Nędznicy/Część pierwsza/Księga ósma/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Świtało. Fantina przepędziła noc bezsenną, w gorączce, zresztą pełną widzeń szczęśliwych; nad ranem zasnęła. Czuwająca przy niej siostra Symplicja skorzystała ze snu, by przygotować nowy dekokt z chininy. Zacna siostra od kilku minut zajęta była w laboratorjum infirmerji, pochylona wpatrując się zblizka we flaszeczki i proszki, bo światło jutrzenki słabo jeszcze oświecało, — gdy nagle obróciła głowę i z cicha krzyknęła przestraszona. Stał przed nią p. Madeleine; wszedł do pokoju na palcach.
— Ach to pan, panie merze! — zawołała.
Odpowiedział zniżonym głosem:
— Jakże się ma ta biedna kobieta?
— W tej chwili nieźle. Byłyśmy tak niespokojne o pana!
Opowiedziała mu, co zaszło, że Fantina wczoraj była bardzo chorą, że teraz ma się lepiej, gdyż jej się zdaje, że pan mer pojechał po jej dziecię do Montfermeuil. Siostra nie śmiała wypytywać pana mera, ale poznała z jego fizjonomji, że nie ztamtąd przybywał.
— Bardzo dobrze — rzekł — dziękuję pani, żeś jej nie wywiodła z błędu.
— Ale teraz — mówiła dalej siostra — gdy ujrzy pana mera bez dziecięcia, co jej powiemy?
— Bóg nas natchnie — rzekł.
— A przecież nie będzie można skłamać — szepnęła półgłosem siostra.
Rozwidniało w pokoju. Światło dzienne padło na twarz p. Madeleine. Siostra przypadkiem podniosła oczy.
— A mój Boże! — zawołała — co się panu stało? masz włosy zupełnie białe!
— Białe! — powtórzył.
Siostra Symplicja nie miała zwierciadła; poszukała w pudełku i wyjęła lusterko, którego używał lekarz dla przekonania się, że chory umarł i już nie oddycha. P. Madeleine wziął lusterko, przejrzał się i rzekł:
— Prawda!
Wymówił to obojętnie, jakby o czem innem myślał.
Siostrę mróz przejął, jak gdyby w tem wszystkiem przeczuwała coś nadzwyczajnego.
Zapytał:
— Mogę ją widzieć?
— Czy pan mer nie sprowadzi jej dziecka? — ośmieliła się zapytać siostra.
— Niewątpliwie, ale na to potrzeba najmniej dwóch lub trzech dni.
— Gdyby teraz nie zobaczyła pana mera, odparła bojaźliwie siostra, nie wiedziałaby, że pan mer powrócił; łatwiej byłoby zalecić jej cierpliwość, a gdy przywiozą dziecko, oczywiście będzie pewną, że pan mer je przywiózł. Uniknie się tym sposobem kłamstwa.
P. Madeleine zamyślił się i rzekł po chwili ze spokojną powagą:
— Nie, siostro, muszę ją widzieć. Kto wie, może mi pilno.
Zakonnica nie zdawała się zwracać uwagi na to „kto wie“, nadające jakieś tajemnicze i osobliwsze znaczenie słowom pana mera. Odpowiedziała z uszanowaniem i spuszczając oczy:
— W takim razie pan mer może wejść, ale ona śpi.
Zwrócił uwagę, że drzwi się źle zamykają i że skrzypienie może rozbudzić chorą, wszedł do pokoju Fantiny, zbliżył się do łóżka i odsłonił firanki. Spała. Oddech jej był ciężki, nierówny, właściwy tego rodzaju chorobom, rozdzierający serce matek, które w nocy czuwają przy dziecku śpiącem a zawczasu na śmierć skazanem. Oddech ten wszakże prawie nie zakłócał niewymownej pogody rozlanej na całej twarzy i przemieniającej ją we śnie. Bladość jej stała się białością, policzki krasił rumieniec. Długie jasne rzęsy, jedyna piękność pozostała z jej dziewictwa i młodości, drgały, chociaż zamknięte i spuszczone. Cała jej postać poruszała się, jakby roztwierały się skrzydła gotowe ją unieść; czułeś, że się ruszają, ale ich widać nie było. Patrząc na nią, anibyś przypuścił, że masz przed oczyma chorą bez nadziei. Podobniejszą była raczej do mającej odlecieć, niż do mającej umrzeć.
Gdy ręka zbliża się, by kwiat zerwać, gałęź drży i zdaje się zarazem usuwać i poddawać. Ciało ludzkie ma coś z tego drżenia, kiedy zbliża się chwila, gdy tajemnicze palce śmierci mają uszczknąć duszę.
