Francji, która wisiała w jego gabinecie. Napisał ołówkiem kilka cyfr na kawałku papieru.






II.
Przenikliwość majstra Scaufflaire.

Z biura poszedł na koniec miasta do flamandczyka, majstra Scaufflaer, z francuzka Scaufflaire, który wynajmował konie.
Najkrótszą drogą do Scaufflaira była mało uczęszczana ulica, przy której stała plebania parafji p. Madeleine. Proboszcz jej, jak mówiono, był człowiek zacny, szanowny i dający dobre rady. W chwili, gdy p. Madeleine mijał plebanję, na ulicy był tylko jeden przechodzień i ten przechodzień zauważył, że p. mer, minąwszy plebanję, zatrzymał się, postał nieruchomy, później wrócił do drzwi mieszkania proboszcza, schwycił już za sznurek od dzwonka, lecz zatrzymał się znowu, zamyślił, i po kilku sekundach, zamiast pociągnąć sznurek, lekko go puścił i poszedł dalej, śpieszniej niż wprzódy.
P. Madeleine zastał majstra Scaufflaire zajętego naprawianiem uprzęży.
— Majstrze Scaufflaire — zapytał — czy masz dobrego konia?
— Panie merze — odpowiedział flamandczyk — moje konie wszystkie są dobre. Co pan rozumie przez dobrego konia?
— Rozumiem konia, który może zrobić dwadzieścia mil dziennie.
— Do licha! — rzekł flamandezyk — dwadzieścia mil!
— Tak.
— Zaprzężony do kabrjoletu?
— Tak.
— A jak długo ma odpoczywać po jeździe?
— W potrzebie odjedzie nazajutrz.
— Żeby odbyć tę samą drogę?
— Tak.
— Do djabła! czy pewno mil dwadzieścia?
P. Madeleine wyjął z kieszeni papier, na którym napisał ołówkiem cyfry. Pokazał go flamandczykowi. Stały liczby 5, 6, 8½.
— Widzicie — rzekł. Razem dziewiętnaście i pół, wyjdzie to na jedno, co dwadzieścia mil.
— Panie merze — odpowiedział flamandczyk — mam, czego panu trzeba. Mój biały konik, zapewne go pan widział kiedy, pochodzi z dolnego Boulonnais. Jest pełen ognia. Chciano zrobić z niego wierzchowca. Ba! wierzgał i zrzucał wszystkich. Myślano, że narowny, nie wiedziano, co z nim zrobić. Kupiłem go i zaprzęgłem do kabrjoletu. Panie merze, tego mu właśnie było potrzeba; łaskawy jak panienka, a pędzi jak wicher. Naturalnie! na grzbiet mu nie siadaj. Nie życzy sobie być wierzchowcem. Każdy ma swoją ambicję. Ciągnąć, i owszem; nosić, nie; musiał sobie to powiedzieć.
— I przebiegnie drogi?...
— Pańskie mil dwadzieścia, dobrym kłusem, w ośmiu niespełna godzinach. Ale pod pewnemi warunkami.
— Mówcie.
— Naprzód, pozwolisz mu pan wytchnąć godzinę w połowie drogi; będzie jadł, a pan nie pozwoli, żeby chłopiec z oberży wykradał mu owies, bo zauważyłem, że w oberżach owies częściej przepijają chłopcy niż zjadają konie.
— Będę doglądał.
— Powtóre... czy to dla pana mera ten kabrjolet?
— Dla mnie.
— Pan umie powozić?
— Umiem.
— A więc, pan mer pojedzie sam, bez bagaży, żeby nie obciążać konia.
— Zgoda.
— Ale pan mer nie mając nikogo z sobą, raczy sam pilnować owsa.
— Już mówiłem.
— Żądam trzydzieści franków dziennie. Płaci się tak samo za dni spoczynku. Ani szeląga mniej, żywienie konia należy do pana mera.
P. Madeleine wyjął z sakiewki trzy napoleony i położył na stole.
— Oto za dwa dni z góry.
— Poczwarte, do takiej jazdy kabrjolet byłby zaciężki i zmęczyłby konia. Pan mer zgodzi się podróżować w małym tilbury?
— Zgodzę.
— Jest lekki, ale odkryty.
— Wszystko mi jedno.
— Czy pan mer zastanowił się, że mamy zimę?..
P. Madeleine nie odpowiedział; flamandczyk mówił dalej:
— Że chłód przejmujący?
P. Madeleine milczał.
— Że może deszcz padać?
P. Madeleine podniósł głowę i rzekł:
— Tilbury i koń będą jutro przed memi drzwiami o wpół do piątej zrana.
— Stanie się tak, panie merze — odpowiedział Scaufflaire; potem drapiąc paznokciem wielkiego palca plamę na stole, mówił dalej tonem obojętnym, którym flamandczycy umieją pokryć swą przebiegłość.
— Ale, dopierom teraz sobie przypomniał! Pan mer nie powiedział mi, dokąd jedzie. Gdzież to udaje się pan mer?
Od początku rozmowy o niczem innem nie myślał, ale jakoś, nie wiedząc dlaczego, nie śmiał zadać pytania.
— Czy wasz koń mocne ma przednie nogi? — zapytał p. Madeleine?
— Doskonałe, panie merze. Będzie go pan nieco powściągał przy zjeżdżaniu z góry. Dużo jest pagórków tam, gdzie się pan udaje?
— Nie zapomnij pan stawić konia punkt o wpół do piątej rano, odpowiedział p. Madeleine i wyszedł.
Flamandczyk zgłupiał zupełnie, jak później sam opowiadał.
P. mer wyszedł od kilku minut, gdy znowu drzwi się otworzyły; był to p. mer.
Zawsze miał tę samą minę zimną i roztargnioną.
— Panie Scaufflaire — rzekł — ile cenisz konia i tilbury, które od pana najmuję?
— Czy p. mer chce je kupić?
— Nie, ale na wszelki wypadek, chcę żebyś nie miał straty. Za powrotem oddasz mi pan pieniądze. Ile za kabrjolet i konia?
— Pięćset franków, panie merze.
— Oto je masz.
P. Madeleine położył na stole bilet bankowy i wyszedł; tym razem już nie wrócił.
Majster Scaufflaire okrutnie żałował, że nie powiedział tysiąc franków. Zresztą koń i tilbury razem warte były sto talarów.
Flamandczyk przywołał żonę i opowiedział całą przygodę. Gdzie u djabła pan mer może jechać? Złożyli radę. — Udaje się do Paryża — rzekła żona. — Nie zdaje mi się — odparł mąż. — P. Madeleine zapomniał na kominku papier z cyframi. Flamandczyk wziął go i rozważał. — Pięć, sześć, ośm i pół? to widać znaczy stacje pocztowe. Obrócił się do żony. — Odgadłem! — Jakim sposobem? — Ztąd jest pięć mil do Hesdin, z Hesdin sześć do Saint-Pol, ośm i pół z Saint-Pol do Arras. Jedzie do Arras.
P. Madeleine powrócił do domu. Wychodząc od majstra Scaufflaire, obrał najdłuższą drogę, jak gdyby drzwi plebanji wiodły go na pokuszenie i usiłował ich uniknąć. Wszedł do swego pokoju, zamknął się, co zdawało się rzeczą bardzo prostą, zwykle bowiem wcześnie spać chodził. Wszelako odźwierna fabryki, która zarazem była jedyną służącą p. Madeleina, spostrzegłszy, że świeca zgasła o wpół do dziewiątej, powiedziała to wracającemu kasjerowi, dodając:
— Może pan mer zachorował? miał jakąś osobliwszą minę.
Kasjer mieszkał na dole pod samym pokojem p. Madeleine.
Nie zwrócił uwagi na słowa odźwiernej, położył się i zasnął. Około północy nagle się obudził; przez sen słyszał jakiś hałas nad głową. Wytężył słuch. Ktoś chodził po pokoju na górze. Przysłuchawszy się uważniej, poznał kroki pana Madeleine. Zdziwiło go to, bo zwykle aż do rana panowała zupełna cisza w pokoju p. Madeleine. Po chwili usłyszał coś nakształt otwierania i zamykania szafy. Później usunięto ciężki mebel, nastała cisza, i znowu rozpoczęło się chodzenie. Kasjer wybił się ze snu, usiadł na łóżku, spojrzał przez okno i zobaczył na murze naprzeciwko czerwone odbicie światła z okien. Wniósł z kierunku promieni, że światło wychodziło z okna pokoju p. Madeleine. Jasny odblask drgał, jakby w pokoju palił się ogień nie świeca. Ramy szyb nie rzucały cienia, co wskazywało, że okno było zupełnie otwarte. Okno otwarte w zimie, rzecz zadziwiająca. Kasjer usnął. W parę godzin obudził się znowu. To samo stąpanie regularne rozlegało się nad głową.
Odblask światła rysował się na murze, ale był blady i spokojny, jak odbicie lampy lub świecy. Okno ciągle otwarte.
Opowiedzmy, co się działo w pokoju p. Madeleine.






III.
Burza pod czaszką.

Czytelnik niewątpliwie odgadł, że p. Madeleine nie kim innym był, tylko Janem Valjean.
Zaglądaliśmy już w głębiny tego sumienia; nadeszła chwila zajrzyć tam raz jeszcze. Czynimy to wzruszeni i drżący. Nic bardziej nie przejmuje grozą, jak tego rodzaju badanie. Oko ducha nigdzie nie znajduje tyle olśnienia i ciemności, jak w człowieku; nie spotka przedmiotu, coby był straszniejszym, bardziej zawikłanym, tajemniczym i nieskończonym. Jest widowisko wspanialsze od morza — niebo; jest widowisko wznioślejsze od niebios — wnętrze duszy.
By napisać poemat ludzkiego sumienia, choćby tylko z powodu jednego człowieka, choćby z powodu najnędzniejszego z ludzi, jużby trzeba było zlać wszystkie epopeje w jedną wyższą, wznioślejszą i ostateczną. Sumienie, to odmęt złudzeń, pragnień, pożądań i pokuszeń, piec ognisty marzeń, jaskinia myśli, których się wstydzimy; to pandemonjum fałszów ułudnych, pole bitwy namiętności. W pewnych chwilach przeniknij wskroś bladą twarz myślącej istoty ludzkiej, dobierz się do wnętrza, zajrzyj w głąb duszy, spojrzyj w te ciemności nocy. Znajdziesz tam, pod milczeniem zewnętrznem, walki olbrzymów jak w Homerze, starcia smoków z hydrami, ćmy widm jak w Miltonie, wężownice widziadeł jak w Dancie. Ponurą jest ta nieskończoność, którą każdy człowiek nosi w sobie, z rozpaczą przymierzając do niej wolę swego ducha i czynności swego życia.
Jednego dnia Alighieri natrafił na drzwi złowrogie, przed któremi się zawahał. Takie drzwi stoją przed nami i wahamy się u ich progu.
Nie wiele zostaje nam dodać do tego, co już wie czytelnik o losach Jana Valjean, od przygody z Gerwazkiem. Od tej chwili, jakeśmy widzieli, stał się innym człowiekiem. Cokolwiek biskup chciał z niego zrobić, zrobił. Nie była to zmiana, ale przemienienie.
Valjean zdołał umknąć, zniknąć, sprzedał srebra biskupa, zachował tylko świeczniki na pamiątkę, wciskał się z jednego miasta do drugiego, przebiegł całą Francję, przybył do M. — nad M. — wpadł na szczęśliwy pomysł, któryśmy opowiedzieli, zdołał stać się nieujętym i niedostępnym, i odtąd osiadłszy w M. — nad M. — szczęśliwy, że sumienie jego smuciło się przeszłością, a druga część życia była w sprzeczności z pierwszą, żył spokojnie, bezpiecznie, pełen nadziei, dwiema tylko zajęty myślami: jak ukryć swoje nazwisko i uświętobliwić życie: wymknąć się ludziom, a wrócić do Boga.
Dwie te myśli tak ściśle były złączone w jego umyśle, że tworzyły tylko jedną; obydwie przeważne i górujące, kierowały najdrobniejszemi jego czynnościami. Pospolicie obydwie zgodnie wpływały na jego postępowanie; kazały mu kryć się w cieniu, być życzliwym. łagodnym i prostym; radziły jedno i to samo. Wszelako niekiedy ścierały się z sobą. W takich razach, jakeśmy widzieli, człowiek, którego cała okolica M. — nad M. — nazywała p. Madeleine, nie wahał się poświęcić pierwszą dla drugiej, bezpieczeństwo osobiste dla cnoty. Tak, na przekór względom ostrożności, chował świeczniki biskupa, nosił po nim żałobę, przywoływał i rozpytywał małych Sabaudczyków wędrownych, dowiadywał się o krewnych w Faverolles, i ocalił życie staremu Fauchelevent, nie zważając na niepokojące podejrzenia Javerta. Zdawało się, że na wzór mędrców starożytności, mężów świętych i sprawiedliwych, sądził, iż najpierwszy jego obowiązek nie był względem siebie.
Jednakże wyznać trzeba, że nigdy nie był w takim przypadku, jak obecnie.
Nigdy dwie myśli, rządzące nieszczęśliwym człowiekiem, którego opowiadamy cierpienia, nie stoczyły tak zaciętej walki. Zrozumiał to niewyraźnie, ale głęboko zaraz po pierwszych słowach Javerta. W chwili, gdy w tak dziwny sposób wyrzeczone zostało nazwisko, które starannie i głęboko zakopał, krew lodem ścięła mu się w żyłach na widok złowrogiego dziwactwa losów, i zadrżał, przeczuwając straszne wstrząśnienia; pochylił głowę jak dąb przed zbliżającą się burzą, jak żołnierz w chwili przypuszczenia szturmu. Czuł, że nad jego głową przeciągają chmury, pełne piorunów i błyskawic. Jeszcze słuchając Javerta, pierwszą jego myślą było iść, pobiedz, denuncjować się, wydobyć Champmathieu z więzienia i samemu zająć jego miejsce; myśl bolesna, dojmująca jak nacięcie w żywem ciele; prędko jednak przemknęła i rzekł do siebie: Zobaczymy! zobaczymy! — Stłumił pierwszy popęd szlachetny i cofnął się przed heroizmem.
Byłoby rzeczą piękną niewątpliwie, gdyby po świętych słowach biskupa, po tylu latach żalu i zaparcia, wśród pokuty przedziwnie rozpoczętej, ten człowiek nie potknął się ani chwili, nawet wobec tak strasznej przyszłości i zawsze szedł krokiem pewnym ku otwartej przepaści, w głębi której było niebo; zaiste, byłoby to bardzo piękne, ale inaczej w rzeczywistości się stało. Musiemy niestety, zdawać sprawę z tego, co się działo w jego duszy i możemy tylko mówić to, co w istocie w niej było. Pierwsze zwycięztwo odniósł instynkt zachowawczy: naprędce zebrał myśli, stłumił wzruszenie, zważył niebezpieczeństwo obecności Javerta, odroczył wszelkie postanowienie z mocą i stanowczością przestrachu, zagłuszył myśl o przyszłości i odzyskał spokojność, jak gladjator podnoszący tarczę.
W takim stanie przepędził resztę dnia z nawałnicą w duszy, z głębokim spokojem na twarzy; przedsięwziął jedynie to, coby nazwać można „środkami zachowawczemi.“ W jego głowie wszystko jeszcze mięszało się, ścierało; zamęt był tak wielki, że nie odróżniał żadnej myśli i chyba to jedno mógłby powiedzieć o sobie, że dosięgnął go cios śmiertelny. Jak zwykle, poszedł do łoża boleści Fantiny, przedłużył odwiedziny, wiedziony instynktem dobroci i mówiąc sobie, że należy tak postąpić, polecając ją opiece sióstr, na przypadek długiej nieobecności. Niby przez mgłę przewidywał, że może wypadnie mu udać się do Arras, i bynajmniej nie zdecydowawszy się na tę podróż, powiedział sobie, że będąc zupełnie wolnym od wszelkich podejrzeń, mógł bez narażenia się być obecnym w sali sądowej; dlatego zamówił tilbury u Scaufflaira, by przygotować się na wszelki wypadek.
Zjadł obiad z dość dobrym apetytem.
Wróciwszy do pokoju, zebrał myśli.
Rozważył położenie i wydało mu się niesłychane, tak dalece niesłychane, że pogrążony w marzeniach, pod wpływem jakiejś niewytłumaczonej obawy, podniósł się z krzesła i zamknął drzwi na klucz. Obawiał się, żeby kto nie wszedł. Warował się przeciw możliwemu niebezpieczeństwu.
Po chwili zgasił świecę. Świeca go niepokoiła.
Zdawało mu się, że go zobaczą.
Zobaczą? Kto taki?
Niestety! co chciał wyrzucić za drzwi, weszło, co chciał oślepić, patrzyło nań iskrzącemi oczami: — jego sumienie.
Jego sumienie, to jest Bóg.
A jednak w pierwszej chwili łudził się biedny; czuł pewne bezpieczeństwo w samotności: zasunąwszy rygiel, zdało mu się, że jest nieujęty; zgasiwszy świecę, miał się za niewidzialnego. Wówczas zapanował nad sobą, wsparł się łokciami na stole, głowę skrył w dłoniach i zaczął myśleć w ciemnościach.
— Gdzie jestem? — Nie jestżem sam igraszką?
— Co mi mówiono? — Prawdaż to, że widziałem Javerta i że on mi to mówił? — Co za jeden ów Champmathieu? — Więc między nami jest podobieństwo? — Może to być?
— Ach! wczoraj jeszcze tak byłem spokojny, nie przeczuwający niczego! — Com robił wczoraj o tej samej godzinie? — Co wyniknie z tego zdarzenia?
— Jak się rozwiąże? — Co czynić?
Tak dręczył, się nieustannie. Umysł jego nie miał już siły się zatrzymać, myśli przesuwały się jak fale: żeby je zatrzymać, chwytał się za czoło.
Z tego zgiełku, burzącego wolę i rozum, napróżno usiłował wydobyć myśl jasną i mocne postanowienie; dobywał tylko trwogę śmiertelną.
Głowa mu płonęła. Poszedł do okna i otworzył je na rozcież. Na niebie nie było ani jednej gwiazdy. Wrócił i usiadł przy stole.
Tak upłynęła pierwsza godzina.
Powoli w rozmyślaniach jego tworzyły się i utrwalały słabe zarysy, mógł z dokładnością rzeczywistości widzieć nie ogół położenia, ale przynajmiej niektóre szczegóły.
Najprzód poznał, że jakkolwiek znajdował się w nadzwyczajnem i krytycznem położeniu, był przecież zupełnie jego panem.
Zdumienie bardziej wzrosło.
Niezależnie do religijnego i świętego celu swych postępków, cokolwiek dotychczas czynił, było jakby kopaniem dołu w którym usiłował zagrzebać swoje nazwisko. W godzinach rachunku sumienia, wśród nocy bezsennych, lękał się najbardziej, by nigdy nie usłyszał wymówionego swego nazwiska; mówił sobie, że to by było jego zgubą; że w dniu, w którymby to nazwisko na jaw wyszło, na zawsze znikłoby jego nowe życie, a kto wie? może i nowa jego dusza. Na samą tę myśl drżał jak listek. Zaiste, gdyby mu powiedziano w tych chwilach niepokoju i obawy, że wybije godzina, gdy to nazwisko obije się o jego uszy, gdy ów ohydny wyraz Jan Valjean nagle wysunie się z przepaści nocy i stanie przed nim; gdy to straszne światło, mające rozproszyć tajemnicę, którą się otaczał, zapłonie łuną nad jego głową; gdyby mu powiedziano, że to nazwisko nie będzie mu grozić, że to światło sprawi jeszcze ciemności, że ta zasłona rozdarta zdwoi tajemnicę, że to trzęsienie ziemi utrwali jego budynek, że jakkolwiekbądź, ten dziwny wypadek uczyni tylko pogodniejszym i zarazem bardziej niedocieczonym byt jego — i że z tego stawienia na oczy z widmem Jana Valjean, dobry i zacny obywatel pan Madeleine wyjdzie więcej poważanym, spokojniejszym i szanowniejszym niż kiedy: — gdyby mu to powiedziano, potrząsnąłby głową i nazwał szalonemi te słowa. A jednak wszystko to właśnie się zdarzyło, cały ów stos niepodobieństw był faktem i Bóg dozwolił, że te rzeczy szalone stały się rzeczywistemi!
Marzenia jego zaczynały się wyjaśniać. Coraz dokładniej zdawał sobie sprawę z położenia.
Zdało mu się, że zbudził się z jakiegoś snu przykrego, że zawisł na pochyłości wśród nocy i że stał drżący, cofając się daremnie nad brzegiem przepaści. Wyraźnie widział w cieniu jakiegoś nieznajomego, obcego; dziwaczne losy, biorąc jednego za drugiego, zamiast niego popychały w otchłań owego przybysza. Przepaść się nie zamknie, dopóki jeden z nich w nią nie wpadnie: on, albo ten drugi.
Dość mu było zdać się na zrządzenie losów.
Wyjaśniło się zupełnie; poznał, że jego miejsce na galerach było próżne, że cokolwiek uczyni, nie uniknie kajdan, że okradzenie Gerwazka wrzuca go do więzienia, że to próżne miejsce na galerach czekać go i przyciągać będzie dopóty, aż go nie zajmie, że taki jest los jego nieuchronny, fatalny. Później mówił do siebie, że w tej chwili miał zastępcę, że jakiś Champmathieu miał ten smutny los w udziale, on zaś odtąd obecny na galerach w osobie tego Champmathieu i obecny w społeczeństwie pod nazwą p. Madeleine, nie miał się już czego obawiać, jeśli nie przeszkodzi ludziom zapieczętować na głowie owego Champmathieu kamienia niesławy, który jak kamień grobowy, zapada i nie podnosi się więcej.
Wszystko to było tak gwałtowne i tak dziwne, że nagle w jego duszy stał się jakiś ruch nieopisany, którego człowiek ledwie dwa lub trzy razy doświadcza w życiu; coś nakszałt konwulsji sumienia, poruszających wszystkie wątpliwości serca, konwulsji pełnych ironji, radości i rozpaczy, któreby nazwać można wewnętrznym wybuchem śmiechu. Zerwał się z krzesła i zapalił świecę.
— A więc — rzekł do siebie — czegóż się lękam? po co tak rozmyślam? Wszakem ocalał! wszystko skończone! Jedne tylko drzwi były otwarte, któremi przeszłość moja mogła wedrzeć się do teraźniejszego życia. Otóż te drzwi są zamurowane na zawsze! Ten Javert, który mnie oddawna niepokoi, ten straszny instynkt, który zdawał się mnie odgadnąć, przebóg! który mnie odgadł, i który mnie ścigał wszędzie, ten srogi pies gończy mnie tropiący: dziś zmylony, oszukany, zajął się gdzieindziej, zupełnie zgubił me ślady! Zadowolony pomyłką, zostawi mnie w pokoju, bo trzy ma swego Jana Valjean! Kto wie, może nawet zechce opuścić miasto! I to wszystko stanie się bezemnie, bez żadnego z mej strony udziału! Tak, ale dla czegóż upatruję w tem jakieś nieszczęście? Ktoby mnie ujrzał, byłby na honor pomyślał, że dotknęła mnie jaka katastrofa. Z resztą, jeśli nieszczęście kogo spotyka, nie moja to bynajmniej wina. Opatrzność wszystko zrządziła! Widocznie sama chce tego. Mamże prawo niweczyć jej zrządzenia? O cóż mi teraz chodzi, w co się chcę mięszać? to nie moja sprawa. Jakto! nie jestem zadowolony? więc czegóż mi trzeba więcej? To bezpieczeństwo, cel, ku któremu od tylu lat dążę, marzenia nocy bezsennych, przedmiot modłów gorących, wszakże je mam teraz zupełne! Tak Bóg chce. Mamże iść przeciw woli Bożej? A dlaczego Bóg tak chce? Abym prowadził życie jakiem rozpoczął, abym z czasem stał się przykładem wielkim i zachęcającym, aby powiedziano, że jest nareszcie trochę szczęścia przywiązanego do pokuty, którą odbywam i cnoty, do której wróciłem. Doprawdy nie pojmuję, dlaczego przed chwilą bałem się wejść do poczciwego proboszcza, opowiedzieć mu wszystko jak spowiednikowi i prosić go o radę; oczywiście byłby mi to samo powiedział. Rzecz postanowiona! Zostawmy wypadki ich biegowi, niech się dzieje wola Boża!
Tak mówił do siebie, w głębinach sumienia, pochylony, że tak powiem, nad własną przepaścią. Podniósł się z krzesła i zaczął chodzić po pokoju. — No — rzekł — nie myślmy już o tem. Postanowienie powzięte. Nie czuł jednak żadnej radości.
Przeciwnie.
Jak nie przeszkodzisz morzu powrócić do brzegu, tak niepodobna przeszkodzić myśli, by nie wróciła do pierwszej idei. Majtek nazywa to przypływem morza, winowajca — zgryzotami sumienia. Bóg podnosi duszę jak ocean.
Po kilku chwilach mimowolnie rozpoczął znowu ten ponury djalog, w którym sam mówił i sam słuchał: mówił, coby chciał przemilczeć, słuchał, czegoby nie chciał słyszeć. Ulegał on tej potędze tajemniczej, która wołała na niego: myśl! jak przed dwoma tysiącami lat wołali na innego potępieńca: idź!
Nim pójdziemy dalej, by dobrze nas zrozumiano, dodajemy tu jedną konieczną uwagę.
Jest pewnem, że człowiek rozmawia z sobą; nie ma istoty myślącej, któraby tego nie doświadczyła. Rzec nawet można, że słowo nie ma wspanialszej tajemnicy, jak gdy wewnątrz człowieka przechodzi od myśli do sumienia i powraca od sumienia do myśli. W tem też tylko znaczeniu brać trzeba wyrazy, często używane w tym rozdziale: rzekł, zawołał, mówimy do siebie, rozmawiamy z sobą, wołamy w sobie, nie przerywając zewnętrznego milczenia. W wielkim zamęcie wszystko w nas mówi, usta tylko milczą. Rzeczywistości duszy choć niewidzialne i nieujęte, niemniej są rzeczywistościami.
Pytał się więc, na czem stanął. Rozważał powzięte postanowienie. Wyznał przed sobą, że cokolwiek dotychczas ułożył w duchu, było potwornem, że zostawić wypadki ich biegowi, i opuściwszy ręce, zdać się na boskie zrządzenie, było poprostu okropnem. Pozwolić spełnić się tej pomyłce losów i ludzi, nie przeszkodzić, poprzeć swem milczeniem, nic nie czynić, a czynić wszystko — to ostatni stopień niegodziwości obłudnej, to zbrodnia podła, nikczemna, skryta, podstępna, ohydna.
Po raz pierwszy od ośmiu lat nieszczęśliwy ten człowiek uczuł gorzki smak złej myśli i złego czynu.
I splunął z obrzydzeniem.
Badał się znowu. Zapytał surowo, co rozumiał mówiąc, że celu swego dosięgnął. Powiedział sobie, że w istocie życie ma cel. Ale jak i cel? Czy ukrywać swoje nazwisko? oszukać policję? Więc dla tak błahej rzeczy robił wszystko, co dotychczas uczynił? Nie miałże innego celu, który jest rzeczywiście wielkim i prawdziwym? Zbawić nie osobę, ale duszę swoją, stać się uczciwym i dobrym, być sprawiedliwym: — nie jestże to, i jedynie to, czego zawsze pragnął, co mu biskup zalecił? Zamknąć drzwi za swą przeszłością. Ależ ich nie zamknął, wielki Boże! Otworzył je postępkiem haniebnym, stawał się znowu złodziejem, najniegodziwszym ze złodziejów, kradł innemu jego byt, jego życie, spokój, miejsce pod słońcem! Stawał się mordercą, zabijał, zabijał moralnie niewinnego człowieka, zadawał mu tę straszną śmierć żyjącą, tę śmierć pod gołem niebem, którą zowią galerami! Przeciwnie, wydać się, ocalić człowieka, jęczącego pod ciosem złowrogiego błędu, wrócić do swego nazwiska, z obowiązku stać się galernikiem, Janem Valjean; to byłoby rzeczywistem dokonaniem zmartwychwstania, to na zawsze zamknęłoby piekło, z którego wychodził! Napozór wpadnie w to piekło, a rzeczywiście z niego wyjdzie. Tak mu czynić należy; nic dobrego dotychczas nie uczynił, jeżeli tego nie uczyni: całe jego życie było bezużyteczne, cała pokuta straconą. Dość byłoby zapytać: na co to wszystko?
Czuł, że biskup stał przed nim, tem obecniejszy, że umarły, i patrzył nań surowo; czuł, że mer Madeleine w oczach świętego kapłana był obmierzłym, a galernik stałby się czystym i podziwu godnym; że ludzie widzą maskę, ale biskup patrzy w oblicze, że ludzie widzieli jego życie, ale biskup patrzył w sumienie. Należało więc udać się do Arras, oswobodzić mniemanego Jana Valjean, denuncjować prawdziwego! Niestety! Była to największa z ofiar, najboleśniejsze zwycięztwo, ostatni a konieczny krok do przebycia. O losie okrutny! Nie mógł zostać świętym w oczach Boga, nie stawszy się sromotnym zbrodniarzem w oczach ludzi.
— Więc — rzekł — obierzmy tę drogę, spełnijmy naszą powinność, ocalmy owego człowieka.
Te słowa wyrzekł donośnie, nie zważając, że mówi głośno.
Wziął się do książek, sprawdził rachunki i uporządkował. Rzucił w ogień paczkę rewersów od niezamożnych kramarzy, napisał list i zapieczętował; na kopercie, gdyby kto był w tej chwili w jego pokoju, przeczytałby adres: Do pana Lafitte bankiera, ulica Artois w Paryżu.
Wyjął z biórka pugilares, zawierający kilka biletów bankowych i paszport, za którym jeździł w tym roku na wybory.
Ktoby go widział spełniającego te różne czynności, wśród tak głębokich rozmyślań, aniby się domyślił, co się w nim działo. Czasem poruszył ustami, lub podniósł głowę i utkwił wzrok w jaki punkt na ścianie, jakby tam właśnie widział to, co chciał wyjaśnić lub wypytać.
Napisawszy list, włożył go do kieszeni w raz z pugilaresem i znowu zaczął chodzić.
Marzenia jego nieustannie krążyły około jednego przedmiotu. Widział jasno swój obowiązek, napisany ognistemi głoskami, które, błyszcząc przed jego oczyma, zmieniały miejsce z kierunkiem spojrzenia: Idź! wydaj się! denuncjuj!
Podobnie widział przed sobą w oddzielnych kształtach dwie myśli, które dotychczas były podwójnem prawidłem jego życia: ukryć swoje nazwisko, uświętobliwić duszę. Po raz pierwszy ukazały się one zupełnie oddzielnie i wyraźnie widział ich różnicę. Poznawał, że jedna z nich jest koniecznie dobra, kiedy druga mogła stać się złą; że jedna jest poświęceniem, a druga interesem osobistym; że jedna mówiła: bliźni, a druga — ja; że jedna pochodziła od światła, druga z nocy.
Walczyły z sobą i widział tę walkę. Zwolna w miarę, jak zagłębiał się w dumaniach, rosły przed oczyma jego duszy; nakoniec przybrały kolosalne rozmiary; zdawało mu się, że widzi wewnątrz siebie, w tej nieskończoności, o którejśmy przed chwilą mówili, w śród ciemności i blasków, walczącą boginię z olbrzymką.
Był przerażony, ale mu się zdało, że myśl dobra zwycięża.
Czuł, że zbliża się do drugiej stanowczej chwili dla swego sumienia i losów, że biskup napiętnował pierwszą fazę jego życia, a ów Champmathieu drugą. Po wielkiem przesileniu, wielka próba.
Wszelako goryczka na chwilę uśmierzona, wracała. Tysiące myśli snuły się po głowie, ale wszystkie umacniały go w postanowieniu.
Raz powiedział sobie, że może zbyt gorąco bierze do serca tę sprawę, że bądź co bądź ten Champmathieu nie zasługiwał na poświęcenie, był złodziejem.
I odpowiedział: — Jeżeli ten człowiek w istocie ukradł kilka jabłek, posiedzi za to miesiąc w więzieniu. Krótki areszt, to nie galery. Kto wie zresztą? czy dowiedziono, że ukradł? Ciąży na nim nazwisko Jana Valjean, i uwalnia sędziów od żądania dowodów. Wszakże prokuratorowie królewscy zwykle nie inaczej postępują. Mają go za złodzieja, bo wiedzą, że był galernikiem.
Przyszła mu jeszcze myśl, że gdy sam się oskarży, uwzględnią może heroizm jego postępku, jego siedmioletnie uczciwe życie, usługi świadczone krajowi, i uwolnią.
Przypuszczenie to jednak wkrótce znikło i uśmiechnął się z goryczą, pomyślawszy, że ukradzenie Gerwazkowi czterdzieści su znaczyło recydywę, że wytoczonoby z pewnością tę sprawę i według wyraźnego brzmienia kodeksu karnego skazanyby został na całe życie do galer.
Porzucił wszystkie złudzenia, coraz bardziej odrywał się od ziemi, szukając pociechy i siły gdzieindziej. Powiedział sobie, że należy spełnić obowiązek, że może nie być nieszczęśliwszym spełniając swą powinność, niż gdyby uniknął jej spełnienia, że gdyby dopuścił zgubę owego Champmathieu, gdyby pozostał w M. — nad M. — jego poważanie, dobra sława, piękne uczynki, popularność, cnoty zaprawione byłyby zbrodnią: jakąż przyjemność sprawiłyby mu święte czyny, zmieszane z taką ohydą? Kiedy, przeciwnie, spełniając ofiarę, te galery, ten pręgież, obroża na szyi, zielona czapka, ta praca nieustanna i nieubłagana sromota, łączyłyby się z myślą niebiańską!
Nakoniec powiedział sobie, że taka była konieczność, że losy tak chciały, że nie w jego było mocy zmienić wyroki Najwyższego, że w każdym razie należało wybrać: albo cnotę powierzchowną z wewnętrzną ohydą, lub świątobliwość wewnętrzną z pozorną sromotą.
Poruszając tyle ponurych myśli, nie stracił odwagi, ale znużył umysł. Mimowolnie zaczął myśleć o czem innem, o rzeczach obojętnych.
Tętna biły mu gwałtownie w skroniach. Ciągle się przechadzał tam i napowrót. Północ wybiła na zegarze kościoła parafjalnego, potem na ratuszu. Liczył uderzenia obydwóch zegarów i porównywał dźwięki dzwonów. I zaraz sobie przypomniał, że przed kilku dniami widział w handlu żelaztwa stary dzwon do sprzedania, na którym wyryte było nazwisko: Antoni Albin de Romainville.
Uczuł zimno, zapalił ogień na kominie. Nie przyszło mu na myśl zamknąć okna.
Wpadł w odrętwienie. Po wielkiem dopiero wysileniu zdołał przypomnieć sobie, o czem myślał przed północą.
— A prawda! — rzekł — postanowiłem denuncjować się.
I nagle przyszła mu na myśl Fantina.
— Ach! — zawołał — a ta biedna kobieta?
Nastąpiło nowe przesilenie.
Fantina ukazała się nagle w jego dumaniach, jak promień niespodziewanej światłości. Wszystko dokoła niego zdawało się przybierać inną postać i zawołał:
— Ależ tak! dotychczas myślałem tylko o sobie, o własnem dobru! Czy przemilczę, czy wyjawię moje nazwisko, — czy ukryję mą osobę, czy zbawię mą duszę, czy będę godnym wzgardy a szanowanym urzędnikiem, lub galernikiem czci pozbawionym a czcigodnym, zawsze to ja i tylko ja! Ależ mój Boże, toć to samolubstwo: tylko różne formy samolubstwa, ale zawsze samolubstwo! Gdybym nieco pomyślał o drugich? Najpierwszą świętością jest myśleć o drugich. Zobaczmy, rozważmy! Usuńmy moje ja, zniszczmy je, zapomnijmy o niem: to cóż będzie z tej sprawy? — Jeżeli się zadenuncjuję, biorą mię, wypuszczają owego Champmathieu, wsadzają mię znowu na galery; bardzo dobrze, cóż dalej? Co tutaj się stanie? A! tutaj jest kraj, miasto, fabryki, przemysł, robotnicy, mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci — tyle biedaków! Wszystko to dźwignąłem z nędzy i dziś daję im utrzymanie; gdziekolwiek dymi się komin, ja położyłem drzew na ognisko i mięsa do garnka, stworzyłem pomyślność, ruch handlowy, kredyt. Cóż tu było wprzód, nimem przybył? Jam dźwignął, ożywił, użyźnił, zbogacił całą okolicę; mnie zabraknie, duszy zabraknie. Usunę się, wszystko zamrze. — A ta kobieta, co wycierpiała tyle, co mimo upadku ma tyle przymiotów, której nieszczęść byłem mimowolnym sprawcą! A to dziecię, które przyrzekłem matce sprowadzić! Czyliż nie jestem obowiązanym wynagrodzić tej kobiecie złe jej wyrządzone? Jeżeli zniknę, cóż się stanie? Matka umrze, dziecię stanie się igraszką losu. A gdybym się nie denuncjował? No zobaczmy, gdybym się nie denuncjował?
Zadawszy sobie to pytanie, zatrzymał się i przez chwilę zawahał się i zadrżał: ale chwila ta krótko trwała i odpowiedział spokojnie:
— Dobrze, ten człowiek pójdzie na galery, to prawda, ależ do djabła, kradł! Próżno w siebie wmawiam, że nie ukradł: ukradł! Ja pozostaję tutaj i dalej pracuję. Za lat dziesięć zarobię dziesięć miljonów, włożę je w kraj, dla siebie nie potrzebuję, po co mi to? Przecież nie dla siebie pracuję! Pomyślność wszystkich wzrasta, przemysł się ożywia, wywołuje współzawodnictwo, fabryki i huty się mnożą, rodziny, sto rodzin, tysiące rodzin są szczęśliwe, i okolica się zaludnia; powstają sioła z folwarków, folwarki na pustkowiach; nędza znika a za nędzą znikają rozpusta, nierząd, kradzież, zabójstwo, wszystkie występki, wszystkie zbrodnie! A i ta biedna matka wychowa swoje dziecię! — Cały kraj bogaty i uczciwy! Dalibóg, byłem warjatem, głupcem — zkąd mi się wzięło mówić o denuncjowaniu siebie? Doprawdy, trzeba być uważniejszym i nie postanawiać pospiesznie. Co! że mi się podobało grać rolę wielkiego, szlachetnego! — Melodrama na honor! — Ponieważ myślałem o sobie, tylko, więc dla uwolnienia od kary, może za surowej, lecz w gruncie sprawiedliwej, jakiegoś złodzieja, oczywiście hultaja, mam zgubić kraj cały! biedna kobieta ma zamrzeć w szpitalu! biedne dziecię zdechnąć, jak pies na bruku! Ależ to obmierzłe! Matka nie zobaczy swego dziecięcia, dziecię nie pozna matki! I to wszystko dla starego niegodziwca złodzieja jabłek, który niezawodnie zasłużył na galery za co innego, jeżeli nie za to! Śliczne skrupuły, co ocalają winowajcę a poświęcają niewinnych, co zbawiają starego włóczęgę, który zresztą ledwie kilka lat pożyje i nie wiele będzie nieszczęśliwszym na galerach, jak pod swą nędzną strzechą, a wydają na pastwę całą ludność, matki, kobiety, dzieci! Ta biedna Cozetta ma tylko mnie jednego na świecie i zapewne w tej chwili jęczy zsiniała od zimna w ciupie tych Thenardierów! A i to jakieś łotry niegodziwe! I miałbym zaniedbać obowiązków względem tylu istot biednych! I denuncjować się! Zrobiłbym takie głupstw o niedorzeczne? W najgorszym razie przypuśćmy, że postąpię źle i że sumienie kiedyś mi to wyrzuci; dla dobra bliźnich przyjąć wyrzuty mnie tylko obciążające, przyjąć zły postępek, szkodzący tylko mojej duszy, ależ to poświęcenie, cnota.
Podniósł się i zaczął chodzić. Tym razem zdało mu się, że jest zadowolony.
Djamenty znajdują się tylko w ciemnościach ziemi; prawdy znajdują się tylko w głębinach myśli. Zdawało mu się, że zstąpiwszy w te głębiny, długo po omacku szukając w najgrubszych ciemnościach, nakoniec wynalazł jeden z tych djamentów, jedną z tych praw i trzymał ją w ręku; olśnił go jej widok.
— Tak — pomyślał — to właśnie! Znalazłem istotną prawdę. Rozwiązałem zagadkę. Trzebaż w końcu trzymać się jednego. Postanowienie powzięte. Co miało się stać, niech się stanie! Nie chwiejmy się już, nie cofajmy. Tego wymaga interes wszystkich, nie mój. Jestem Madeleine i pozostaję. Biada temu, kto jest Janem Valjean! To już nie ja. Nie znam tego człowieka, nie wiem, co za jeden; jeżeli teraz znalazł się jaki Jan Valjean, niech sobie radzi! To mnie nic nie obchodzi! Fatalne to nazwisko buja w ciemnościach, jeśli się zatrzyma i spadnie na czyją głowę, tem gorzej dla niej!
Przejrzał się w lusterku, stojącem na kominku i rzekł:
— Doprawdy! powzięcie postanowienia przyniosło mi ulgę. Teraz zupełnie inaczej wyglądam.
Postąpił kilka kroków i zatrzymał się nagle:
— No! nie trzeba się cofać przed żadnem następstwem powziętego postanowienia. Są jeszcze nici, wiążące mię z tym Janem Valjean. Trzeba je zerwać! W samym tym pokoju znajdą się przedmioty, mogące mię oskarżyć, nieme rzeczy, mogące być świadkami; słowo się rzekło, trzeba je zniszczyć.
Poszukał w kieszeniach, wydobył sakiewkę, otworzył i wyjął kluczyk.
Włożył kluczyk do zamka, którego ledwie widzialna dziurka ginęła w najciemniejszym deseniu obicia ściany. Otworzyła się skrytka, rodzaj szafki w murze. W skrytce tej były tylko łachmany, opończa z niebieskiego płótna, stare spodnie, stary mantelzak i gruby kij sękaty w obu końcach okuty żelazem. Ci, co widzieli Jana Valjean w październiku 1815, gdy przechodził miasto D. — łatwoby poznali wszystkie szczegóły tego nędznego odzienia.
Zachował je podobnie jak srebrne lichtarze, aby mu zawsze przypominały przeszłość. Tylko pozostałość z galer starannie ukrywał, a świeczniki biskupa pozostawił na widoku.
Ukradkiem spojrzał na drzwi, jakby się lękał, by ich kto nie otworzył, chociaż były na zamek zamknięte, potem schwycił odrazu w garść łachmany, kij i mantelzak, i nie spojrzawszy nawet na rzeczy, które lat tyleż z narażeniem się na największe niebezpieczeństwo przechowywał religijnie, rzucił wszystko w ogień.
Zamknął szafkę i podwajając ostrożność zbyteczną teraz, bo szafka była próżną, starannie zasłonił drzwiczki, przysunąwszy ciężką komodę.
Po kilku minutach czerwona łuna oświeciła pokój i mur przeciwka; łachmany płonęły w ogniu, kij syczał i pryskał iskrami na środek pokoju.
Gdy spaliły się szkaradne szmaty z mantelzaka, zabłyszczało coś w popiele. Schyliwszy się, łatwobyś rozpoznał monetę srebrną. Prawdopodobnie była to sztuka czterdziesto susowa, skradziona Sabaudczykowi.
Nie patrzył na ogień i przechadzał się jednostajnym krokiem.
Nagle spojrzenie jego padło na dwa świeczniki srebrne, słabo połyskujące przy blasku ogniska.
— Ba! pomyślał — nie całego Jana Valjean wrzuciłem w ogień: trzeba i to zniszczyć.
Zdjął z kominka dwa świeczniki.
Ogień był dość silny, mógł łatwo je przetopić na sztabę.
Nachylił się ku ognisku i grzał się przez chwilę.
Uczuł błogi wpływ ciepła i rzekł: — Jak miłe ciepło!
Jednym świecznikiem poruszył żarzące się węgle.
W minutę były obydwa w ogniu.
W tej chwili zdało mu się, że słyszy głos, wołający wewnątrz niego: Janie Valjean! Janie Valjean!
Włosy stanęły mu dębem na głowie, miał postać człowieka, przysłuchującego się strasznym rzeczom.
— Tak, dokonaj dokonaj! mówił głos. Dokończ roboty! zniszcz te świeczniki! zniwecz tę pamiątkę! zapomnij biskupa! zapomnij wszystko! zgub Champmathieu! no! to dobrze. Przyklaśnij sobie! Więc ułożone, postanowione, wyrzeczone; ów człowiek, starzec, który nie wie, czego chcą od niego, który może w niczem nie zawinił, niewinny, twoje nazwisko całym jego występkiem, twoje nazwisko ciąży na nim jak zbrodnia, i tego człowieka wzięto za ciebie, potępią go i zakończy dni swoje w sromocie i zgrozie! To dobrze. A ty bądź uczciwym człowiekiem. Pozostań panem merem, pozostań szanownym i szanowanym, zbogacaj miasto, żyw nędzarzy, wychowuj sieroty, żyj szczęśliwy, cnotliwy i podziwiany, i gdy tak rozkoszować się będziesz, tymczasem ktoś inny włoży za ciebie czerwoną opończę, nosić będzie twe imię sromotne i brzękać na galerach twemi kajdanami! Tak, to dobre postanowienie! A, nędzniku!
Pot kroplami ściekał mu z czoła. Obłąkanemi oczami patrzył na świeczniki, a głos wewnętrzny mówił doń jeszcze:
— Janie Valjean! Dokoła ciebie rozlegną się hałaśliwe głosy i błogosławić ci będą, ale jeden głos, którego nikt nie usłyszy, nie przestanie złorzeczyć ci w ciemnościach. Więc słuchaj nikczemniku! wszystkie te błogosławieństwa spadną na ziemię, nie dosięgnąwszy niebios, tylko przekleństwo przedrze się do Boga!
Głos ten, z początku słabo wychodzący z kryjówek sumienia, stopniowo stawał się donioślejszym, strasznym — teraz już słyszał go uszami. Zdawało mu się, że głos wyszedł z niego i mówił przed nim. Ostatnie wyrazy usłyszał tak wyraźnie, że przerażony, obłąkany powiódł oczami po pokoju i zawołał głośno. — Kto tu?
Później dodał, śmiejąc się głupowato:
— Jakżem śmieszny, któżby tu mógł być?
Był jednak ktoś, ale ten ktoś nie należał do istot, które ogląda ludzkie oko.
Postawił świeczniki na kominku.
I znowu rozpoczął przechadzkę jednostajną, posępną, która zakłócała marzenie i rozbudzała uśpionego w nim człowieka.
Przechadzka sprawiała mu ulgę i współcześnie odurzała. Niekiedy się zdaje, że umyślnie w ruchu, zmieniając miejsce, szukamy rady u wszystkiego, co napotkać możemy. Po kilku chwilach nie wiedział już, na czem zatrzymały się jego myśli.
Z równem przerażeniem uciekał teraz od dwóch postanowień, które powziął kolejno. Słuchał natchnienia dwóch myśli i obydwie zdawały się doradzać zgubę. — Co za fatalność! jaki dziwny zbieg okoliczności ów Champmathieu brany za niego! Gubił go ten właśnie wypadek, który Opatrzność zdawała się zsyłać umyślnie dla jego ocalenia.
Chwilami ośmielał się zajrzeć w przyszłość. Wielki Boże! denuncjować się, oddać w ręce sprawiedliwości! Z niewymowną rozpaczą patrzył na wszystko, co mu przyjdzie opuścić i do czego wypadnie powrócić. Więc należy pożegnać się na wieki z życiem spokojnem, uczciwem, czystem, promiennem, z szacunkiem u wszystkich, z poważaniem, ze swobodą. Nie pójdzie już przechadzać się w pole, nie usłyszy śpiewu ptasząt w miesiącach wiosennych, nie będzie dawał jałmużny drobnym dziatkom! Nie uczuje słodyczy zwróconych ku sobie spojrzeń miłości i wdzięczności pełnych! Opuści dom, który sam postawił, opuści ten pokoik! W tej chwili wszystko wydawało mu się miłem, powabnem. Nie będzie czytał w księgach, nie będzie pisał na stoliku z białego drzewa! Stara odźwierna, jedyna jego służąca, nie przyniesie mu rano kawy. Wielki Boże! Zamiast tego, czeka go wieża, obroża na szyję, kaftan czerwony, łańcuch u nogi, utrudzenie, więzienie, posłanie z desek, wszystkie okropności już znane! W jego wieku, po tylu przygodach! Gdyby przynajmniej był młody! Ale starem u słyszeć grubijańskie słowa od pierwszego lepszego, być rewidowanym przez stróżów więzienia, być bitym przez dozorców, mieć bose nogi w podkutych trzewikach! Co rano i co wieczór wyciągać nogę do młota strażnika, opatrującego kłódkę kajdan; być wystawionym na ciekawość obcych, którym powiedzą: Oto jest sławny ów Jan Valjean, który był merem w M. — nad M! Wieczorem, spocony, znękany ciężką pracą, w zielonej czapce na głowie, wchodzić parami pod batem sierżanta na drabinę galery pływającej! O! co za nędza! Więc losy mogą być równie złośliwe, jak rozumna istota i stać się potworne, jak serca ludzkie?
I zawsze fatalnie wracał do bolesnego dylemmu, tkwiącego na dnie jego marzeń: — Pozostać w raju i stać się szatanem! Wrócić do piekła i stać się aniołem!
Co czynić, wielki Boże! co czynić?
Męczarnia, z której z, takim trudem się wydobył, znowu zawzięta, wściekła rzuciła się na niego. W myślach nowy odmęt. Odrętwiały, zmartwiały, obezwładniały jak zwykle bywa, gdy człowieka zdejmie rozpacz. Nazwisko Romainville ciągle mu majaczyło po głowie z dwoma wierszykami piosnki niegdyś słyszanej. Myślał, że Romainville jest laskiem pod Paryżem, gdzie młodzi kochankowie zrywają kwitnące bzy i fijołki.
Chwiał się w duchu, chwiał na nogach. Taczał się jak drobne dziecię, puszczone samopas.
Niekiedy walcząc ze znużeniem, usiłował pochwycić wątek myśli. Poraz ostatni i stanowczo chciał zadać sobie pytania, które go, że tak powiem, wyczerpały zupełnie. Denuncjować się, czy milczeć? — Niczego już nie mógł widzieć wyraźnie. Mgliste postacie wszelkich rozpoczętych rozumowań rozpływały się jak dym, znikając jedne po drugich. Czuł tylko, że cokolwiekby przedsięwziął, koniecznie i nieuchronnie musiało w nim coś umrzeć, że na prawo i na lewo czekał go grób, że konał, że albo jego szczęście, lub też jego cnota konały.
Niestety! niepewność, niestanowczość wróciły. Po tylu męczarniach wrócił do tego, od czego był zaczął.
Tak pod brzemieniem ciężkich utrapień łamała się ta dusza nieszczęsna. Ośmnaście wieków temu, mąż boleści, istota tajemnicza, w której uosobiły się wszystkie świętości i wszystkie cierpienia człowieczeństwa, i on także, gdy drzewa oliwne drżały smagane dzikiemi wichry nieskończoności, długo odpychał ręką kielich, który ukazał mu się, przepełniony cieniem, rozlewający ciemności w głębinach gwiazd pełnych.