P. Madeleine stał czas pewien nieruchomy przy łóżku, patrząc to na chorą, to na krucyfiks, podobnie jak przed dwoma miesiącami, kiedy po raz pierwszy widział ją w tem schronieniu; ona spała, on modlił się; tylko teraz po dwóch miesiącach ona miała włosy posiwiałe, a on zupełnie białe.
Siostra nie weszła z nim. Stał przy łóżku z palcem na ustach, jakby komu w sali nakazywał milczenie.
Otworzyła oczy, ujrzała go i rzekła spokojnie z uśmiechem: — A Cozetta?
Ani się zdziwiła, ani uradowała: była uosobioną radością. To proste zapytanie; — A Cozetta? uczyniła z tak głęboką wiarą, z taką pewnością, z tak zupełnym brakiem niepokoju i powątpiewania, że nie wiedział, co odpowiedzieć. Mówiła dalej:
— Wiedziałam, że pan jesteś, spałam, ale widziałam pana mera. Oddawna już pana widzę i śledziłam oczami noc całą. Byłeś pan uwieńczony glorją, otaczały cię wszystkie postacie niebieskie.
Podniósł oczy na krucyfiks.
— Ale — dodała — powiedzże pan, gdzie jest Cozetta? Czemu jej nie położyliście na łóżku, abym ją zobaczyła, gdy się obudzę? Bez myśli odpowiedział coś, czego sobie nigdy później przypomnieć nie mógł.
Szczęściem zawiadomiony przez siostrę lekarz przyszedł w pomoc panu Madeleine.
— Moje dziecko — rzekł lekarz — uspokój się. Twoja córka jest tutaj.
Oczy Fantiny rozjaśniły się i zalały światłością twarz całą. Złożyła ręce jak do modlitwy, wyrażającej wszystko, co może być najgwałtowniejszego i najłagodniejszego zarazem.
— O! — zawołała — przynieście mi ją!
Tkliwe złudzenie matki. Cozetta zawsze była dla niej małem dzieckiem, które się przynosi na rękach.
— Jeszcze nie teraz — odparł, lekarz — w tej chwili nie można. Masz trochę gorączki. Widok dziecka wzruszyłby cię i zaszkodził. Trzeba najprzód cię uleczyć.
Przerwała mu, wybuchając gniewem:
— Ależ jestem uleczona! powiadam panu, że jestem uleczona. Nie głupi ten doktór! Koniecznie muszę widzieć moje dziecko!
— A co — rzekł doktór — wszak się unosisz gniewem? Dopóki tak będziesz postępować, nie pozwolę ci zobaczyć dziecka. Nie dość je widzieć, trzeba żyć dla niego. Jak będziesz rozsądną, sam je przyprowadzę.
Biedna matka spuściła głowę.
Panie doktorze, przepraszam, bardzo pana przepraszam. Dawniej nigdybym tak nie powiedziała jak teraz, ale tyle przeszłam nieszczęść, że już czasami nie wiem, co mówię. Pojmuję, obawiasz się pan wzruszenia, będę czekała tak długo, jak pan każe, ale przysięgam panu, że nie zaszkodziłby mi widok córki. Widzę ją, od wczoraj wieczór nie spuszczam jej z oczu. Wiesz pan, że gdyby mi ją teraz przyniesiono, mówiłabym do niej jaknajspokojniej. Tak, niezawodnie. Bardzo naturalnie, że mam ochotę widzieć moje dziecko, po które umyślnie jeżdżono do Montfermeuil; ale się wcale nie gniewam. Wiem dobrze, że będę szczęśliwą. Całą noc widziałam białe rzeczy i osoby do mnie się uśmiechające. Kiedy pan doktór zechce, przyniesie mi Cozettę. Nie mam już gorączki, bo jestem uleczona. Czuję, że mię już nic nie boli; ale postąpię tak, jakbym była chorą i ani pisnę, żeby się przypodobać pannom tutejszym. Gdy się przekonają, że jestem spokojna, powiedzą: trzeba jej oddać dziecko.
P. Madeleine usiadł na krześle przy łóżku. Obróciła się ku niemu, widocznie usiłując okazać się spokojną i „grzeczną“, jak mawiała osłabiona chorobą, która zbliża ludzi do dziecinnego wieku; spodziewała się, że gdy ją zobaczą spokojną, przyprowadzą Cozettę. Wszelako powściągając się, nie mogła się powstrzymać od zadania tysiąca zapytań panu Madeleine.