IV.
Jakie postacie przybiera we śnie cierpienie.

Trzecia po północy wybiła: już pięć godzin tak chodził, prawie bez przerwy, gdy znużony upadł na krzesło.
Zasnął i miał sen.
Sen ten, jak większą część snów, nie był w związku z jego położeniem, wszelako łączył się z niem czemś złowrogiem i bolesnem i pozostawił głębokie wrażenie. Trapiące to widzenie tak go przejęło, że później je opisał. Znaleźliśmy opis w papierach, które po nim pozostały. Przepisujemy go tu dosłownie.
Jakikolwiek był ten sen, historja owej nocy byłaby niezupełną, gdybyśmy go opuścili. Posępna to przygoda schorzałej duszy.
Oto ów sen. Na kopercie stoi napis: Co mi się śniło owej nocy.
„Byłem w polu. Smutne pole, rozległe, puste, bez trawy. Ani to był dzień, ani noc.
Przechadzałem się z bratem moim, bratem lat dziecinnych, o którym nigdy nie myślę i którego nawet nie przypominam sobie.
Rozmawiając spotkaliśmy przechodniów. Mówiliśmy o dawnej sąsiadce, która zwykle pracowała przy otwartem oknie od ulicy. Tak rozmawiając, uczuliśmy zimno z powodu otwartego okna.
Na polu nie było drzew.
Ujrzeliśmy przechodzącego około nas człowieka. Był nagi, popielatego koloru i siedział na koniu koloru ziemi. Człowiek nie miał włosów, na obnażonej czaszce widać było jej żyły. W ręku trzymał laseczkę giętką, jak wić a ciężką jak żelazo. Jeździec minął nas, słowa nie wyrzekłszy.
Mój brat rzekł do mnie: — Zejdźmy na boczną ścieżkę.
Weszliśmy na drogę, na której nie było ani krzaczka, ani źdźbła trawy. Wszystko miało barwę ziemi, nawet niebo. Uszedłszy kilka kroków, spostrzegłem, że nie odpowiadano na moje słowa. Obróciłem się, brata już nie było.
Wszedłem do wioski, którą przed sobą widziałem. Zdawało mi się, że powinna się nazywać Romainville (dla czego Romainville?)[1].
Pierwsza ulica była pusta, wszedłem na drugą. Na rogu obu ulic stał człowiek oparty o ścianę. Zapytałem go: co to za kraj, gdzie jestem? Człowiek nie odpowiedział. Zobaczyłem otwarte drzwi domu i wszedłem.
Pierwsza izba była pusta. W szedłem do drugiej. Za drzwiami tej izby stał człowiek oparty o ścianę. Zapytałem go: czyj ten dom? gdzie jestem? Człowiek nie odpowiedział. Za domem ciągnął się ogród.
Opuściłem dom i wszedłem do ogrodu. Ogród był pusty. Za pierwszem drzewem stał człowiek. Zapytałem go: co to za ogród? gdzie jestem? Człowiek nie odpowiedział.
Błądziłem po wiosce i spostrzegłem, że jestem w mieście. Wszystkie ulice były puste, wszystkie drzwi otwarte. Żadnej istoty żyjącej, ani na ulicach, ani w domach, ani w ogrodach. Ale w tyle każdego domu, za każdemi drzwiami, za każdem drzewem stał człowiek milczący. Ludzie ci patrzyli, jakem przechodził.
Wyszedłem z miasta i błądziłem po polach.
Po pewnym czasie obróciłem się i ujrzałem za sobą tłum ludu. Poznałem, że to byli owi ludzie, których widziałem w mieście. Mieli dziwne głowy. Nie zdawali się spieszyć, a jednak szli prędzej odemnie. Chód ich nie wydawał żadnego szmeru. Po chwili tłum mię otoczył. Twarze tych ludzi miały kolor ziemi.
Wówczas pierwszy, któregom ujrzał i zapytał, wchodząc do miasta, rzekł do mnie: Dokąd idziesz? Azali nie wiesz, że już oddawna umarłeś?
Otworzyłem usta do odpowiedzi, alem spostrzegł, że już dokoła mnie nie było nikogo.
Obudził się. Był zdrętwiały od zimna. Chłodny wiatr poranny poruszał na zawiasach otwarte okna. Ogień zagasł, świeca się dopalała. Jeszcze była noc ciemna.
Podniósł się i zbliżył do okna. Na niebie ani jednej gwiazdy.
Z okna widać było podwórko i ulicę. Nagle usłyszał szmer ostry i suchy. Spuścił oczy i ujrzał pod sobą dwie czerwone gwiazdy, których promienie dziwacznie przedłużały się i skracały w cieniu.
Na poły pogrążony w marzeniach sennych rzekł do siebie: Ach! nie ma ich na niebie. Są teraz na ziemi.
Drugi łoskot podobny do pierwszego rozbudził go zupełnie, spojrzał i poznał, że dwie gwiazdy były latarniami powozu. Przy ich świetle ujrzał kształty tego powozu. Był to tilbury, do którego stał zaprzężony biały konik. Ów łoskot, który słyszał, były to uderzenia kopyta końskiego o bruk.
— Co to za powóz? — rzekł. — Co tu robi tak rano?
W tej chwili zapukano do drzwi.
Zadrżał od stóp do głów i zawołał strasznym głosem:
— Ko tam?
Odpowiedziano:
— Ja, panie merze.
Poznał głos starej swej odźwiernej.
— Czego chcecie? — zapytał.
— Panie merze, już piąta godzina.
— Cóż mnie to obchodzi?
— Panie merze, stoi kabrjolet.
— Jaki kabrjolet?
— Tilbury.
— Co za tilbury?
— Czy pan mer nie najął dla siebie tilbury?
— Nie.
— Furman powiada, że przyjechał po pana mera.
— Co za furman?
— Od pana Scaufflaire.
— P. Scaufflaire!
Na to nazwisko zadrżał, jakby błyskawica mignęła mu przed oczyma.
— A tak! — rzekł — p. Scaufflaire!
Gdyby stara odźwierna widziała go w tej chwili, przestrachby ją ogarnął.
Nastało długie milczenie. Bezmyślnie wpatrywał się w płomień świecy, odrywał wosk stopiony około knota i gniótł go w palcach. Stara Czekała. Nakoniec odważyła się raz jeszcze odezwać.
— Panie merze, co mam odpowiedzieć?
— Powiedzcie, że dobrze, zaraz zejdę na dół.






V.
Przeszkody w drodze.

Służba pocztowa z Arrass do M. — nad M. — odbywała się wówczas małemi wózkami z czasów cesarstwa. Były to kabrjolety na dwóch kołach, wybite wewnątrz płową skórą, zawieszone na resorach, mające dwa siedzenia, jedno dla woźnicy, drugie dla podróżnego. Z piast wystawały przedłużone osie, dziś jeszcze używane w Niemczech, aby trzymać w pewnej odległości inne powozy. Ogromne podłużne pudło z depeszami przymocowane z tyłu kabrjoletu, tworzyło z nim jedną całość. Pudło pomalowane było czarno, Kabrjolet żółto
Te powozy, dziś wcale nieznane, były szpetne, niekształtne, garbate, podobne do drobnych mrówek, ciągnących długie ciężary. Zresztą szły prędko. Poczta z Arras, wyruszająca z miejsca o pierwszej z północy po przejeździe kurjera z Paryża, stawała w M. — nad M. — przed piątą rano.
Tej nocy poczta, wjeżdżająca do M. — nad M. — drogą z Hesdin, zaczepiła na zakręcie o małe tilbury ciągnione przez białego konia, które pędziło w przeciwnym kierunku, powożone przez mężczyznę owiniętego płaszczem. Kabrjolet pocztowy silnie uderzył o koło tilbury. Pocztyljon wołał na mężczyznę, aby się zatrzymał, ale podróżny nie słuchał i pędził wielkim kłusem.
— Djabelnie mu się coś spieszy! — rzekł pocztyljon.
Człowiek, który tak spieszył, był ten sam, którego przed chwilę, widzieliśmy, jak łamał się w konwulsjach, zaiste, godnych politowania.
Dokąd jechał? Sam nie umiałby powiedzieć. Dlaczego się spieszył? nie wiedział. Jechał bez celu. Dokąd? Zapewne do Arras, a może i gdzieindziej. Chwilami czuł to i drżał. Zanurzał się w tę noc jak w przepaść. Coś go pchało, coś przyciągało. Niepodobna opisać, co się w nim działo, ale każdy to zrozumie. Komuż nie zdarzyło się choćby raz w życiu wejść do tej posępnej pieczary nieznanego?
Zresztą nie zdecydował się na nic, niczego nie przedsięwziął, nic nie uczynił. W jego sumieniu nie było żadnego postanowienia. Wszystko w nim bardziej niż kiedy było jeszcze jak w pierwszej chwili.
Dlaczego jechał do Arras?
Powtarzał sobie to, co już powiedział, najmując kabrjolet u Scaufflaira, że cokolwiek się stanie, nie było nic niestosownego zobaczyć na własne oczy, samemu sądzić o wypadku, — że nawet było to roztropnem, gdyż powinien był wiedzieć, co się działo, bo niczego nie można postanowić, nie widziawszy i nie zbadawszy, — że zdaleka wszystko przesadzamy, że wreszcie, gdy zobaczy tego Champmathieu, zapewne jakiegoś nędznika, z mniejszym wyrzutem sumienia pozwoli mu iść za siebie na galery; że wprawdzie będą tam Javert, Brevet, Chenildieu i Cochepaille, dawni galernicy, którzy go znali, ale z pewnością nie poznają go teraz; ba! co za myśl? że Javert o sto mil był od tego przypuszczenia, że wszystkie domysły skierowane były na owego Champmathieu, a nic nie masz uporczywiej zaślepionego, jak przypuszczenia i domysły: — że więc nie było żadnego niebezpieczeństwa.
Że niewątpliwie była to straszna przygoda, lecz że — szczęśliwie z niej wyjdzie, — że zresztą jakkolwiek złowrogim jest los, ma go w swem ręku, jest jego panem. I uczepił się tej myśli.
Zapewne, jeśli mamy wyznać całą prawdę, wolałby był nie jechać do Arras.
Wszelako jechał.
Tak myśląc, zacinał konia, który przebiegał wybornym i pewnym kłusem półtrzeci mili na godzinę.
W miarę jak pędził kabrjolet, czuł w sobie, jakby coś cofało się nazad.
O świcie był na otwartem polu; miasto M. — nad M. — zostało daleko w tyle. Spojrzał na rozwidniający się horyzont, nie widząc patrzył na przesuwające się przed oczami chłodne postacie jutrzenki zimowej. Ranek ma swoje widma jak wieczór. Nie widział ich, ale mimo jego wiedzy, prawie fizycznym wpływem czarne te wizerunki drzew i pagórków złowrogo i posępnie oddziaływały na gwałtowny stan jego duszy.
Ilekroć przejeżdżał około domów, samotnie stojących przy drodze, mówił sobie: a jednak mieszkają tam ludzie, śpiący spokojnie!
Koń bił kopytem, brzęczały dzwonki u chomąta, koła warczały na bruku; miły, jednotonny, przyjemny łoskot, gdy jesteś wesoły, — posępny, gdy cię smutek owładnie.
Rozwidniało zupełnie, gdy przyjechał do Hesdin. Zatrzymał się przed oberżą, by dać wytchnąć koniowi i nasypać mu owsa.
Koń, jak powiedział Scaufflaire był z drobnej rasy bulońskiej, dużej głowy, dużego brzucha, małej szyi, szeroki w piersiach i zadzie, cienki w nogach, silny w stopach; rasa brzydka, ale silna i zdrowa. Poczciwe zwierzę przebiegło pięć mil w dwóch godzinach i nie spotniało nic a nic.
Nie wysiadł z tilbury. Chłopiec usługujący w oberży przyniósł owsa, schylił się i patrzał na lewe koło.
— Czy oddawna pan tak jedzie? — rzekł chłopiec.
Zapytany, nie wychodząc z zadumy, odpowiedział:
— Dlaczego?
— Czy zdaleka pan jedzie? — powtórzył chłopiec.
— Pięć mil ztąd.
— A!
— Dlaczego się dziwisz?
Chłopiec znowu się schylił, milczał przez chwilę, wlepiwszy oczy w koło, potem podniósł głowę i rzekł:
— Może to koło przejechało pięć mil, ale niezawodnie teraz ani ćwierci mili nie ujedzie.
Zeskoczył z tilbury.
— Co mówisz przyjacielu?
— Mówię, że to cud prawdziwy, żeś pan przejechał pięć mil nie zwaliwszy się w raz z koniem w jaki rów na drodze. Niech pan patrzy.
W istocie koło było bardzo uszkodzone. Uderzenie pocztowego powozu złamało dwie szprychy i rozsadziło piastę tak, że łon i kurczaba ledwie się trzymały.
— Przyjacielu — rzekł do chłopca — macie tu kowala?
— Mamy, panie.
— Bądź łaskaw, zawołaj go.
— Jest niedaleko. Hej majstrze Bourgaillard!
Majster Bourgaillard stał na progu przed swojem mieszkaniem. Przyszedł obejrzeć i skrzywił się jak chirurg, patrzący na złamaną nogę.
— Czy możecie mi zaraz naprawić to koło?
— Mogę, panie.
— A jak prędko będzie gotowe?
— Jutro.
— Jutro?
— Jest roboty na cały dzień! Czy panu bardzo pilno?
— Bardzo. Muszę odjechać najdalej za godzinę.
— To być nie może.
— Zapłacę, co zechcecie.
— Niepodobna.
— No! za dwie godziny.
— Niepodobna dziś. Trzeba dać nowe dwie szprychy i piastę. Musi się pan do jutra zatrzymać.
— Nie mogę czekać do jutra. A gdyby zamiast naprawiania dać inne koło?
— Jakto?
— Wszak jesteście kowalem?
— Ma się rozumieć, panie.
— Więc macie koła do sprzedania; odjechałbym natychmiast.
— Dać inne koło?
— A tak.
— Nie mam odpowiedniego koła do pańskiego kabrjoletu. Dwóch kół tak łatwo nie dopasujesz.
— Więc sprzedajcie mi dwa koła.
— Panie, nie wszystkie koła przystaję do każdej osi.
— Spróbujcie jednak.
— Napróżno, panie. Mam tylko proste koła od wozów chłopskich. Innych nie robimy.
— A może macie do wynajęcia kabrjolet?
Majster kowal z pierwszego spojrzenia poznał, że tilbury było najęte. Wzruszył ramionami i odparł:
— Ślicznie pan obchodzi się z najętemi kabrjoletami! Choćbym miał, tobym panu nie wynajął.
— Więc sprzedajcie?
— Nie mam.
— Co, żadnego wózka! — wszak widzicie, ze mnę nie ma targu.
— Jesteśmy prości wieśniacy; powozów nie mamy. Mam wprawdzie w wozowni stary kocz pewnego mieszczanina, który tylko w święto go używa. Wynająłbym go panu, co mi to szkodzi? ale nie chciałbym, żeby o tem dowiedział się mieszczanin, a przytem to kocz, trzeba zaprządz dwa konie.
— Wezmę pocztowe.
— A dokąd pan jedzie?
— Do Arras.
— I dziś pan chce tam stanąć?
— Ależ tak.
— Biorąc konie pocztowe?
— Czemu nie?
— A czy nie jedno byłoby stanąć w Arras jutro o czwartej rano?
— Nie.
— Bo to widzi pan, biorąc konie na poczcie... Czy pan ma paszport?
— Mam.
— Otóż biorąc konie pocztowe, nie dojedzie pan dziś do Arras. Nie jesteśmy na głównym trakcie. Na stacjach pocztowych niedbale obsługują. Konie są w polu. Zaczęła się orka; trzeba mocnego sprzężaju, więc biorą wszystkie konie, nawet pocztowe. Na każdej stacji poczeka pan trzy lub cztery godziny. A przytem konie idą stępa. Droga nierówna, górzysta.
— Ha, pojadę wierzchem. Odprzężcie konia. Przecież sprzedadzą mi tu siodło?
— Rozumie się, sprzedadzą, ale czy koń przyzwyczajony do siodła?
— Ach prawda! zapomniałem, nie przyzwyczajony.
— Więc...
— Ależ w wiosce znajdzie się koń do wynajęcia?
— Co! żeby jednym tchem szedł aż do Arras?
— A tak.
— Takich koni nie ma w naszej okolicy. Najprzód trzebaby go kupić, bo nikt pana nie zna. Ale czy nająć, czy kupić, ani za pięćset, ani za tysiąc franków go pan nie znajdzie!
— Cóż począć?
— Najlepiej, słowo uczciwego człowieka, zaczekać do jutra, a ja tymczasem naprawię koło.
— Jutro będzie zapóźno.
— Do licha!
— Wszak jeździ poczta do Arras? Kiedy przejeżdża tędy?
— W nocy. Obydwie poczty przejeżdżają nocą, tam jadąca i wracająca.
— Więc aż cały dzień potrzebujecie na naprawienie tego koła.
— Caluteńki!
— A gdyby wziąść dwóch czeladników?
— Choćby dziesięciu.
— Gdyby postronkami przymocować szprychy?
— Szprychy można, ale do piasty postronki się nie przydadzą. A przytem dzwona są uszkodzone.
— Nie wynajmuje kto powozów w mieście?
— Nie.
— A drugiego kowala nie ma?
Chłopiec z oberży i majster kowal odpowiedzieli współcześnie, potrząsając głową:
— Nie.
Uczuł radość niewymowną.
Oczywiście Opatrzność mu sprzyja. Ona to strzaskała koło tilbury i zatrzymała go w drodze. Nie usłuchał tej pierwszej wskazówki, owszem robił wszystko, żeby jechać dalej; uczciwie i skrupulatnie wyczerpał wszelkie środki; nie zraziło go ani ostra pora roku, ani strudzenie, ani wydatki; nie miał sobie nic do wyrzucenia. Jeżeli nie pojedzie dalej, to już nie jego wina! Nie jego to sprawa, ale widoczne zrządzenie Opatrzności.
Odetchnął. Odetchnął swobodnie, pełną piersią, po raz pierwszy od rozmowy z Javertem. Zdawało mu się, że zwolniały żelazne kleszcze, które mu ściskały serce od dwudziestu godzin.
Zdawało się, że Bóg teraz brał jego stronę i oświadczał się za nim.
Powiedział sobie, że zrobił wszystko, co było w jego mocy i że teraz pozostaje mu tylko powrócić spokojnie do domu.
Gdyby rozmowa jego z kowalem odbyła się w izbie oberży, nie miałaby świadków, niktby jej nie słyszał, wszystkoby się na tem zakończyło i prawdopodobnie nie mielibyśmy do opowiedzenia wypadków, o których niżej czytać będziecie; ale rozmawiano na ulicy. Wszelka rozmowa na ulicy nieuchronnie ściąga ciekawych. Zawsze się znajdą ludzie, gotowi brać w niej udział. Kiedy wypytywał kowala, zatrzymało się kilku przechodniów. Posłuchawszy kilka minut, jakiś chłopiec, na którego nikt nie zwracał uwagi, odłączył się od gromady ciekawych i pobiegł.
W chwili gdy podróżny, poradziwszy się w duchu, już zabierał się zawrócić do domu, chłopiec powrócił prowadząc starą kobietę.
— Panie — rzekła kobieta — mój chłopiec mówił, że pan życzy sobie nająć kabrjolet?
Na te proste słowa wyrzeczone przez staruszkę którą chłopiec prowadził, zimny pot wystąpił mu na czoło. Czuł ukazującą się w cieniu za sobą rękę, która go wypuściła, gotową znowu schwycić go za serce.
Odpowiedział:
— Tak, dobra kobieto, chciałbym nająć kabrjolet.
I spiesznie dodał:
— Ale tu nie ma powozów.
— Kto wie — rzekła stara.
— Gdzieżby był? — zapytał kowal.
— U mnie — odpowiedziała staruszka.
Zadrżał. Fatalna dłoń go chwytała.
W istocie staruszka miała w szopie rodzaj karjolki łozowej. Kowal i chłopak z oberży, zmartwieni, że wymykał się im szczodry podróżny, zaprotestowali.
— To szkaradna bryka, osadzona po prostu na osi, bez resorów — siedzenie z desek wisi na rzemieniach, od deszczu nie ma zasłony, koła zardzewiałe, zniszczone, nie dalej pojedzie jak tilbury — prawdziwa arka Noego. Na miejscu pana, nigdybym w nią nie wsiadał i t. d., i t. d.
Wszystko to było prawdą, ale ta bryka, ta arka, ta rzecz jakaś toczyła się na kołach i od biedy mogła się dostać do Arras.
Zapłacił, co żądano, zostawił tilbury u kowala do naprawy, zamierzywszy zabrać go za powrotem, kazał zaprządz białego konia do karjolki, wsiadł i pojechał dalej.
Gdy karjolka ruszyła z miejsca, przyznał się, iż przed chwilą radowała go myśl, że dalej nie pojedzie. Z gniewem rozważał tę radość i wydała mu się niedorzeczną. Dlaczego radować się z powrotu? Bądź co bądź, wszakże podróżował dobrowolnie? Nikt go nie przymuszał.
I w istocie, nic się nie stanie, czegoby sam nie chciał. Wyjeżdżając z Hesdin, usłyszał za sobą głos wołający: niech pan poczeka! Konwulsyjnym ruchem jakby jeszcze zaświecił mu promyk nadziei, zatrzymał konia.
Był to chłopiec staruszki.
— Co takiego?.
— Pan mi nic nie dał.
On, co chętnie i łatwo dawał wszystkim, oburzył się jakby na żądanie nadzwyczajne, prawie obmierzłe.
— A ty hultaju! — zawołał — nic nie dostaniesz! Zaciął konia i odjechał dobrym kłusem. W Hesdin zmitrężył dużo czasu, chciał to powetować. Dziarski konik ciągnął za dwóch, ale było to w lutym, pora dżdżysta, złe drogi. Przytem karjolka ciężka, a grunt górzysty. Blizko cztery godziny jechał z Hesdin do Saint-Pol, mil pięć.
W Saint-Pol stanął przed pierwszą spotkaną oberżą i kazał zaprowadzić konia do stajni. Jak obiecał Scaufflairowi, sam stał przy żłobie, gdy koń jadł owies. Marzył smutnie, bezładnie.
Żona oberżysty weszła do stajni.
— Czy pan nie będzie jadł śniadania?
— Prawda — rzekł — mam nawet dobry apetyt.
Poszedł za kobietą twarzy świeżej i wesołej.
Zaprowadziła go do izby gościnnej, gdzie były stoły nakryte ceratą.
— Dawajcie żywo — rzekł — pilno mi, muszę zaraz odjechać.
Tłusta dziewczyna flamandka skwapliwie postawiła przed nim talerz, łyżkę, nóż i widelec. Patrzył na dziewczynę zadowolony.
— Tego mi było trzeba, pomyślał. Nie jadłem śniadania.
Podano do stołu. Rzucił się na chleb, ugryzł kawałek, potem zwolna położył chleb na stole i więcej nie ruszył.
Jakiś furman jadł przy drugim stole. Rzekł do niego:
— Dlaczego ich, chleb taki gorzki?
Furman Niemiec nie zrozumiał.
Powrócił do oberży po konia.
W godzinę opuścił Saint-Pol i jechał do wioski Tinques, pięć mil odległej od Arras.
O czem myślał w drodze? Co czynił? Jak z rana patrzył na mijające drzewa, na dachy chałup, na pola uprawne, na znikanie krajobrazu, rozrywającego się na każdym zakręcie drogi. Taki widok wystarcza niekiedy duszy, uwalniając od myślenia. Widzieć tysiące przedmiotów poraz pierwszy i poraz ostatni, cóż może być melancholiczniejszego i głębszego! Podróżować — to rodzić się i umierać każdej chwili. W najchaostyczniejszych głębiach swego ducha, może porównywał te zmienne widnokręgi z istnieniem ludzkiem. Cokolwiek żyje, nieustannie ucieka przed nami. Mroki i blaski mięszają się ciągle. Po olśnieniu, zaćmienie; patrzysz, spiesznie wyciągasz rękę, by ująć przedmiot uciekający; każdy wypadek jest zakrętem drogi, aniś się spostrzegł, jak zestarzałeś. Czujesz wstrząśnienia, wszystko jest czarne, dostrzegasz drzwi w cieniu; tu zatrzymał się ponury koń życia, który cię ciągnął. Ktoś zasłoniony i nieznany odprzęga konia w ciemnościach.
Zmierzchało, gdy dzieci, wychodzące ze szkoły, zobaczyły wjeżdżającego do Tinques podróżnego. Prawda, że to były krótkie dnie zimowe.
Nie zatrzymywał się w Tinques. Gdy wyjeżdżał z wioski, dróżnik, sypiący żwir na drodze, podniósł głowę i rzekł:
— A to szkapa zmęczona!
W istocie biedny konik ledwie mógł iść stępa.
— Czy pan jedzie do Arras? — dodał dróżnik.
— Tak.
— Jeżeli tak dalej będzie pan jechał, to nie dojedzie wcześnie.
Zatrzymał konia i zapytał:
— Ile mil jeszcze do Arras?
— Dobrych siedm mil.
— Co znowu? — karta pocztowa znaczy pięć mil i ćwierć.
— A! odparł dróżnik, to pan nie wie, że droga jest w naprawie. Za kwadrans ztąd zobaczy ją pan przerwaną.
— Doprawdy?
— Musi pan zawrócić na lewo, do Carancy, przeprawić się przez rzekę, z Cambley znowu zawrócić na prawo; będzie to droga z Mont-Saint Eloy prowadząca do Arras.
— Noc zapada, zabłąkam się.
— Pan nie zna tych stron?
— Nie.
— A tu same boczne drogi. Chce pan usłuchać mej rady? Pański koń zmęczony; wracaj pan do Tinques. Jest tam dobra austerja. Przenocuje pan i jutro pojedzie do Arras.
— Muszę tam być dziś wieczór.
— To co innego. Więc i tak wróć pan do austerji i weź drugiego konia. Parobczak będzie przewodnikiem.
Usłuchał rady dróżnika, zawrócił i w półgodziny potem przejeżdżał przez to samo miejsce, dobrym kłusem, mając na przyprzążce świeżego konia. Chłopak z oberży, tytułujący się pocztyljonem, siedział na koźle.
Wszelako czuł, że stracił dużo czasu.
Zciemniało zupełnie.
Zjechali z głównego gościńca. Droga stała się nieznośną. Karjolka z jednej kolei wpadała w drugą. Rzekł do pocztyljona:
— Zawsze jedź dobrym kłusem, podwójny tryngield.
— Od silnego trzęsienia złamała się sztelwaga.
— Panie — rzekł pocztyljon — sztelwaga złamana, nie wiem, jak przyprządz konia, droga w nocy niegodziwa; gdybyśmy wrócili do Tinques, moglibyśmy jutro wcześnie stanąć w Arras.
Odpowiedział: — Masz dobry postronek i nóż?
— Mam, panie.
Uciął gałęź i zrobił sztelwagę.
Nowa strata dwudziestu minut: ale pojechali galopem.
Zrobiło się zupełnie ciemno. Czarne mgły pełzały po wzgórzach, odrywając się jak kłęby dymu. W obłokach bladawe światełka. Wiatr od morza szumiał w czterech stronach widnokręgu, jakby kto sprzęty przestawiał. Tyle przedmiotów drżało w tym potwornym oddechu nocy!
Chłód wskróś go przejmował. Od wczoraj nic nie miał w ustach. Przypomniał sobie inną wycieczkę nocną na wielkiej płaszczyźnie w okolicach D. — przed ośmiu laty; zdało mu się, że to było wczoraj.
Wybiła godzina na dzwonnicy gdzieś daleko.
Zapytał chłopca:
— Która godzina?
— Siódma panie, o ósmej będziemy w Arras. Zostało tylko trzy mile.
W tej chwili poraz pierwszy przyszło mu na myśl (dziwił się, dla czego nie wcześniej): — że może daremnie się tylko trudził, że nie wiedział nawet, o której godzinie rozpocznie się proces, że należało przynajmniej wypytać się o to, że jest dziwactwem puszczać się w drogę, nie wiedząc, czy to przyda się na co. Później tak sobie rachował: pospolicie posiedzenia sądów kryminalnych rozpoczynają się o dziewiątej rano; — ta sprawa nie mogła trwać długo; — kradzież jabłek prędko odsądzą; — dalej tylko sprawa tożsamości osoby, cztery lub pięć zeznań, krótkie mowy, adwokatów; — przyjadę, gdy wszystko będzie skończone!
Pocztyljon zacinał konie. Przejechali most, zostawiając za sobą Mont Saint-Eloy.
Noc coraz głębiej zapadała.