— Czy szczęśliwie pan odbył podróż, panie merze? O, jaki pan dobry, że po nią jeździł! Powiedz mi pan przynajmniej, jak wygląda? Czy nie znużyła jej podróż! Niestety! pewnie mnie nie pozna! Oddawna mię zapomniała, biedny robaczek! Bo to dzieci jak ptaszki, nie mają pamięci. Dziś to widzą, jutro owo i nie myślą o niczem. A czy miała świeżą bieliznę? Ci Thenardierzy czy schludnie ją odziewali? Jak ją karmili? O, ilem wycierpiała, żebyś pan wiedział! Dopominali się wszystkiego odemnie, gdym była w takiej nędzy! Ale teraz to przeszło! Jestem szczęśliwa, uradowana! O, jakżebym pragnęła ją ujrzeć! Panie merze, jakże, czy ładna? Prawda, że piękna moja córka? Musiało być panu bardzo zimno w dyliżansie? Czyby nie można przyprowadzić jej choćby na chwileczkę? Zabranoby ją zaraz! Powiedz pan! wszak jesteś tu panem, chciej rozkazać!
Wziął ją za rękę: — Cozetta jest piękną — rzekł. Cozetta ma się dobrze, wkrótce ją zobaczycie, — ale trzeba się uspokoić. Mówicie zbyt żywo, wyciągacie rękę z pod kołdry, a to sprawia kaszel.
W istocie Fantina kaszlała, krztusząc się prawie za każdem słowem.
Spokojnie wysłuchała napomnienia, — lękając się zbyt żywą skargą narazić życzliwość i stracić zaufanie, które ku sobie obudziła, i zaczęła mówić o rzeczach obojętnych.
— Nieprawdaż, że to wcale ładne miejsce Montfermeuil? W lecie przyjeżdżają tam na spacer. Czy Thenardierom dobrze się powodzi? Mało kto jeździ tamtędy. Ich austerja to jakaś garkuchnia.
P. Madeleine ciągle trzymał ją za rękę i z trwogą na nią patrzył; widocznie przyszedł z zamiarem powiedzenia jej czegoś ważnego, ale teraz — się zawahał. Po skończonej wizycie lekarz odszedł. Siostra Symplicja sama przy nich została.
Po chwili milczenia Fantina zawołała nagle:
— Słyszę ją! mój Boże, słyszę ją! Wyciągnęła ręce, jakby zalecając milczenie, wstrzymała oddech i słuchała zachwycona.
Jakieś dziecko bawiło się na podwórku, zapewne odźwiernej lub której robotnicy. Przypadki takie zdarzają się niekiedy, niby biorąc udział w tajemniczem przedstawieniu na scenie złowrogich wydarzeń. Mała dziewczynka biegała tu i owdzie, śmiejąc się i śpiewając głośno. Niestety! jakże często igraszki dziecinne łączą się z najsmutniejszemi wypadkami! Tę to dziewczynkę śpiewającą słyszała Fantina.
— O — mówiła dalej — to Cozetta, poznaję jej głos.
Dziecię oddaliło się, głos zamilkł. Fantina słuchała jeszcze, potem twarz jej zachmurzyła się i p. Madeleine słyszał, jak szepnęła półgłosem: — Niegodziwy lekarz, nie pozwala mi widzieć córki. Ten człowiek ma bardzo złą minę.
Wkrótce jednak wróciły wesołe myśli. I znowu mówiła do siebie, wsprałszy głowę na poduszce: — O, będziemy szczęśliwi! Najprzód dostaniem mały ogródek! p. Madeleine nam obiecał. Moja córka będzie się bawić w ogródku. Pewnie już zna abecadło, ja ją nauczę sylabizować. Będzie gonić motyle na trawniku. A ja nie spuszczę jej z oczu. Później przystąpi do pierwszej komunji. Prawda! kiedy przystąpi do pierwszej komunji?
Jęła rachować na palcach.
— ...Jeden, dwa, trzy, cztery... ma siedm lat. Za pięć lat. Włożę na nią białą zasłonę, pończoszki ażurowe, będzie wyglądać jak słuszna osoba. O moja dobra siostro, nieprawdaż, jaka ja głupia, już myślę o pierwszej komunji mojej córki.
I zaczęła się śmiać.
Puścił rękę Fantiny. Słuchał jak gwarzenia, niby wiatru wiejącego, ze spuszczoną głową, pogrążony w bezdennych dumaniach. Nagle przestała mówić, machinalnie podniósł głowę i spojrzał. Fantina była straszną.
Nie mówiła już, nie oddychała, na wpół podniosła się na pościeli, wychudłe ramię ukazało się z pod koszuli; jej twarz przed chwilą promienna, trupio zbladła, zdawała się na coś strasznego przed sobą w przeciwnym końcu sali patrzeć wielkiemi przerażonemi oczami.
— Boże mój — zawołał. Co ci jest, Fantino?
Nie odpowiedziała, wzrok jej tkwił ciągle na tym samym przedmiocie; jedną ręką poruszyła jego ramię, a drugą dawała znak, by spojrzał za siebie.
Obrócił się i zobaczył Javerta.