VI.
Siostra Symplicja wystawiona na próbę.

Tymczasem Fantina doznawała wielkiej radości.
Noc przepędziła jak najgorzej. Straszny kaszel, gorączka się wzmogła; trapiły ją sny dręczące. Rano, gdy przyszedł doktór, bredziła w malignie. Poczciwy lekarz przeraził się i polecił uprzedzić p. Madeleine, żeby przyszedł coprędzej.
Całe rano Fantina smutna, małomówna, zamyślona, robiła fałdy na kołdrze, mrucząc pod nosem, jakby liczyła odległości. Oczy zapadnięte, prawie zagasłe, czasami zapalały się i błyszczały jak gwiazdy. Gdy się zbliża pewna godzina ponura, zda się, że światłość niebios napełnia tych, których ziemskie światło opuszcza.
Ile razy siostra Symplicja zapytała ją o zdrowie, odpowiadała niezmiennie: — Mam się dobrze, ale chciałabym widzieć pana Madeleine.
Kilka miesięcy temu, gdy Fantina straciła ostatni wstyd niewieści i ostatnią radość, była tylko cieniem siebie; teraz wyglądała jak widmo. Choroba fizyczna dopełniła moralnego nieszczęścia. Dwudziestopięcioletnia kobieta miała czoło pomarszczone, obwisłe policzki, ściśnięte nozdrza, zęby obnażone z dziąseł, płeć zczerniałą, wyschłą szyję, wystające kości, wychudłe członki, siwe włosy zmięszane z jasnemi. Niestety! choroba tak żywo przyspiesza starość!
W południe powrócił doktór, przepisał lekarstwa, zapytał czy p. Madeleine wstępował do infirmerji i potrząsnął głową.
P. Madeleine zwykle o trzeciej po południu przychodził odwiedzić chorą. Punktualność znaczy dobroć, był więc punktualny.
Około wpół do trzeciej Fantina zaczęła się niepokoić. W przeciągu dwudziestu minut z dziesięć razy zapytała zakonnicę: — Siostro, która godzina?
Wybiła trzecia. Za trzeciem uderzeniem Fantina usiadła na łóżku, chociaż zwykle poruszyć się nie mogła, konwulsyjnie załamała ręce wychudłe i zżółkłe i westchnęła głęboko, jakby kamień spadł jej z serca. Obróciła się i patrzyła na drzwi.
Nikt nie wszedł; drzwi się nie otwierały. Nieruchoma, wstrzymując oddech, z kwadrans miała oczy wlepione we drzwi. Na kościele katedralnym wybiło kwadrans na czwartą. Fantina bezsilna padła na poduszki.
Nie rzekła słowa i znowu zaczęła robić fałdy na kołdrze.
Upłynęło pół godziny, potem godzina, nikt nie przychodził; ilekroć zadzwonił zegar, Fantina podnosiła się, patrzyła na drzwi i znowu padała znękana.
Wyraźnie czytano jej myśli, ale nie rzekła słowa, nie żaliła się, nie skarżyła. Tylko kaszel męczył ją okrutnie. Rzekłbyś, spadała na nią jakaś ciemność tajemnicza. Była blada, usta miała zsiniałe. Niekiedy bolesny uśmiech skrzywił jej wargi.
Wybiła piąta. Wówczas siostra usłyszała, jak mówiła z cicha i łagodnie: — Jutro mam umrzeć, źle robi, że dziś nie przychodzi!
I siostrę Symplicję zdziwiła ta nieobecność p. Madeleine.
Tymczasem Fantina patrzyła z łóżka na niebo. Zdawała się szukać i coś przypominać. Nagle zaczęła śpiewać głosem słabym jak oddech. Zakonnica słuchała i zapamiętała słowa pieśni. Były takie:

Na mieście ogromne zrobimy wydatki
I wiele kupimy z szczodrotą rozrzutną; —
Różowe są róże, a modre bławatki,
Co kocham, jest przy mnie, nie mogę być smutną.

W wzorzystej oponie, z gwiaździstą koroną,
Najświętsza Panienka przyjść — do mnie raczyła,
I rzekła z dobrocią; „Oto pod zasłoną
Przynoszę ci dziecię, o któreś prosiła“.

Biegnijcie do miasta, biegnijcie sąsiadki,
Po igły, naparstek, po nici i płótno,
Na mieście ogromne poróbcie wydatki
I wiele kupujcie z szczodrotą rozrzutną.

Kolebkę ustawię, pościołkę dam czystą,
Wstążkami przystroję powłoczki, sukienki; —
Chociażby Bóg dał mi swą gwiazdkę złocistą.
Ja wolę me dziecię z rąk Świętej Panienki.
Pytacie: — „dlakogo potrzebne mi płótno?“
„Dla mego dziecięcia od Marji mej Matki“.
Różowe są róże, a modre bławatki,
Co kocham, jest przy mnie, nie mogę być smutną.

— „Upierzcie to płótno“. — „Gdzie?“ — W rzece nad brzegiem...
I zróbcie sukienkę z wielkiemi fałdami;
Ja na niej wyszycia złocistym dam ściegiem,
Przystroję ją całą wstążkami, kwiatami...“
— „Ach! dziecię nie żyje!... cóż z płótnem się stanie?“ —
— „Przykryjcie niem moje śmiertelne posłanie“.

Na mieście ogromne zrobimy wydatki,
I wiele kupimy z szczodrotą rozrzutną; —
Różowe są róże, a modre bławatki,
Co kocham, jest przy mnie, nie mogę być smntną.


Była to stara piosnka, śpiewana przy kołyskach, którą, Fantina usypiała małą Cozettę; przypomniała ją sobie teraz po pięciu latach. Śpiewała głosem tak smutnym i rozdzierającym, że nawet zakonnica nie mogła się od łez wstrzymać. Siostra, przywykła do najsmutniejszych widowisk, uczuła łzy, zalewające jej źrenice.

Zegar wybił szóstą. Fantina nie zdawała się słyszeć, ani zwracać uwagi na to, co się dokoła niej działo.
Siostra Symplicja wysłała służącą dowiedzieć się od odźwiernej fabryki, czy pan mer powrócił i czy prędko przyjdzie do infirmerji. Dziewczyna wróciła po kilku minutach.
Fantina, zawsze nieruchoma, zdawała się być pogrążoną w dumaniach.
Służąca odpowiedziała po cichu siostrze Symplicji, że p. mer wyjechał przed szóstą rano w małem tilbury odkrytem, mimo pory zimowej; że pojechał sam bez woźnicy, niewiadomo dokąd, że widziano go, jak zawracał na drogę do Arras, a inni zapewniali, że go widzieli na drodze do Paryża. Że odjeżdżając był jak zwykle dobry, łagodny, tylko powiedział odźwiernej, żeby go nie czekała na noc.
Kiedy dwie kobiety tak szeptały, tyłem obrócone do łóżka Fantiny, ta z gorączkowy żywością pewnych chorób organicznych uklękła na łóżku, zaciśnięte dwie pięści oparła na poduszce i wysunąwszy głowę za firanki, słuchała. Nagle zawołała:
— Mówicie o p. Madeleine! dlaczego szepczecie pocichu? co się z nim stało? dlaczego nie przychodzi.
Głos jej stał się tak mocny i ostry, że dwie kobiety wzięły go za głos mężczyzny i obróciły się przerażone.
— Odpowiadajcie — wołała Fantina.
Służąca wyjąkała:
— Odźwierna powiedziała mi, że nie może przyjść dzisiaj.
— Moje dziecko — rzekła siostra — uspokój się i połóż.
Fantina, nie zmieniając postawy, odparła głosem doniosłym, groźnym i rozdzierającym:
— Nie może przyjść? dlaczego nie może? Wiecie przyczynę. Szeptałyście o tem przed chwilą. Chcę wiedzieć.
Służąca rzekła do ucha zakonnicy. — Powiedz pani, że jest zajęty w radzie municypalnej.
Siostra Sympłicja zlekka zarumieniła się, bo służąca doradzała kłamstwo. Z drugiej strony zdawało się, że prawda, powiedziana chorej, zadałaby cios straszny i zaszkodziła zdrowiu. Rumieniec znikł prędko. Siostra podniosła na Fantinę wzrok spokojny i smutny, i rzekła:
— Pan mer wyjechał.
Fantina wyprostowała się i usiadła na nogach.
Oczy jej zabłysły, niewymowna radość promieniała z całej tej zbolałej fizjonomji.
— Wyjechał! — zawołała. — Przywiezie Cozettę! Wyciągnęła ręce ku niebu, twarz przybrała wyraz nie do opisania. Usta jej poruszały się cichą modlitwą.
Gdy przestała modlić się, rzekła: — Siostro, chętnie położę się i zrobię, cokolwiek chcecie; przed chwilą byłam zła, przepraszam cię, siostro, jestem bardzo szczęśliwa. Pan Bóg jest dobry, pan Madeleine jest dobry; wyobraź sobie, siostro, pojechał po moją Cozettę do Montfermeuil.
Fantina położyła się, pomogła zakonnicy poprawić poduszki i ucałowała srebrny krzyżyk, który miała na szyi — podarunek od siostry Symplicji.
— Moje dziecko — rzekła siostra — uspokój się teraz i przestań mówić.
Fantina wilgotnemi rękami ujęła rękę siostry, której sprawiało przykrość, że chora była tak spoconą.
— Pojechał dziś rano do Paryża. Niepotrzebnie nawet jechał na Paryż, bo Montfermeuil leży nieco na lewo, ztąd jadąc. Czy przypomina sobie siostra, co mówił wczoraj, gdym go pytała o Cozettę: wkrótce! wkrótce! Chce mi sprawić niespodziankę. Wie siostra? kazał mi podpisać list, który odda Thenardierom. Nie mogą się sprzeciwić, nieprawdaż? oddadzą Cozettę. Zapłacił im, ile chcieli. Władze nie pozwolą, żeby zatrzymywali dziecko, kiedy są zapłaceni. Siostro, nie mrugaj, że powinnam przestać mówić. Jestem nadzwyczajnie szczęśliwa, mam się dobrze, zupełnie jestem zdrowa, zobaczę Cozettę, już mi się nawet jeść zachciało. Pięć lat upływa, jak jej nie widziałam. O siostro, nie wyobrazisz sobie, jak drogie są dzieci! A potem ona taka miła i grzeczna, zobaczysz! Gdyby siostra wiedziała, jakie ma śliczne paluszki różowe! O będzie miała piękne ręce. Kiedym ją karmiła, miała zabawne rączyny, ot takie! Teraz musiała wyróść. Ma siedem lat, pannica. Nazywam ją Cozettą, ale jej na imię Eufrazja. Powiem coś siostrze; dziś rano patrzyłam na kurz na kominku i coś mi szepnęło, że wkrótce zobaczę Cozettę. Mój Boże! jak to źle, niegodziwie, kilka lat nie widzieć swego dziecka! Trzebaby zastanowić się, że życie nie jest wieczne! O, jak dobrze zrobił pan mer, że pojechał! Na dworze tak zimno! A wziął przynajmniej płaszcz? Jutro przyjedzie, nieprawdaż? To będzie radość! Jutro rano siostra mi przypomni, żebym włożyła czepeczek z koronkami. Montfermeuil to kraj daleki. Niegdyś odbyłam tę drogę piechotą, dla mnie było bardzo daleko. Ale dyliżanse prędko chodzą; jutro przyjedzie z Cozettą. Ile ztąd mil do Montfermeuil?
Siostra nie miała żadnego wyobrażenia o odległościach miejsc, więc odpowiedziała: — Zdaje mi się, że może jutro przyjechać.
— Jutro! jutro! — rzekła Fantina — jutro zobaczę Cozettę! Czy wie droga siostra boża, że już nie jestem chora? Oszalałam z radości. Tańczyłabym, gdyby chciano.
Ktoby ją widział kwadrans temu, nie pojąłby tej przemiany. Była rumiana, mówiła głośno, swobodnie i naturalnie, cała jej postać się uśmiechała. Chwilami śmiała się, mówiąc pocichu. Radość matki, to prawie dziecinna radość.
— Teraz, kiedy jesteś szczęśliwą — rzekła zakonnica — więc bądź posłuszną i przestań mówić.
Fantina położyła głowę na poduszkę i rzekła półgłosem: — Tak, leż spokojnie, bądź grzeczną, kiedy wkrótce masz ujrzeć swoje dziecko. Siostra Symplicja ma słuszność. Wszyscy tu mają słuszność.
Później, nie ruszając się, nie podnosząc głowy, wodziła dokoła wielkiemi oczami, promieniejącemi radością — i nie wyrzekła już ani słowa.
Siostra Symplicja zasunęła firanki, spodziewając się, że uśnie.
Między siódmą i ósmą przyszedł doktór. Nie słysząc żadnego szmeru, sądził, że Fantina śpi i na palcach zbliżył się do łóżka. Odsłonił firanki i przy świetle nocnej lampy ujrzał zwrócone na siebie wielkie, spokojne oczy Fantiny.
— Panie — rzekła — wszak prawda, że pozwolą jej spać tu przy mnie na małem łóżeczku?
Lekarz myślał, że bredzi w malignie. Fantina dodała:
— Niech pan spojrzy, jak raz będzie miejsce na łóżeczko.
Lekarz odprowadził na ustęp siostrę Symplicję, która objaśniła co zaszło: że p. Madeleine na parę dni odjechał i że zapewne nie należało wyprowadzać z błędu chorej, której się zdaje, że pan mer pojechał do Montfermeuil; kto wie nawet, może chora w istocie odgadła. Lekarz uznał trafność spostrzeżenia.
Zbliżył się do łóżka Fantiny, która mówiła dalej:
— Bo to, widzi pan, rano gdy się obudzi, powiem dzień dobry biednemu kotkowi, a w nocy nie śpię, więc będę nad nią czuwała. Jej spokojny oddech mię uszczęśliwi.
— Podajcie rękę — rzekł doktór.
Wyciągnęła ramię i śmiejąc się, zawołała:
— Ba, prawda! pan nic nie wie! jam zupełnie już wyzdrowiała. Cozetta przyjeżdża jutro.
Lekarz się zdumiał. W istocie była zdrowszą. Oddech swobodny, puls mocniejszy i regularniejszy. Świeże życie nagle ożywiło tę biedną istotę wyczerpaną.
— Panie doktorze — rzekła — czy siostra powiedziała panu, że pan mer pojechał po moje złotko?
Lekarz zalecił spokojność, milczenie i unikanie wszelkich przykrych wzruszeń. Przepisał dekokt z czystej chininy i na przypadek gorączki w nocy, napój chłodzący. Odchodząc, rzekł do siostry: — Doprawdy, ma się lepiej. Jeżeli szczęśliwem zrządzeniem Opatrzności pan mer w istocie przywiezie dziecko jutro, kto wie, bywają przesilenia tak zdumiewające. Zdarzało się nieraz, że wielka radość nagle zatrzymywała choroby, a chociaż słabość pacjentki jest organiczną i bardzo rozwiniętą, któż odgadnie wszystkie tajemnice organizmu ludzkiego! Może ją jeszcze uratujemy.