Opowiedzmy, co zaszło.
Biło w pół do pierwszej po północy, gdy p. Madeleine opuścił salę posiedzeń sądu kryminalnego w Arras. Wrócił do austerji w sam czas, by odjechać dyliżansem, w którym, jak sobie przypominacie, zamówił miejsce. Przed szóstą rano przyjechał do M. — nad M. — oddał na poczcie list do pana Lafitte i poszedł do infirmerji odwiedzić Fantinę.
Tymczasem zaledwie opuścił salę audjencjonalną sądu kryminalnego, prokurator, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, zabrał głos, ubolewał nad szaleństwem szanownego mera M. — nad — M.; oświadczył, że ten dziwaczny wypadek, który się później wyjaśni, w niczem nie zmienia jego przekonań i żądał na teraz potępienia Champmathieu, oczywiście prawdziwego Jana Valjean. Upór prokuratora w widocznej był sprzeczności z ogólną opinją publiczności, sądu i sędziów przysięgłych. Obrońca z łatwością zbił wnioski prokuratora, twierdząc, że zeznania p. Madeleine, to jest prawdziwego Jana Valjean, przemieniły zupełnie postać sprawy i że oskarżony był w istocie niewinnym. Zakończył cytacją nie nową o pomyłkach sądowych i t. d. i t. d.; prezes, streszczając przebieg procesu, stanął po stronie obrońcy i w kilka minut później sąd przysięgłych uwolnił oskarżonego Champmathieu.
Ale prokuratorowi potrzebny był Jan Valjean i nie mając już Champmathieu’go, chwycił się Madeleine’a.
Bezzwłocznie po uwolnieniu Champmathieu’go, prokurator zamknął się w pokoju radnym z prezesem. Naradzali się „nad potrzebą ujęcia osoby p. mera M. nad M.“ Prokurator napisał ten frazes na nocie swego raportu do prokuratora jeneralnego. Gdy minęło pierwsze wzruszenie, prezes nie bardzo się opierał. Sprawiedliwość musiała być wymierzoną. A przytem, jeśli mamy całą prawdę wyznać, prezes był człowiekiem dobrym i dość rozumnym, lecz zarazem zapalonym rojalistą, raziło go wielce, że mer M. — nad M. — mówiąc o wylądowaniu w Cannes, powiedział: Cesarz a nie Bounaparte.
Wyprawiono więc rozkaz aresztowania. Prokurator wysłał go przez umyślnego kurjera, polecając wykonanie inspektorowi policji Javertowi.
Wiemy, że Javert powrócił do M. — nad M. — zaraz po złożeniu zeznania.
Javert wstawał z łóżka, gdy kurjer wręczył mu rozkaz uwięzienia i dostawienia p. Madelaine.
Kurjer, człek rozgarnięty, należał sam do policji i w kilku słowach objaśnił Javerta o tem, co zaszło w Arras. Rozkaz aresztowania brzmiał, jak następuje; „Inspektor Javert uwięzi osobę Imci p. Madeleine, mera M. — nad M. —, w którym na audjeneji dzisiejszej poznano uwolnionego galernika Jana Valjean“.
Ktoby nie znał Javerta i zobaczył go w chwili, gdy wszedł do przedpokoju infirmerji, wcaleby się nie domyślił tego, co zaszło i powiedziałby, że ma minę najpospolitszą w świecie. Był zimny, spokojny, szpakowate włosy gładko zaczesane na skroniach; wszedł na schody zwolna, jak zwykle. Znający go jednak bliżej, zadrżałby, przypatrzywszy mu się z uwagą. Sprzączka jego halsztucha, zamiast leżeć na karku, przesunęła się pod lewe ucho; był to znak niesłychanego wzburzenia.
Javert regularny jak doskonały zegarek, nie rozumiał zaniedbania ani w obowiązkach, ani w mundurze; surowy dla zbrodniarzy, był także nieubłagany dla guzików swego surduta.
Żeby źle zapiąć sprzączkę halsztucha, doznać musiał wielkiego wzruszenia, któreby nazwać można wewnętrznem trzęsieniem ziemi.
Wszedł spokojnie, wziąwszy po drodze z odwachu kaprala i czterech żołnierzy; pozostawił ich na podwórku i zapytał o pokój Fantiny odźwiernę, która nie powzięła żadnej nieufności, przyzwyczajoną będąc do widoku ludzi zbrojnych, pytających o pana mera.
Stanąwszy pod drzwiami pokoju Fantiny, Javert zakręcił kluczem, zlekka, jak doglądający chorych, lub szpieg, otworzył drzwi i wszedł.
Właściwie mówiąc nie wszedł. Stanął we drzwiach na pół otwartych w kapeluszu na głowie, lewa ręka w surducie zapiętym pod szyję. W zaciśniętej pięści można było widzieć ołowianą gałkę ogromnej trzciny w tyle ukrytej.
Tak stał minutę i nikt nie spostrzegł jego obecności. Nagle Fantina podniosła oczy, zobaczyła go i pokazała panu Madeleine.
W chwili, gdy spojrzenie p. Madeleine spotkało wzrok Javerta. Javert milczący, nieruchomy, był strasznym. Żadne uczucie ludzkie nie może być tak strasznem, jak pewien rodzaj radości.
Był to wzrok szatana, co schwytał potępieńca.
Pewność, że nakoniec trzyma w ręku Jana Valjean, wyraziła na jego twarzy wszystko, cokolwiek miał w duszy. Wzburzone jej dna męty wystąpiły na powierzchnię. Upokorzenie, że trochę zgubił ślady i pomylił się na Champmatieu, ustąpiła miejsca zadowolonej dumie, że od razu tak dobrze odgadł i przez tak długi czas miał trafny instynkt. Zadowolenie Javerta wyraziło się w postawie wszechwładnej. Jego wązkie czoło lśniło się potwornym tryumfem. Miałeś przed oczami całą wystawę zgrozy, jaką obudzić może postać zadowolona.
Javert w tej chwili był w siódmem niebie. Jasno, nie zdając sobie sprawy, ale wiedziony poczuciem swej ważności i powodzenia, wyobrażał sobie, że on, Javert, uosabia sprawiedliwość, światło i prawdę w ich boskim urzędzie tępienia złego. Miał za sobą, dokoła siebie w nieskończonej głębi, władzę, słuszność, osądzoną sprawę, sumienie legalne, pomstę publiczną, wszystkie gwiazdy; bronił porządku, dobywał piorunów z prawa, mścił się za krzywdy społeczeństwa i niósł pomoc sprawiedliwości; zdawało mu się, że go glorja otacza. Jego zwycięstwo miało jeszcze w sobie coś bojowego i wyzywającego; butny, wyniosły, jaśniejący potęgą, roztaczał w błękitach nadludzką bydlęcość srogiego archanioła; straszny cień czynności, którą spełniał, uwidoczniał w jego zaciśniętej pięści blady połysk miecza społecznego. Szczęśliwy i oburzony deptał nogami zbrodnię, zepsucie, bunt, zatracenie, piekło; promieniał, wytępiał, uśmiechał się: była niezaprzeczona wielkość w tym potwornym świętym Michale.
Javert straszny, nie miał w sobie nic nikczemnego.
Prawość, szczerota, otwartość, przekonanie i poczucie obowiązku źle skierowane mogą stać się ohydnemi, ale przy całej ohydzie, nie przestają być wielkie; ich majestat, właściwy sumieniu ludzkiemu, trwa pomimo okropności: są to cnoty, których jedyną wadą, że poszły drogą błędną. Nieubłagana radość uczciwego fanatyka, wśród najsroższego okrucieństwa, zachowuje jakąś ponurą jasność poszanowania godną. Ani się domyślał Javert, że w swem okropnem szczęściu był godzien litości, jak każdy ciemny prostak tryumfujący. Nic dotkliwiej raniącego i straszniejszego nad tę twarz, na której malowało się wszystko, cokolwiek być może najgorszego w dobrem.
Fantina nie widziała Javerta od dnia, w którym p. Madeleine wyrwał ją ze szponów tego człowieka. Chorobliwa jej myśl nie zdawała sobie sprawy z niczego, ale nie wątpiła, że po nią przychodził. Nie mogąc znieść widoku tej strasznej postaci, czuła, że zamiera; ukryła twarz w dłoniach i zawołała boleśnie:
— Ocal mię, panie Madeleine.
Jan Valjean — odtąd inaczej go nazywać nie będziemy — powstał i rzekł do Fantiny łagodnie i spokojnie:
— Nie obawiaj się niczego. Nie po ciebie on przychodzi.
Potem obrócił się do Javerta i dodał:
— Wiem, po co pan przychodzisz.
Javert odpowiedział:
— No, żywo!
Słowa te wyrzekł jakimś akcentem dzikiego zwierza, wściekłym; był to ryk — nie głos ludzki.
Nie postąpił sobie według zwyczaju; nie wyłuszczył powodu przyjścia, nie wspomniał o rozkazie aresztowania. Dla niego Jan Valjean był wojownikiem tajemniczym i nieujętym, atletą piekielnym, z którym pasował się od lat pięciu, nie mogąc go powalić. To aresztowanie nie było początkiem, lecz końcem. Powiedział więc tylko: No, żywo!
Tak mówiąc, nie postąpił kroku, rzucił tylko na Jana Valjean spojrzenie niby hak, którym zwykł był gwałtownie ciągnąć ku sobie nędzników.