VII.
Podróżny, przyjechawszy zawczasu, zapewnia sobie odjazd.

Była już ósma w wieczór, gdy karjolka, którą zostawaliśmy na drodze, wjechała w bramę gmachu pocztowego w Arras. Człowiek, któremuśmy towarzyszyli dotychczas, wysiadł, z roztargnieniem odpowiadał na zapytania służby w austerji, odesłał konia przyprzężonego, sam zaprowadził do stajni białego konika, potem wyszedł do sali bilardowej na dole, usiadł i wsparł się łokciami na stole. Czternaście godzin trwała podróż, którą spodziewał się odbyć tylko w sześciu. Oddał sobie jednak sprawiedliwość, że to nie jego wina, ale w duchu nie gniewał się na opóźnienie.
Weszła właścicielka austerji.
— Czy pan nocuje? czy podać wieczerzę?
Potrząsnął głową odmownie.
— Stajenny powiada, że koń pański jest bardzo znużony.
Podróżny przerwał milczenie.
— Czy koń nie będzie mógł iść w drogę jutro rano?
— A! panie! najmniej dwa dni musi odpocząć.
— Wszak tu jest poczta? — zapytał.
— Tak, panie.
Gospodyni zaprowadziła go do biura; pokazał paszport, wypytał, czy nie możnaby tejże nocy powrócić do M. — nad M. powozem pocztowym; miejsce obok pocztyljona w istocie nie było zajęte, zamówił i zapłacił.
— Panie — rzekł urzędnik pocztowy — nie zapomnij pan być tu przed pierwszą po północy, bo poczta nie czeka.
To uczyniwszy, wyszedł z hotelu i zaczął chodzić po mieście.
Nie znał Arras, na ulicach było ciemno, szedł więc na chybi trafi. Zdawało się, że umyślnie nie pyta przechodniów o drogę. Przeszedł most rzeczki Crinchon i zabłąkał się w labiryncie małych uliczek. Jakiś mieszczanin przechodził z latarką. Po pewnem wahaniu, zdecydował się zapytać mieszczanina, spojrzawszy wprzód dokoła, jakby się obawiał, by kto nie usłyszał, co mówi.
— Panie — rzekł — chciej powiedzieć, gdzie są sądy.
— Pan nie tutejszy? — odpowiedział mieszczanin, mężczyzna już podeszłego wieku; chodź pan ze mną. Właśnie idę w tę stronę, to jest w stronę pałacu prefektury. W tej chwili bowiem naprawiają gmach sądowy i tymczasowo trybunały odbywają posiedzenia w prefekturze.
— Czy i posiedzenia w sprawach kryminalnych?
— Ma się rozumieć, panie; widzi pan, dzisiejsza prefektura była przed rewolucją pałacem biskupim. Pan Conzié, który był biskupem w 1782 roku, kazał tam zbudować wielką salę. W tej to sali odbywają się sądy.
Idąc dalej, mieszczanin rzekł:
— Jeżeli chcesz pan widzieć proces, to trochę zapóźno. Zwykle posiedzenia kończą się o szóstej.
Tymczasem weszli na wielki plac i mieszczanin pokazał mu cztery ogromne okna oświecone, na fasadzie obszernego gmachu posępnej miny.
— Dalibóg panie, przychodzisz na czas, jesteś pan szczęśliwy. Te cztery okna to sąd kryminalny. Są oświecone, więc sprawa nieskończona, widać przeciągnęła się długo i odbywają posiedzenie wieczorne. Pana ta sprawa obchodzi? Czy to proces kryminalny? jesteś pan świadkiem?
Odpowiedział:
— Nie sprowadza mię żadna sprawa, chciałem tylko rozmówić się z jednym adwokatem.
— To co innego — rzekł mieszczanin. — Widzi pan te drzwi, gdzie stoi szyldwach? Wejdź pan prosto na wielkie schody.
Postąpił według wskazówek mieszczanina i w kilka minut później znalazł się w wielkiej sali pełnej ludzi, gromadkami szepczących z adwokatami w togach.
Serce się ściska na widok tych gromadek ludzi, ubranych czarno, szepczących na progu sali sprawiedliwości. Rzadko tam usłyszysz słowa miłosierdzia i politowania. Najczęściej wyrywa się z ust potępienie zawczasu. W oczach rozmarzonego dostrzegacza gromady te wydały się jak posępne ule, w których szemrzące duchy budują wspólnie ponure budynki wszelkiego rodzaju.
Ta sala obszerna i jedną tylko lampą oświecona była dawniej salą gościnną biskupią, a dziś ustępową. Wielkie drzwi, w tej chwili zamknięte, prowadziły do sali posiedzeń sądu kryminalnego.
W sali było tak ciemno, że nie wahał się zaczepić pierwszego z brzegu adwokata.
— Panie — zapytał — jak stoi sprawa?
— Już skończona — rzekł adwokat.
— Skończona!
Słowa te wyrzekł takim tonem, że adwokat się obrócił.
— Przepraszam pana — rzekł — może pan krewny.
— Nie. Nie znam tu nikogo. Winowajca skazany?
— Oczywiście nie mogło być inaczej.
— Do ciężkich robót?...
— Na całe życie.
Zapytał raz jeszcze słabym, ledwie dosłyszanym głosem:
— Więc tożsamość osoby dowiedziona?
— Jaka tożsamość? — odpowiedział adwokat. Nie trzeba było sprawdzać tożsamości. Sprawa prosta: kobieta zabiła swoje dziecko; dzieciobójstwo dowiedzione; sąd przysięgłych skazał ją na całe życie.
— Więc to kobieta? — zapytał.
— A rozumie się, że kobieta. Niezamężna Limosin. O kogo panu chodzi?
— O nikogo, ale kiedy sprawa skończona, dla czegóż świeci się jeszcze w sali?
— Bo przed dwoma godzinami rozpoczęto inną sprawę.
— Jaką? — O! i ta bardzo prosta. Rodzaj hultaja, recydywisty, galernika, który popełnił kradzież. Zapomniałem nazwisko. Ale ma minę rozbójnika. Za samą tę minę jużbym go posłał na galery.
— Panie — zapytał — czy nie możnaby wejść do sali?
— Wątpię, doprawdy. Tłok niezmierny. Ale posiedzenie jest zawieszone. Niektórzy powychodzili.
Gdy rozpocznie się znowu posiedzenie, może pan spróbować.
— Którędy się wchodzi?
— Temi drzwiami.
Adwokat odszedł. W kilku chwilach doznał prawie współcześnie, prawie razem wszystkich możliwych wzruszeń. Obojętne słowa adwokata przeszywały go ostrzem ognistem i kłuły igłami lodu. Dowiedziawszy się, że sprawa nieskończona, odetchnął; nie umiałby jednak powiedzieć, czy uczuł zadowolenie, lub boleść.
Zbliżył się do kilku grup i przysłuchiwał, co mówiono. Uzbierało się wiele spraw i prezydujący wyznaczył na ten dzień dwie sprawy proste i krótkie. Rozpoczęto od dzieciobójstwa, teraz przyszła kolej na galernika, niepoprawnego recydywistę. Miał kraść jabłka, ale mu tego nie dowiedziono; dowiedzionem jest tylko, że już był na galerach w Tulonie. To właśnie pogorszało jego sprawę. Zresztą skończyły się już badania oskarżonego i zeznania świadków, pozostawały jeszcze obrona adwokata i wnioski prokuratora; nie skończy się to przed północą. Prawdopodobnie człowiek będzie potępiony; prokurator jest bardzo zdolny, nie chybi swego oskarżonego; utalentowany chłopak, pisze nawet wiersze.
Woźny stał przy drzwiach, pilnując wejścia do sądu kryminalnego. Zapytał tego woźnego:
— Chciej mi pan powiedzieć, czy prędko drzwi się otworzą?
— Nie otworzą się wcale — odparł woźny.
— Czemu? czyż nie otwierają się z rozpoczęciem posiedzeń? czy zawieszono audjencję?
— Audjencja zaraz się znowu rozpocznie, ale drzwi się nie otworzą.
— Dlaczego?
— Bo sala jest zapełniona.
— Co! ani jednego próżnego miejsca?
— Ani jednego. Drzwi są zamknięte, nikt już wejść nie może.
Woźny dodał po chwili milczenia:
— Są wprawdzie dwa lub trzy miejsca za panem prezesem, ale pan prezes wpuszcza tam tylko wysokich urzędników.
To rzekłszy, woźny odwrócił się do niego tyłem.
Odszedł ze spuszczoną głową, minął przedpokój i powolnie zstępował ze schodów, jakby się wahał na każdym kroku. Prawdopodobnie odbywał naradę z sobą samym. Nie skończyła się jeszcze gwałtowna walka, którą wczoraj stoczył; co chwila przechodził nową, straszną zmianę. Zeszedłszy ze schodów, oparł się o poręcz i skrzyżował ręce na piersiach. Nagle rozpiął surdut, wyjął pugilares, wydarł kartkę, dobył ołówek i przy świetle lampy napisał te słowa: P. Madeleine, mer M. — nad M.; — potem wielkim krokiem przebiegł schody, przedarł się przez tłumy, poszedł prosto do woźnego i oddał mu kartkę, mówiąc rozkazującym tonem: — Oddaj to panu prezesowi.
Woźny wziął papier, rzucił nań ukradkowe spojrzenie i posłuszny odszedł.






VIII.
Wejście dla osób uprzywilejowanych.

Mer z M. — nad M. — ani się domyślał, że był sławnym człowiekiem. Od lat siedmiu rozgłos cnót jego napełnił całą okolicę dolnego Boulonnais, przekroczył granice szczupłego okręgu i przeniknął do dwóch lub trzech departamentów sąsiednich. Oprócz usług, oddanych głównemu miastu, przez rozwinięcie przemysłu czarnych świecidełek, nie było ani jednej ze stu czterdziestu gmin okręgu M. — nad M. — któraby nie zawdzięczała mu czegokolwiek. W potrzebie nawet umiał dopomódz przemysłowi innych okręgów. Tak przy sposobności poparł swym kredytem i funduszami fabrykę tiulów bulońskich, fabrykę tkanin lnianych mechanicznych w Frevert i hydrauliczną fabrykę płócien w Bourber nad Canche. Wszędzie ze czcią wspominano nazwisko p. Madeleine. Arras i Douai zazdrościły mera szczęśliwemu miasteczku M. — nad M.
Radca sądu królewskiego w Douai, który prezydował na tem posiedzeniu sądu kryminalnego w Arras, jak wszyscy, znał to nazwisko głęboko i powszechnie szanowane. Gdy woźny pocichu otworzywszy drzwi, łączące pokój radny z salą posiedzeń, pochylił się na krzesło prezesa i podał mu papier z nazwiskiem p. Madeleine, dodając że ten pan życzy sobie być obecnym na audjencji, prezes poruszył się skwapliwie, porwał za pióro, napisał kilka słów u spodu i oddał papier woźnemu, mówiąc: prosić!
Nieszczęśliwy człowiek, którego historię opowiadamy, pozostał przy drzwiach sali w tem samem miejscu i w tej samej postawie, jak go opuścił woźny. Pogrążony w marzeniach słyszał, że mu ktoś mówił: raczy pan z łaski swojej pójść za mną. Był to ten sam woźny, który przed chwilą obrócił się tyłem do niego, a teraz kłaniał się do ziemi. Współcześnie woźny podał mu papier. Rozwinął, a że była blizko lampa, przeczytał:
„Prezes sądu kryminalnego przesyła swoje uszanowanie panu Madeleine.
Zmiął papier w rękach, jakby w tych słowach uczuł jakiś smak dziwny i gorzki.
Poszedł za woźnym.
W kilka minut później był sam w gabinecie ze ścianami, wyłożonemi futrowaniem, ponuro oświeconym dwoma woskowemi świecami, stojącemi na stole, zielonem suknem okrytym. W uszach brzmiały mu jeszcze ostatnie słowa woźnego: „Jest pan w izbie radnej; naciśnie pan tylko klamkę mosiężną i niebawem będzie w sali posiedzeń za krzesłem pana prezesa.“ Te słowa łączyły się w jego myśli z mglistem wspomnieniem ważkich korytarzy i schodów, któremi niedawno przechodził.
Woźny zostawił go samego. Nadeszła chwila uroczysta, ostateczna. Chciał zebrać i skupić swe myśli, lecz nie mógł. W tedy właśnie, gdy najżywszą czujemy potrzebę przywiązać się do rozdzierających serce rzeczywistości życia, rwą się w mózgu nici myśli. Znajdował się w miejscu, gdzie sędziowie naradzają się i potępiają. Z bezmyślną spokojnością patrzył na tę izbę cichą i straszną, gdzie tyle istnień zdruzgotano, gdzie jego nazwisko miało rozledz się za chwilę i jego losy rozstrzygnąć. Patrzył na ściany, spojrzał na siebie i zdumiał się, że to był ów pokój i że to był on.
Nie jadł od dwudziestu czterech godzin, był cały zbity od trzęsienia powozu po najgorszej drodze, ale nie czuł niczego; zdało mu się, że zupełnie stracił uczucie.
Zbliżył się do ciemnych ram, wiszących na ścianie, w których za szkłem był własnoręczny list Jana Mikołaja Pache, mera Paryża i ministra, datowany zapewne błędnie 9 czerwca II roku, w którym Pache wysyłał do gminy listę ministrów i deputowanych trzymanych w więzieniu. Ktoby patrzył na niego w tej chwili, byłby pewnym, że ten list szczególniejszą budził w nim ciekawość, bo nie spuszczał zeń oczu i przeczytał go dwa lub trzy razy. Czytał, nie myśląc o treści i nie wiedząc, że czytał. Myślał o Fantinie i Cozecie.
Tak marząc, obrócił się i spojrzenia jego padły na mosiężną klamkę drzwi, oddzielających go od sali posiedzeń. Prawie o nich zapomniał. Spojrzał na klamkę zrazu spokojnie, potem bystro, z obłąkaniem, w końcu z największem przerażeniem. Grube krople potu ściekały mu z włosów na skronie.
Chwilami pasując się z sobą, poruszał ręką, z gestem rozkazującym i buntowniczym razem, jakby chciał mówić: I cóż mię do tego przymusza? Później zawrócił się żywo, postąpił ku drzwiom, któremi wszedł, otworzył je i wyszedł. Dostał się na korytarz długi, wązki, przerywany schodkami i drzwiczkami, pełen zakrętów, tu i owdzie oświecony lampą, jak przy łożu chorych: ten sam korytarz, przez który przechodził do pokoju radnego. Odetchnął, słuchał; żadnego szmeru ani za nim ani przed nim; jął uciekać, jakby go kto gonił.
Ubiegłszy kilkanaście kroków na korytarzu, zatrzymał się i słuchał jeszcze. Taż sama cisza i ciemność dokoła. Tchu mu zabrakło, zachwiał się i oparł o ścianę. Od zimnego muru pot zlodowaciał mu na czole; zadrżał i odstąpił.
Tak stojąc sam, w ciemnościach, drżący z zimna i zapewne z czego innego jeszcze, myślał.
Myślał noc całą, myślał dzień cały — i teraz słyszał tylko wewnątrz siebie głos wołający: Niestety!
Kwadrans tak stał zamyślony. Nakoniec pochylił głowę, ciężko i boleśnie westchnął, opuścił ręce i zawrócił. Szedł powolnie, znękany. Zdawałoby się, że ktoś go schwycił uciekającego i przyprowadzał.
Wszedł do pokoju radnego. Pierwsza rzecz, którą zobaczył, była klamka drzwi. Ta klamka okrągła, gładka, mosiężna, błyszczała przed nim jak straszna gwiazda. Patrzył na nią, jak owca patrzy w oczy tygrysa.
I nie mógł oderwać wzroku od klamki.
Niekiedy postąpił krok naprzód i zbliżył się do drzwi.
Gdyby słuchał, usłyszałby jakiś pomięszany szmer, jakiś hałas w sali sąsiedniej; ale nie słuchał i nie słyszał niczego.
Nagle, sam nie wiedząc jak się to stało, znalazł się przy drzwiach i konwulsyjnie chwycił za klamkę; drzwi się otworzyły.
Był w sali audjencjonalnej.