Takie to spojrzenie padło przed dwoma miesiącami na Fantinę i przeniknęło ją do szpiku kości.
Na krzyk Javerta, Fantina otworzyła oczy. Ale pan mer był obecny, czegóż miała się lękać?
Javert postąpił na środek pokoju i zawołał:
— No pójdziesz ty?
Nieszczęśliwa obejrzała się dokoła. Nie było nikogo prócz zakonnicy i pana mera. Do kogo stosowało się to obmierzłe tykanie? Oczywiście do niej. Zadrżała.
Wówczas ujrzała rzecz niesłychaną, tak niesłychaną, że nic podobnego nie widziała w najposępniejszych gorączkowych widzeniach.
Ujrzała, jak policjant Javert chwycił za kołnierz pana mera, widziała, że pan mer spuścił głowę. Zdało się jej, że świat się wali.
W istocie Javert wziął Jana Valjean za kołnierz.
— Panie merze! — wołała Fantina.
Javert parsknął śmiechem strasznym, pokazującym wszystkie zęby obnażone z dziąseł.
— Nie ma tu już pana mera!
Jan Valjean nie usiłował uwolnić się od ręki, trzymającej go za kołnierz i rzekł:
— Javert...
Javert przerwał.
— Nazywaj mię panem inspektorem.
— Panie, — rzekł Jan Valjean, chciałbym powiedzieć ci słówko na osobności.
— Głośno! mów głośno! — odpowiedział Javert — do mnie mówi się tylko głośno!
Jan Valjean mówił dalej zniżonym głosem:
— Mam do pana prośbę...
— Powiadam ci, mów głośno.
— Kiedy to pan tylko masz usłyszeć....
— Co mię to obchodzi? nie słucham!
Jan Valjean obrócił się ku niemu i rzekł prędko po cichu:
— Dozwól mi trzech dni tylko! Trzech dni, bym mógł sprowadzić dziecię tej nieszczęśliwej kobiety! Zapłacę, ile zechcesz! Możesz mi towarzyszyć, jeśli ci się spodoba.
— Kpisz, czy co! — zawołał Javert. — Patrzajcie go! Nie myślałem, żeś taki głupi! Chcesz, abym ci dał trzy dni czasu do ucieczki! Powiadasz, że pójdziesz po dziecko tej Fantiny! Ach! wyborne! doskonałe!
Fantinę przejął dreszcz śmiertelny.
— Po moje dziecko! — zawołała — po moje dziecko. Więc jej tu nie ma! Siostro, odpowiedz, gdzie Cozetta! Chcę widzieć moje dziecię! panie Madeleine! panie merze!
Javert tupnął nogą.
— Teraz ta znowu! Będziesz ty milczała, hultajko! Przeklęty kraj, gdzie galernicy są urzędnikami, a nierządnice pielęgnowane jak hrabiny! No! ale to się zmieni; czas bo wielki!
Bystro spojrzał na Fantinę i dodał, chwytając garścią za chustkę, koszulę i kołnierz surduta Jana Valjean:
— Powiadam ci, że nie ma już pana Madeleine, ani pana mera. Jest tylko złodziej, rozbójnik, galernik nazwiskiem Jan Valjean; jego trzymam w ręku: rozumiesz ty mnie?
Fantina zerwała się na łóżku i wsparłszy na poręczy wychudłemi rękami, patrzyła kolejno na Jana Valjean, na Javerta i zakonnicę: otworzyła usta, jakby chciała mówić; chrap konania wydarł jej się z gardła, zęby zazgrzytały, konwulsyjnie wyciągnęła ramiona i otworzyła dłonie, niby ratując kogoś, co tonie, potem osłabiona nagle padła na poduszki.
Głowa uderzyła o krawędź łóżka i opadła na pierś, usta pozostały otwarte, oczy otwarte i zagasłe.
Umarła.
Jan Valjean położył rękę na ręce Javerta, który go trzymał za szyję, otworzył ją, jakby rączynę dziecięcia i rzekł do Javerta:
— Zabiłeś tę kobietę.
— Czy skończymy raz! — wołał wściekły Javert — nie po to przyszedłem, by słuchać banialuków. Nie traćmy czasu; straż jest na dole, ruszajmy zaraz, albo kajdanki na ręce i nogi!
W kącie pokoju stało stare łóżko żelazne w dość złym stanie, na którem spoczywały siostry, gdy czuwały w nocy, Jan Valjean postąpił ku temu łóżku, rozebrał je w mgnieniu oka, ujął w pięść główny pręt i spojrzał na Javerta. Javert cofnął się ku drzwiom.
Jan Valjean, trzymając sztabę żelazną w dłoni, szedł zwolna do łoża Fantiny. Stanąwszy przy niem, obrócił się i rzekł ledwie dosłyszanym głosem:
— Nie radzę ci przeszkadzać mi teraz.
To pewna, że Javert drżał, jak listek.
Przyszło mu na myśl wyjść i zawołać wartę, ale Jan Valjean mógł skorzystać z tej chwili i uciec. Pozostał więc, porwał kij za cieńszy koniec i oparł się o ramę drzwi, nie spuszczając z oczów Jana Valjean.
Jan Valjean wsparł łokieć na krawędzi łóżka, czoło opuścił na dłoń i patrzył na Fantinę nieruchomą i rozciągniętą. Tak pogrążony w zadumie, milczący, widocznie nie myślał o żadnej rzeczy tego świata. Na jego twarzy i w całej postawie malowała się litość niewysłowiona. Pomarzywszy chwilę, pochylił się ku Fantinie i mówił do niej po cichu.
Co mówił? Co mógł powiedzieć człowiek, wyrzutek społeczeństwa do kobiety umarłej? Jakie były te słowa? Nikt na ziemi ich nie słyszał. Czy usłyszała zmarła? Są rozczulające złudzenia, kto wie? może szczytne rzeczywistości! To jedno nie ulega wątpliwości, że siostra Symplicja, jedyny świadek tego, co się działo, często opowiadała, że w chwili, gdy Jan Valjean mówił do ucha Fantiny, widziała wyraźnie wykwitający cudowny uśmiech na jej bladych ustach i zamglonych powiekach, pełnych zdumienia grobu.
Jan Valjean ujął w obie ręce głowę Fantiny i jak matka swe dziecię, ułożył ją na poduszce, potem zawiązał tasiemkę u jej koszuli i wsunął włosy pod czepek. To uczyniwszy, zamknął jej powieki.
Twarz Fantiny wydała się dziwnie jaśniejącą w tej chwili.
Śmierć — to wnijście do wielkiej światłości.
Ręka Fantiny była zwieszona za łóżko. Jan Valjean ukląkł, podniósł ją ostrożnie i pocałował.
Potem powstał i obracając się do Javerta, rzekł:
— Teraz służę panu.
Javert zamknął Jana Valjean w więzieniu miejskiem.
Aresztowanie p. Madeleine sprawiło w M. — nad M. — wielkie wrażenie, albo lepiej mówiąc — nadzwyczajne wzruszenie. Ze smutkiem atoli wyznać musimy, że na to jedno słówko: był galernikiem, wszyscy prawie go opuścili. W przeciągu niespełna dwóch godzin zapomniano wszystko, cokolwiek dobrego uczynił, w oczach miejskiej gawiedzi był tylko galernikiem. To prawda, że nie znano jeszcze szczegółów wypadku w Arras. Przez cały dzień słyszałeś we wszystkich dzielnicach miasta rozmowy tego rodzaju:
— Wiesz pani? To uwolniony galernik! — Kto taki? — Mer. — Ba! p. Madeleine? — A tak. — Doprawdy? — Nie nazywa się Madeleine; ma jakieś okropne nazwisko Bejean, Bojean, Boujean. — A mój Boże! — Aresztowany! Siedzi w więzieniu miejskiem, dopóki go nie przeniosą. — Dopóki go nie przeniosą! Więc go gdzieindziej przeniosą! Dokąd? — Stawią go przed sądem za kradzież gwałtowną dawniej popełnioną. — Wiesz, żem się domyślała. Zanadto był dobry, nazbyt doskonały, nazbyt słodki. Nie przyjął orderu, dawał pieniądze małym hultajom, których spotkał na drodze. Zawsze mi na myśl przychodziło, że kryje się pod tem jakaś zła historja.
Mianowicie „w salonach“ gadano w tym duchu.
Pewna stara dama, prenumeratorka dziennika Biała chorągiew, zrobiła tę głęboką uwagę, której przeniknąć niepodobna:
— Wcale mię to nie smuci. Będzie to nauką dla Buonapartystów!
Tak znikło w M. — nad M. — widmo, które się zwało p. Madeleine. Tylko trzy, lub cztery osoby pozostały wierne jego pamięci. Do tej liczby należała stara jego odźwierna.
Wieczorem tego dnia zacna staruszka siedziała w swej stancyjce przerażona, rozmyślając smutnie. Fabryka cały dzień była zamkniętą, brama zasunięta ryglami, a ulica pusta. W domu były tylko dwie zakonnice: siostra Perpetua i siostra Symplicja, czuwająca przy ciele Fantiny.
Gdy zbliżyła się godzina, w której p. Madeleine zwykle powracał do domu, poczciwa odźwierna machinalnie się podniosła, wzięła klucz z szafki i świecę, którą mu podawała, gdy wszedł na górę do siebie; klucz zawiesiła na gwoździu i postawiła z brzegu świecę, jakby go oczekiwała. Później usiadła na krześle i zamyśliła się smutnie. Biedna staruszka uczyniła wszystko to bezwiednie.