IX.
Miejsce, gdzie przekonania się tworzą.

Postąpił krok naprzód, machinalnie zamknął drzwi za sobą i stanął patrząc na to, co widział.
Była to sala obszerna, źle oświecona, to pełna wrzawy, to ponurego milczenia, w której wszystkie przybory procesu kryminalnego roztaczały się przed oczyma tłumu z powagą dziecinną i posępną.
W końcu sali, tam gdzie on się znajdował, siedzieli sędziowie w wyszarzanych togach, roztargnieni, ogryzając paznokcie lub drzemiąc; w przeciwnym końcu obszarpana tłuszcza; adwokaci w przeróżnych postawach, żołnierze z miną poczciwą i szorstką; stare futrowania poplamione, sufit brudny, stoły pokryte wyżółkłem suknem zielonem, drzwi poczernione od rąk; na gwoździach w bitych w futrowania, lampy jak w szynkowniach, więcej wydające dymu niż światła; na stołach świece łojowe w lichtarzach mosiężnych; wszędzie ciemno, brzydko, smutnie. Wszystko to jednak przejmowało cię zgrozą i poszanowaniem, bo czułeś tu wielką sprawę ludzką, zwaną prawem i wielką rzecz boską, zwaną sprawiedliwością.
Nikt w tym tłumie nie zwracał na niego uwagi. Wszystkie spojrzenia utkwione były w jeden przedmiot, na ławkę przysuniętą do małych drzwiczek przy ścianie, na lewo od prezesa. Na tej ławce, na którą padało światło świec kilku, siedział człowiek między dwoma żandarmami.
Tym człowiekiem był oskarżony.
Nie szukał go oczami, zobaczył natychmiast. Oczy jego padły nań odrazu, jakby zawczasu widział, gdzie siedzi ta postać.
Zdało mu się, że ujrzał siebie samego, podstarzałego, nie zupełnie wprawdzie podobnego z twarzy, ale takiej samej postawy, podobnych rysów, z najeżonemi włosami, płową, i niespokojną źrenicą, w bluzie, którą miał na sobie, gdy wchodził do D. — z wyrazem nienawiści na twarzy, kryjąc w głębi duszy ohydny skarb strasznych myśli, które przez lat dziewiętnaście starannie zbierał na bruku więziennym.
Drżąc, rzekł do siebie: — O Boże! czyż takim znowu się stanę?
Człowiek ten zdawał się mieć lat około sześćdziesięciu; miał coś w sobie szorstkiego, głupowatego i dzikiego.
Na odgłos otwierających się drzwi, usunięto się, by zrobić miejsce, prezes odwrócił głowę i domyślając się, że wchodzącym był pan mer z M. — nad M. — skłonił mu się uprzejmie. Prokurator, który widział p. Madeleine w M. — nad M. — dokąd nieraz powoływały go obowiązki urzędu, poznał go i także powitał. On ledwie to spostrzegł. Jak urzeczony patrzył przed siebie.
Sędziowie, pisarze, żandarmi, mnóstwo głów okrutnie ciekawych — wszystko to widział już raz przed dwudziestu laty. Te złowrogie rzeczy spotyka znowu: stoją przed nim, ruszają się, żyją; to prawdziwi żandarmi, prawdziwi sędziowie, prawdziwy tłum prawdziwych ludzi z ciała i kości. Stało się; dokoła niego ukazały się i odżyły z całą straszną rzeczywistością potworne postacie przeszłości.
Wszystko czychało nań, jak przepaść otwarta. Zgroza go przejęła, zamknął oczy i zawołał w najskrytszych głębiach swej duszy: nigdy!
Dziwnie tragiczną, igraszką losów, przywodzącą go do szaleństwa, drugi on sam stał przed nim. Wszyscy nazywali sądzonego Janem Valjean!
Niesłychany miał widok przed oczami: był na przedstawieniu najokropniejszej sceny ze swego życia, granem przez własne widmo.
Wszystko jak dawniej: taż sama złowroga wystawa, ta sama godzina nocna, prawie te same twarze sędziów, żołnierzy i widzów. Tylko nad głową prezesa wisiał krucyfiks, którego nie było w trybunałach wówczas, gdy go potępiono. Kiedy go sądzono, Bóg był nieobecnym.
W tyle za nim stało krzesło, padł na nie, przerażony myślą, że mogą go widzieć. Usiadłszy, skrył twarz za stos aktów, leżących na stole sędziów i mógł widzieć, nie będąc widzianym. Powoli oprzytomniał i przyszedł do siebie. Tyle już był spokojny, że mógł słuchać.
P. Bamatabois był w liczbie sędziów przysięgłych.
Szukał Javerta, ale go nie zobaczył. Stół pisarza zasłaniał świadków. A przytem jakeśmy mówili, sala była źle oświeconą.
Właśnie gdy wchodził, adwokat oskarżonego skończył obronę. Sprawa trwała od trzech godzin i publiczność słuchała jej z wytężoną uwagą. Od trzech godzin w oczach ciekawego tłumu, uginał się pod brzemieniem strasznego prawdopodobieństwa człowiek nieznajomy, jakiś nędznik nadzwyczajnie głupi albo przebiegły. Był włóczęgą, którego schwytano na polu, niosącego gałęź z dojrzałemi jabłkami, złamaną w ogrodzie Pierrona. Co za jeden? Zarządzono śledztwo, przesłuchano świadków, wszyscy zeznali jednomyślnie i wyświeciła się prawda z procesu. Stało w oskarżeniu: — Trzymamy w ręku nie tylko złodzieja owoców, włóczęgę, trzymamy nadto bandytę, zbiegłego z miejsca, dokąd był delegowany, dawnego galernika, najniebezpieczniejszego zbrodniarza, złoczyńcę nazwiskiem Jan Valjean, którego sprawiedliwość oddawna poszukuje, który przed ośmiu laty opuściwszy galery tulońskie, dopuścił się na gościńcu rozboju na osobie chłopca Sabaudczyka imieniem Gerwazek, zbrodni przewidzianej w art. 383 kodeksu karnego, którą, poszukiwać będziemy później, gdy tożsamość osoby sądownie udowodnioną zostanie. Teraz popełnił nową kradzież. Jest to więc recydywa. Ukarzcie go za nowy fakt, później się osądzi dawniejszy. — Wobec takiego oskarżenia i jednomyślności świadków, oskarżony nie tak się bronił, jak raczej okazywał wielkie zdziwienie. To machał rękami i gestykulował przecząc oskarżeniu, to gapił się na sufit. Mówił z trudnością, odpowiadał zakłopotany, ale od stóp do głów całą postacią swoją zaprzeczał. Był idjotą wobec rozumów, dokoła niego ustawionych w szyku bojowym i wydawał się zupełnie obcym w tem napastniczem towarzystwie. A jednak chodziło o najgroźniejszą przyszłość; prawdopodobieństwo co chwila zdawało się większe, tłum ciekawych z większą niż on obawą czekał nieszczęsnego wyroku, zawieszonego nad jego głową. Przewidywano nawet karę śmierci zamiast galer, gdyby dowiedziona została tożsamość osoby i sprawa Gerwazka zakończyła się później nowem potępieniem. Co był za jeden ten człowiek? Co znaczyła jego obojętność? Byłaż to chytrość czy niedołęstwo? Czy aż nadto dobrze rozumiał swoje położenie, lub też nic zgoła go nie pojmował? Takie pytania zadawali sobie widzowie i jak się zdaje, takie wątpliwości różniły opinje sędziów przysięgłych. W procesie tym było i to, co przeraża i to, co zaciekawia; dramat był nietylko ponury, ale nadto ciemny i zawikłany.
Adwokat nieźle bronił owym stylem prowincjonalnym, oddawna będącym znamieniem wymowy sądowej, która niegdyś właściwa adwokatom zarówno Paryża, jak lada lichej mieściny, dziś stała się wymową klasyczną i wyłącznie używaną przez mówców urzędowych, którym przystoi krasomówstwo poważne i majestatyczne. W tym stylu mąż zowie się małżonkiem, żona małżonką, Paryż ogniskiem sztuk i cywilizacji, król monarchą, ksiądz biskup świętym arcykapłanem, prokurator wymownym tłumaczem pomsty sprawiedliwości, obrony głosami przed chwilą słyszanemi, wiek Ludwika XIV wielkiem stuleciem, teatr świątynią Melpomeny, rodzina panująca dostojną krwią naszych królów, koncert uroczystością muzykalną, jenerał dowodzący załogą w departamencie znakomitym wojownikiem, który i t. d.; alumni seminarjum młodocianymi lewitami, błędy przypisywane dziennikom fałszem, sączącym truciznę w kolumny tych organów i t. d. i t. d.
Otóż adwokat rozpoczął mowę od wyłuszczenia sprawy kradzieży jabłek, co w pięknym stylu rzecz nie lada trudności; ale sam wielki Bossuet zmuszony był raz podczas mowy pogrzebowej wspomnieć o kurze, a świetnie wybrnął z kłopotu. Adwokat utrzymywał, że kradzież jabłek materjalnie nie była dowiedzioną. Nikt nie widział, żeby jego klijent, którego jako obrońca nie przestawał nazywać Champmathieu, przeskoczył mur i złamał gałęź. Wprawdzie schwytano go z gałęzią w ręku, ale mówił, że ją podjął z ziemi. Przeciwnego dowodu nie miano. Nie ulegało wątpliwości, że gałęź była odłamaną z jabłoni i wyniesiona z ogrodu przed złodzieja, który później przestraszony rzucił ją na ziemię. Nic jednak nie dowodziło, że tym złodziejem był Champmathieu. Pozostawał jedyny zarzut: że był dawniej galernikiem. Adwokat nie przeczył, że na nieszczęście rzecz zdawała się dowiedzioną, oskarżony mieszkał w Faverolles, był tam ogrodniczkiem, nazwisko Champmathieu mogło początkowo brzmieć Jan Mathieu, to prawda; wreszcie czterech świadków bez wahania zeznało, że ów Champ Mathieu był galernikiem Janem Valjean; przeciw tym wskazówkom i świadectwom adwokat mógł tylko postawić zaprzeczenie swego klijenta, przeczenie niestety interesowne; ale przypuszczając nawet, że był galernikiem Janem Valjean, czyż to dowodziło, że kradł jabłka? Prosty domysł, bez dowodu. Wprawdzie obrońca w dobrej wierze przyznać musiał, że oskarżony używał, „złego systemu obrony.“ Uporczywie przeczył wszystkiemu i kradzieży i swej przeszłości na galerach. Niewątpliwie lepiej byłoby przyznać się do ostatniego punktu: toby mu zjednało pobłażanie sędziów: sam adwokat tak mu doradzał, ale oskarżony uporczywie sprzeciwiał się, sądząc zapewne, że wszystko ocali, nie przyznając się do niczego. Był to błąd, ale czyż nie należało uwzględnić ograniczonego jego rozumu? Człowiek ten widocznie jest idjotą. Długoletnie nieszczęścia na galerach, długa nędza po wyjściu z galer ogłupiła go i t. d.; źle się bronił, ale to nie jest dostateczną przyczyną do potępienia. Co do sprawy z Gerwazkiem, adwokat jej nie dotykał, gdyż nie należała do procesu. W końcu adwokat błagał prześwietny sąd, aby zastosował do niego karę policyjną za opuszczenie miejsca wyznaczonego na mieszkanie, zamiast strasznej kary, spadającej na galernika recydywistę.
Prokurator odpowiedział na obronę. Jak zwykle wszyscy prokuratorowie był gwałtowny i kwiecisty.
Powinszował obrońcy jego „uczciwości“ i zręcznie z niej skorzystał. Wszystkich ustępstw adwokata użył jako broni przeciw oskarżonemu. Adwokat zdawał się zgadzać, że oskarżony był Janem Valjean. Prokurator uważał już to za fakt niezawodny. Człowiek ten był więc Janem Valjean. To już zaprzeczeniu nie ulegało. Tu, używając zręcznej figury retorycznej, od szczegółu przechodząc do ogółu, od pojedynczego faktu do źródeł występków, prokurator piorunował przeciw niemoralności szkoły romantycznej, powstającej wówczas pod nazwą Szkoły szatańskiej, którą ją ochrzciły krytyki Gazety codziennej i Oriflammy i nie bez wielkiego prawdopodobieństwa przypisał wpływowi nowej literatury szkaradny występek Champ-Mathieu’go, a raczej Jana Valjean. Wyczerpawszy te uwagi, przeszedł do samego Jana Valjean.
Kto był Jan Valjean? Tu jego opis: potwór, którego wyzionęły piekła i t. d. Wzór tego rodzaju opisów znajduje się w opowiadaniu Therameny, które mało użyteczne dla sztuki dramatycznej, codziennie świadczy wielkie usługi wymowie sądowej. Słuchacze i sędziowie „zadrżeli.“ Dokonawszy opisu, prokurator mówił dalej, używając krasomówskiego zwrotu, który nazajutrz miał do najwyższego stopnia obudzić entuzjazm Dziennika prefektury: I taki to człowiek i t. d. i t. d. włóczęga, żebrak, bez sposobu utrzymania i t. d. i t. d., przeszłem życiem wdrożony w występki, nie poprawiony pobytem na galerach, jak tego dowodzi zbrodnia, popełniona na Gerwazku i t. d., taki to człowiek, ujęty na gorącym uczynku kradzieży o kilka kroków od przeskoczonego muru, z przedmiotem skradzionym w ręku, przeczy przeskoczeniu muru, przeczy wszystkiemu, wypiera się aż do swego nazwiska, aż do tożsamości osoby! Oprócz tysiąca innych dowodów, których tu nie przytaczamy, poznają go czterej świadkowie: Javert, nieskazitelny inspektor policji. Javert i trzej dawni towarzysze sromoty, galernicy: Brevet, Chenildieu i Cochepaille. Cóż mówi przeciw tej piorunującej jednomyślności? Przeczy. O zatwardziałości niesłychana! Panowie przysięgli wymierzcie sprawiedliwość i t. d. i t. d.
Gdy tak prawił prokurator, oskarżony słuchał, otworzywszy gębę, ze zdziwieniem i pewnym podziwem. Oczywiście zdumiewało go, że człowiek może tak wspaniale mówić. Niekiedy słysząc najenergiczniejsze ustępy wniosków prokuratora, gdy jego wymowa w zbierała potokiem hańbiących przymiotników i jak nawałnica zalewała oskarżonego — kiwał zwolna głową, protestując smutnie i milcząco. Dwa czy trzy razy bliżej stojący widzowie słyszeli, jak rzekł półgłosem: — Otóż na co mi wyszło, żem nie zapytał się pana Baloup! — Prokurator zwrócił uwagę sędziów przysięgłych na tę bezmyślną postawę, widocznie wyrachowaną, która świadczyła nie o niedołęztwie, lecz o przebiegłości, podstępie, chytrości i wprawie w oszukiwaniu sprawiedliwości, w całem świetle ukazującym „głęboką przewrotność“ tego człowieka. Zakończył zastrzeżeniem sprawy Gerwazka i żądaniem surowego wyroku.
Chodziło jak na teraz o skazanie na dożywotnie galery.
Podniósł się obrońca, powiedział kilka grzeczności panu prokuratorowi, chwalił jego „cudowną mowę“ i odpowiedział jak mógł, ale widocznie słabnął, czując, że nie ma na czem wesprzeć obrony.






X.
Zawsze się zapiera.

Zbliżała się chwila zamknięcia obrad. Prezes kazał oskarżonemu powstać i według zwyczaju zapytał: — Czy masz co dodać do swojej obrony?
Człowiek stojąc trzymał w rękach obrzydliwą czapkę i nie zdawał się nawet słyszeć.
Prezes powtórzył zapytanie.
Tym razem człowiek usłyszał. Zdało się, że zrozumiał. Zrobił poruszenie jak ze snu zbudzony, powiódł dokoła oczami, spojrzał na publiczność, na żandarmów, swego adwokata, sędziów, prezesa, wsparł ogromne pięści na krawędzi kratki przed jego ławą będącej, spojrzał raz jeszcze i nagle utkwiwszy wzrok w prokuratora, zaczął mówić. Mowa jego była jakby wybuchem wulkanu. Zdawało się, że wyrazy te gwałtowne, niezgodne i bezładne, biły się z sobą, aby razem wydostać z piersi. I mówił: — Dodam to. Byłem kołodziejem w Paryżu, powiem nawet, że to było u pana Baloup. Ciężki to zarobek rzemiosło kołodzieja: pracujesz cały dzień pod gołem niebem, pod szopą u dobrych majstrów, nigdy w zamkniętych warsztatach, bo widzicie panowie, potrzeba dużo miejsca. W zimie tak marzniesz, że musisz machać rękami by się rozgrzać, ale majstrowie i na to nie pozwalają mówiąc, że traci się czas drogi. Ciężka rzecz obrabiać żelazo, gdy woda marznie na bruku. Człek prędko się zużywa. Młody wiekiem robisz się stary w tej pracy. Masz lat czterdzieści, jużeś do niczego. A ja miałem pięćdziesiąt trzy i jeszcze pracowałem. A potem, jacy złośliwi ci, robotnicy! Kiedyś już nie młody, wyśmiewają cię nazywając starym kanarkiem, starym osłem! Zarabiałem ledwie trzydzieści su dziennie, majstrzy korzystając z mego wieku, płacili mi jak najmniej. Prócz tego miałem córkę, która prała bieliznę w rzece. I ona trochę zarabiała; we dwoje jakoś się żyło. I jej praca ciężka wielce! Cały dzień bebłać w balji podkasana, na deszczu, na śniegu, na wichrze smagającym w oczy; choć marznie, pierz, nie pytaj; wiele osób mało ma bielizny i czeka na nią; jeśli nie wypierzesz na czas, stracisz praktykę. Deski źle spojone, woda zewsząd ciecze; spódnice ci zalewa; przemakasz do nitki. Pracowała także w pralni Dzieci Czerwonych, gdzie wodę sprowadzają rurami i płuczą chusty w miednicy. Pralnia jest zamknięta, więc nie tak zimno. Ale używają ługu do moczenia chust, a to strasznie wyżera oczy. Powracała o siódmej wieczór i wcześnie się spać kładła, tak była zmęczona. Mąż ją bił. Umarła. Nie byliśmy szczęśliwi. Poczciwa córka nie znała, co zabawa, spokojna jak trusia. Pamiętam tłusty czwartek i ostatki; kładła się spać o ósmej wieczór. Oto cała prawda. Zapytajcie, kogo chcecie. Ba! tom głupi! a kogo się zapytacie? Paryż to otchłań. Któżby tam znał ojca Champmathieu? Ale wspomniałem o panu Baloup. Zapytajcie pana Baloup. A teraz, nie wiem już, czego chcecie.
Człowiek zamilkł i nie siadał. Wszystko to wypowiedział donośnie, prędko, głosem ostrym, ochrzypłym, surowym z jakąś szczerotą gniewną i dziką. Raz przerwał mowę, kłaniając się komuś w tłumie. Niby z czkawką wyrywały mu się słowa, którym towarzyszyły gesty drwala, robiącego kloce. Gdy skończył, publiczność śmiała się do rozpuku. Kiedy na nią spojrzał i spostrzegł ten śmiech ogólny, nie zrozumiał niczego i śmiał się także.
Ponure widowisko.
Prezes, człek rozważny i życzliwy zabrał głos:
— Przypomniał panom sędziom przysięgłym, że majster Baloup, pryncypał, u którego oskarżony miał służyć, był napróżno wzywany na świadka. Zbankrutował i nie można go było znaleść. Później obracając się do oskarżonego, wezwał go, aby uważnie słuchał, co mu powie i dodał: — Powinieneś się dobrze zastanowić nad swojem położeniem. Ważne podejrzenia ciążą na tobie i mogą mieć najzgubniejsze następstwa. Oskarżony, we własnym interesie twoim wzywam cię, wytłumacz się jasno w tych dwóch rzeczach: — Najprzód, czyś przeskoczył lub nie przeskoczył mur ogrodu Pierron, czyś złamał gałęź i ukradł jabłka, to jest, czyś popełnił kradzież gwałtowną? Powtóre, tak czy nie, jestżeś uwolnionym galernikiem Janem Valjean?
Oskarżony potrząsnął głową pojętnie jak człowiek, który dobrze zrozumiał i wie, co ma odpowiedzieć. Otworzył gębę, obrócił się do prezesa i rzekł:
— Najprzód...
Potem spojrzał na swą czapkę, na sufit i zamilkł.
— Oskarżony — odezwał się tonem surowym prokurator — zważaj, co czynisz. Nie odpowiadasz wcale na zapytanie. Pomięszanie twoje cię potępia. Widocznie się nie nazywasz Champmathieu, jesteś galernikiem Janem Valjean, ukrytym naprzód pod nazwiskiem Jana Mathieu, po matce; byłeś w Owernji, urodziłeś się w Faverolles, gdzie byłeś ogrodniczkiem. Oczywiście ukradłeś jabłka w ogrodzie Pierron, przeskoczywszy mur. Panowie przysięgli osądzą.
Oskarżony usiadł, ale gdy prokurator skończył, porwał się z siedzenia i zawołał:
— Jesteś pan bardzo złośliwy, mój panie! To chciałem powiedzieć, ale mi nie przyszło od razu na myśl. Niczego nie ukradłem, należę do ludzi, którzy nie każdego dnia jedzą. Szedłem z Ailly, właśnie było po ulewie, całe pole było żółte, nie widziałeś źdźbła trawki na drodze, znalazłem na ziemi gałęź odłamaną z jabłkami, podniosłem ją nie wiedząc, że mię za to spotka nieszczęście. Od trzech miesięcy włóczą mię po więzieniach i sądach. Dalibóg nie wiem, co gadać; świadczą przeciw mnie, mówią: odpowiadaj! Żandarm, poczciwe człeczysko, trąca mię łokciem i szepcze: Ależ odpowiedz cokolwiek. Nie umiem się tłumaczyć, nie jestem piśmienny, nie uczyłem się, jestem biedny człowiek. Źle bardzo, że tego panowie nie wiedzą. Nie kradłem, podjąłem z ziemi, co leżało. Mówicie Jan Valjean. Jan Mathieu! Nie znam tych ludzi. Muszą to być wieśniacy. Ja pracowałem u pana Baloup na bulwarze szpitalnym. Nazywam się Champmathieu. Bardzoście przenikliwi odgadując, gdzie się urodziłem. Ja bo tego nie wiem. Nie wszyscy mają domy do przyjścia na świat. Byłoby to zbyt wygodne. Zdaje mi się, że mój ojciec i moja matka tułali się po drogach; więcej nie wiem. Gdym był dzieckiem, zwano mię Mały, teraz nazywają mię Stary. Oto moje imiona chrzestne. Wybierajcie, które się wam spodoba. Byłem w Owernji; byłem i w Faverolles. Więc cóż! to nie można być w Owernji lub w Faverolles i nie być na galerach? Powiadam wam, że nie kradłem i że jestem ojciec Champmathieu. Byłem u pana Baloup, u niego mieszkałem. Nudzicie mię nakoniec swojemi bzdurstwami! Nie rozumiem, dlaczego takeście się uwzięli na mnie?
Prokurator stał podczas tej mowy i gdy oskarżony umilkł, obrócił się do prezesa.
— Panie prezesie, wobec tak zagmatwanych, ale bardzo zręcznych zaprzeczeń oskarżonego, który widocznie chce uchodzić za idjotę, ale mu się to nie uda, uprzedzamy go o tem — żądamy, abyś pan i prześwietny sąd raczyli powołać świadków, skazanych Brevet, Cochepaille i Chenildieu, oraz inspektora policji Javerta i raz jeszcze wezwać ich do oświadczenia się co do tożsamości oskarżonego z galernikiem Janem Valjean.
— Zwrócę uwagę pana prokuratora, odpowiedział prezes, że inspektor policji Javert, którego obowiązki powoływały do głównego miasta sąsiedniego okręgu, bezzwłocznie po złożeniu zeznania opuścił audjencję i miasto. Upoważniliśmy go do tego za zgodą pana prokuratora i obrońcy oskarżonego.
— To prawda, panie prezesie — odparł prokurator. W nieobecności inspektora Javert, czuję się w obowiązku przypomnieć panom przysięgłym, co powiedział w tem tu miejscu przed kilkoma godzinami. Javert jest człowiek szanowany, surowością i ścisłością wykonywania służby przynosi zaszczyt urzędowi swemu, podrzędnemu wprawdzie ale wielkiej wagi. Oto są słowa jego zeznania: „Nie potrzebuję domysłów moralnych i dowodów materjalnych, zadających fałsz przeczeniom oskarżonego. Poznaję go doskonale. Człowiek ten nie nazywa się Champmathieu; to dawny galernik niebezpieczny i straszny, nazwiskiem Jan Valjean. Po wysiedzeniu kary, uwolniono go z wielkim żalem. Siedmnaście lat na galerach za kradzież gwałtowną. Pięć czy sześć razy usiłował uciec. Oprócz kradzieży u Gerwazka i w ogrodzie Pierron, mam podejrzenie, że okradł jego wysokość nieboszczyka biskupa w D. — Często go widywałem, będąc pomocnikiem nadzorcy więzień w Tulonie. Powtarzam, poznaję go doskonale.“
To oświadczenie tak dobitne sprawiło wielkie wrażenie na przysięgłych i publiczności. Prokurator nalegał, aby w nieobecności Javerta przywołano trzech świadków: Breveta, Chenildieu i Cochepaille i zapytano ich uroczyście.
Prezes wydał rozkaz woźnemu i wkrótce otworzyły się drzwi od izby świadków. Woźny w towarzystwie żandarma, gotowego dać czynną pomoc, wprowadził skazanego Breveta. Zawieszono posiedzenie; wszystkich serca, jak jednego człowieka gwałtownie zabiły.
Były galernik Brevet miał na sobie opończę wpół czarną wpół szarą, jaką noszą w domach kary i poprawy. Miał lat około sześćdziesięciu i wyglądał na negocjanta podszytego hultajem. Taka spółka czasami się zdarza. W więzieniu, do którego się dostał za nowe łotrowstwa, był pewnym rodzajem stróża. Nadzorcy mawiali o nim: — Stara się być użytecznym. Kapelani chwalili jego pobożność. Nie należy zapominać, że się to działo za Restauracji.
— Brevet — rzekł prezes — odsiedziałeś karę zniesławiającą i nie możesz złożyć przysięgi.
Brevet spuścił oczy.
— Wszelako — mówił prezes — nawet w człowieku potępionym przez prawo, jeśli miłosierdzie boskie dozwoli, zostaje uczucie honoru i słuszności. Do tego to uczucia odwołuję się w tej stanowczej godzinie. Jeżeli masz je, jak się spodziewam, więc zastanów się, nim odpowiesz, rozważ, że jedno twe słowo może zgubić człowieka, a z drugiej strony może oświecić sprawiedliwość. Chwila jest uroczystą, jeszcze masz czas odwołać zeznanie, jeśli sądzisz, żeś się omylił. Oskarżony, powstań. Brevet przypatrz się dobrze oskarżonemu, zbierz swe wspomnienia i sumiennie powiedz, czy i teraz poznajesz, że ten człowiek był dawnym towarzyszem twoim w więzieniu. Janem Valjean?
Brevet spojrzał na oskarżonego, potem obrócił się do sądu i rzekł.
— Tak panie prezesie. Ja pierwszy go poznałem i obstaję przy swojem. Człowiek ten jest Jan Valjean, który wszedł do Tulonu 1796 r. a wyszedł 1815. Ja rokiem później opuściłem galery. Dziś wygląda na niedołęgę — widać zniedołężniał z laty, bo na galerach był chytry poznaję go stanowczo.
— Usiądź — rzekł prezes. Oskarżony stój jeszcze.
W prowadzono Chenildieu, galernika skazanego na całe życie, co poznawałeś po czerwonej opończy i zielonej czapce. Odsiadywał karę w Tulonie, zkąd go przywieźli dla tej sprawy. Był to człowiek niskiego wzrostu, około lat pięćdziesięciu, żywy, pomarszczony, szczupły, wyżółkły, bezczelny, gorączkowy; wszystkie jego członki i cała osoba wyrażały chorowitą, niemoc, a spojrzenie siłę niezmierną. Towarzysze galernicy przezwali go Je-nie Dieu.
Prezes powtórzył słowa powiedziane do Breveta. W chwili, gdy mu przypominał, że infamja odejmowała mu prawo składania przysięgi, Chenildieu podniósł głowę i zuchwale spojrzał na widzów. Prezes wezwał go, by zebrał swe wspomnienia i zapytał jak Breveta, czy i teraz poznaje oskarżonego.
Chenildieu roześmiał się na całe gardło.
— Do djabła! czy go poznaję! przez pięć lat byliśmy przykuci do jednego łańcucha. Dąsasz się, mój stary!
— Idź usiądź — rzekł prezes.
Woźny przyprowadził Cochepailla. Równie skazany na całe życie i ubrany czerwono jak Chenildieu. Cochepaille był wieśniakiem w Lourdes i półniedźwiedziem w Perynejach. Pasał bydło w górach i z pastucha stał się rozbójnikiem. Cochepaille był równie dzikim jak oskarżony, a zdawał się jeszcze głupszym. Był to jeden z tych nieszczęśliwych ludzi, których natura rodzi na dzikie zwierzęta, a społeczeństwo wykształca na galerników.
Prezes starał się go poruszyć kilku patetycznemi i poważnemi słowy i zapytał jak drugich, czy i teraz bez wahania poznaje człowieka, stojącego przed nim.
— To Jan Valjean — rzekł Cochepaille. Ten sam, którego nazywano Janem-Windą, taki był mocny.
Za każdem twierdzeniem tych trzech ludzi widocznie z dobrą wiarą czynionem, rozlegał się między widzami szmer złej wróżby dla oskarżonego; szmer ten wzrastał i przedłużał się po każdem powtórzeniu zeznania. Oskarżony słuchał ich ze zdumieniem, które według aktu oskarżenia było jego głównym środkiem obrony. Po pierwszem zeznaniu, żandarmi przy nim stojący słyszeli, jak mruczał pod nosem: A co? już jeden! Po drugiem rzekł nieco głośniej z miną prawie zadowoloną: Dobry! Za trzecim zawołał: Sławne!
Prezes go zapytał:
— Oskarżony, czy słyszałeś? Co mówisz na to?
Odpowiedział:
— Mówię że — sławne!
Wszczęła się wrzawa między publicznością i prawie między sędziami. Oczywiście człowiek był zgubiony.
— Woźni — rzekł prezes — przywróćcie spokojność. Zamykam posiedzenie.
W tej chwili zrobił się ruch tuż obok prezesa i usłyszano głos wołający:
— Brevet, Chenildieu i Cochepaille! spójrzcie w tę stronę.
Serce się ścisnęło wszystkim, którzy ten głos usłyszeli, tak był żałosny i straszny. Obrócono oczy w stronę, zkąd wychodził. Jakiś człowiek, siedzący między uprzywilejowanymi widzami w tyle sędziów, powstał, pchnął drzwiczki kratek, oddzielających trybunał od sali posiedzeń i wyszedł na środek. Prezes, prokurator, p. Bamatabois i ze dwudziestu innych poznali go i zawołali razem:
— Pan Madeleine!






XI.
Champmathieu coraz bardziej zdziwiony.

On to był w istocie. Lampa ze stołu pisarza oświecała twarz jego. Trzymał kapelusz w ręku, żadnego nieładu w ubraniu, surdut starannie zapięty pod szyję. Był bardzo blady i drżał nieznacznie. Jego włosy szpakowate jeszcze, gdy przyjechał do Arras, teraz zupełnie zbielały. Osiwiał przez godzinę pobytu w tem miejscu.
Podniosły się wszystkie głowy, wrażenie było nie do opisania. Przez chwilę malowało się na wszystkich twarzach wahanie i niepewność. Głos był tak przenikający, człowiek, który go wyrzekł, tak spokojny, że z początku nie rozumiano, co to znaczy. Pytano, kto zawołał. Nie chciano wierzyć, żeby człowiek tak spokojny mógł tak straszny krzyk wydać.
Niepewność trwała kilka sekund. Nim prezes i prokurator wyrzekli słowo, nim poruszyli się żandarmi i woźni, człowiek, którego wszyscy jeszcze w tej chwili nazywali panem Madeleine, zbliżył się do świadków Chochepaille, Brevet i Chenildieu.
— Nie poznajecie mię? — rzekł.
Wszyscy trzej zdumieni milczeli i tylko skinieniem głowy wyrażali, że go nie poznają. Chochepaille wylękły powstał i salutował go po wojskowemu. P. Madeleine obrócił się do prezesa i sędziów przysięgłych, i rzekł łagodnie:
— Panowie przysięgli, każcie uwolnić oskarżonego. Panie prezesie, każ mię aresztować. Nie on, lecz ja jestem człowiekiem, którego szukacie. Jestem Janem Valjean.
Powstrzymano oddech: po pierwszem wzruszeniu zdumienia, nastało milczenie grobowe. Wszyscy uczuli tę grozę religijną, która zdejmuje tłumy, gdy coś wielkiego się spełnia.
Powoli twarz prezesa przybrała wyraz współczucia i smutku, mrugnął na prokuratora i szepnął coś z radcami asesorami. Później powstał i obracając się do publiczności, zapytał tonem, który wszyscy zrozumieli.
— Czy nie ma tu lekarza?
Prokurator zabrał głos:
— Panowie przysięgli, dziwny i niespodziewany wypadek, przerywający audjencję, budzi w nas, zarówno jak w was uczucia, których wyrażać nie widzimy potrzeby. Wszyscy znacie, przynajmniej z rozgłosu, szanownego pana Madeleine, mera M. — nad M. Jeżeli między publicznością jest lekarz, przyłączam się do prośby pana prezesa i wzywam, aby dał pomoc lekarską panu Madeleine i odprowadził go do domu.
P. Madeleine nie dał dokończyć prokuratorowi i przerwał tonem łagodnym lecz pełnym powagi. Oto są jego słowa; przytaczamy je dosłownie, jak były spisane zaraz po audjencji przez jednego ze świadków tej sceny, jak brzmią jeszcze w uszach tych, co je słyszeli przed czterdziestu laty:
— Dziękuję panu, panie prokuratorze, ale nie jestem warjatem. Zaraz to pan poznasz. O mało nie popełniliście wielkiego błędu: wypuście na wolność tego człowieka; wypełniam obowiązek, ja jestem tym nieszczęśliwym skazanym. Ja tu jeden widzę jasno i powiadam istotną prawdę. Na to, co czynię w tej chwili, patrzy Bóg w Niebiesiech i to mi wystarcza. Możecie mię uwięzić, ponieważ tu jestem. A jednak robiłem, jak mogłem najlepiej. Ukryłem się pod innem nazwiskiem, zostałem bogatym, zostałem merem; chciałem wrócić do ludzi uczciwych. Widać, że to być nie może. Zresztą, wielu rzeczy powiedzieć nie mogę, nie będę opowiadał mego życia: kiedyś dowiedzą się o niem. Okradłem księdza biskupa, to prawda, okradłem Gerwazka i to prawda. Słusznie wam powiedziano, że Jan Valjean był niebezpiecznym nędznikiem. Ale może nie cała wina na niego spada. Słuchajcie, panowie sędziowie. Człowiek tak poniżony jak ja, nie powinien czynić wyrzutów Opatrzności, ani dawać rad społeczeństwu, ale zważcie, że niesława, z której wydobyć się chciałem, jest rzeczą szkodliwą. Galery tworzą, galernika. Skorzystajcie z tego, jeśli chcecie. Przed pójściem do galer byłem biednym chłopem, nierozgarniętym, rodzajem idjoty; galery mię zmieniły. Z głupiego stałem się złym, z kloca — rozpaloną głownią. Później ocaliły mię pobłażanie i dobroć, jak surowość zgubiła. Ale przepraszam, panowie tego nie zrozumiecie. W mieszkaniu mojem znajdziecie na kominku w popiele sztukę czterdziestosusową, którą przed siedmiu laty skradłem Gerwazkowi. Nie mam nic więcej do dodania. Uwięźcie mię. Mój Boże! pan prokurator porusza głową i zda się mówić: — P. Madeleine oszalał. Nie wierzycie mi. Rzecz smutna. Przynajmniej nie potępiajcież tego człowieka! Co! i ci mię nie poznają! Chciałbym, żeby tu był Javert. O, tenby mię poznał!
Niepodobna wyrazić, ile było łagodnej i przejmującej melancholji w głosie, którym te słowa były wymówione.
Obrócił się do trzech galerników i rzekł:
— Nie poznajecie mnie, ale ja was poznaję! Brevet! przypomnijno sobie?...
Umilknął, zawahał się chwilę i dodał:
— Czy przypominasz sobie wełniane szelki w kratki, któreś nosił na galerach?
Brevet wstrząsnął się ze zdumienia i wodził po nim przerażonym wzrokiem. On mówił dalej:
— Chenildieu, który się sam przezwałeś Je-nie Dieu, masz całe prawe ramię mocno spalone, boś jednego dnia przyłożył je do piecyka z rozżarzonemi węglami, aby zniszczyć trzy litery T. F. P., które mimo to zawsze widać. Odpowiedz, prawdaż to?
— Prawda — rzekł Chenildieu.
Obrócił się do Cochepailla:
— Cochepaille, masz przy łokciu lewej ręki wypalone prochem litery niebieskie. Jest to data wylądowania cesarza w Cannes 1 marca 1815 roku. Odwiń rękaw.
Cochepaille odwinął rękaw, wszystkie spojrzenia zwróciły się na jego obnażony łokieć. Żandarm przybliżył lampę; data była wyrytą.
Nieszczęśliwy człowiek obrócił się ku widzom i sędziom z uśmiechem, na który patrząc, serce się krajało. Był to uśmiech tryumfu i uśmiech rozpaczy.
— Widzicie — rzekł — że jestem Janem Valjean.
W zgromadzeniu tem nie było już ani sędziów, ani oskarżycieli, ani żandarmów! Były tylko wzruszone serca i oczy w jeden przedmiot utkwione. Każdy zapomniał o roli, jaką miał odegrać; prokurator zapomniał, że jest tu, by żądać wymiaru sprawiedliwości, prezes by prezydować, obrońca by bronić. Rzecz zdumiewająca: nie zadano żadnego zapytania, nie wmieszała się żadna władza. Taka jest właściwość szczytnych widowisk, że porywają wszystkie dusze i ze świadków czynią widzów. Nikt może nie zdawał sobie sprawy z tego, co doświadczał; nikt bezwątpienia nie powiedziałby, że zajaśniało wielkie światło, ale wszyscy czuli się w duchu olśnionymi.
Oczywiście miano przed sobą Jana Valjean. To biło w oczy. Ukazanie się tego człowieka dostateczne było do rozjaśnienia sprawy tak ciemnej przed chwilą. Nie potrzebując już żadnego objaśnienia, wszyscy obecni, jakby ich przeniknęło objawienie elektryczne, pojęli natychmiast, jednym rzutem oka, tę prostą a wspaniałą historję człowieka, który się oddawał, by inny człowiek nie był zamiast niego potępionym. Szczegóły, wahania, drobne możliwe opory, ginęły w tym wielkim, światła pełnym fakcie.
Wrażenie takie przeminęło prędko, ale w tej chwili było nieprzeparte.
— Nie chcę dłużej przerywać audjencji — mówił dalej Jan Valjean. Odchodzę, kiedy mię nie aresztują. Mam jeszcze wiele spraw do załatwienia. Pan prokurator wie, kim jestem, dokąd się udaję, każe mię uwięzić, kiedy zechce.
I szedł ku drzwiom wchodowym. Żaden głos się nie odezwał, żadna ręka nie wyciągnęła, by go zatrzymać. Wszyscy ustępowali mu z drogi. Miał w tej chwili coś boskiego w sobie: tłum rozstępował się przed nim, ulegając niewytłumaczonemu urokowi; oddalił się wolnym krokiem. Nie dowiedziano się nigdy, kto otworzył drzwi, ale jest pewnem, że drzwi przed nim otworzyły się narozcież. Doszedłszy do nich, obrócił się i rzekł:
— Panie prokuratorze, jestem do pańskiego rozporządzenia.
Potem dodał, obracając się do widzów.
— Wy wszyscy, którzy tu jesteście, macie mię za godnego politowania, nieprawdaż? Boże mój! gdy pomyślę, czem przed chwilą stać się mogłem, uważam się za godnego zazdrości. Wszelako stokroćbym wolał, aby nic z tego wszystkiego się nie stało.
Wyszedł, drzwi zamknęły się za nim podobnie, jak się otworzyły, bo dokonywający wielkich czynów, pewni być mogą, że im zawsze ktoś z tłumu usłuży.
W godzinę niespełna potem, wyrok sędziów przysięgłych uwolnił od wszelkiej winy oskarżonego Champmathieu. Champmathieu, bezwłocznie puszczony na wolność, odchodził zdumiony, niczego nie pojmując z całego tego widzenia i pewny, że wszyscy zwarjowali.









  1. Ten nawias dopisany jest ręką Jana Valjean.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.