Upłynęło blisko dwie godziny, gdy rozbudziła się z marzenia i zawołała: Chryste Panie! zawiesiłam klucz na gwoździu! W tej chwili otworzyło się okienko stancji, wsunęła się ręka przez otwór, wzięła klucz, świecę i zapaliła ją u łojówki obok stojącej.
Odźwierna podniosła oczy, otworzyła usta, krzyk zamarł jej w gardle.
Poznała tę rękę, to ramię, ten rękaw surduta.
Był to p. Madeleine.
Przez kilka sekund nie mogła wyrzec słowa, odrętwiała, jak mówiła później, opowiadając swoją przygodę.
— Mój Boże, panie merze, — zawołała nakoniec, myślałam, że pan jesteś...
Zatrzymała się, koniec frazesu byłby nie poszanował początku. Jan Valjean zawsze w jej oczach był panem merem.
Dokończył za nią:
— W więzieniu, tak. Wyłamałem kratę w oknie, skoczyłem z dachu i jestem tutaj. Idę do mojego pokoju, poproście do mnie siostrę Symplicję. Zapewne jest przy tej biednej kobiecie.
Staruszka z pośpiechem wykonała rozkaz.
Nie zalecał jej bynajmniej milczenia, był najpewniejszym, że lepiej niż on dochowa tajemnicy.
Nigdy nie dowiedziano się, jakim sposobem wszedł na podwórko, nie otwierając bramy. Miał wprawdzie zawsze przy sobie klucz do małych drzwi bocznych, ale zapewne zrewidowano go w więzieniu i odebrano wszystko. Rzecz ta nie została wyjaśnioną.
Wszedł na schody, prowadzące do jego pokoju. Stanąwszy na górze, postawił lichtarz na ostatnim stopniu schodów, otworzył drzwi, poszedł na palcach zamknąć okno i okiennice, potem powrócił po świecę i wszedł do pokoju.
Ostrożność konieczna: przypominamy, że z ulicy można było widzieć jego okno.
Obejrzał się dokoła, spojrzał na stół, na krzesło, na łóżko, od trzech dni nie rozbierane. Nie było śladu nieporządku onegdajszej nocy. Odźwierna „uprzątnęła“ w pokoju. Tylko wyjęła z popiołu i położyła na stole dwie skówki kija i sztukę czterdziesto susową poczerniałą od ognia.
Wziął arkusz papieru i napisał na nim: „Oto dwie skówki mego kija i sztuka czterdziesto-susowa skradziona Gerwazkowi, o którym mówiłem to sądzie kryminalnym“ i położył pieniądz i dwa kawałki żelaza, tak, by wchodzącego do pokoju wzrok najprzód padał na te przedmioty. Wyjął z szafy starą koszulę, podarł ją na kawałki i zawinął w nie dwa świeczniki srebrne. Zresztą ani się spieszył, ani był wzruszony. Okręcając płótnem świeczniki biskupa, zajadał chleb czarny, który prawdopodobnie zabrał, uciekając z więzienia. Przekonano się o tem później z okruszyn chleba, znalezionych na posadzce, gdy sąd nakazał rewizję w mieszkaniu.
Zastukano dwa razy do drzwi.
— Proszę wejść — rzekł.
Była to siostra Symplicja.
Siostra Symplicja blada, z czerwonemi oczami, trzymała lichtarz w drżącej ręce. Gwałtowne przewroty losów mają tę właściwość, że choćbyśmy byli najdoskonalsi, lub zupełnie wyziębieni, wyciągają nam z wnętrzności naturę ludzką i zmuszają okazać ją zewnętrznie. Po wzruszeniach dnia tego, zakonnica stała się znowu kobietą. Płakała i drżała.
Jan Valjean napisał kilka słów na papierze, który podał zakonnicy, mówiąc: — Moja siostro, oddasz to pani księdzu proboszczowi.
— Może siostra przeczytać — rzekł.
Czytała: „Proszę księdza proboszcza czuwać nad tem, co pozostawiam. Należy zapłacić koszta mego procesu i sprawić pogrzeb kobiecie dziś zmarłej. Reszta na biednych.“
Siostra chciała mówić, ale wyszeptała kilka wyrazów niezrozumiałych. Nakoniec zdobyła się na te słowa:
— Czy pan mer nie chce zobaczyć raz jeszcze tej biednej nieszczęśliwej.
— Nie — odpowiedział — poszukują mię, mogliby aresztować w jej pokoju, toby zakłóciło jej spokojność.
Ledwie domówił tych słów, gdy wszczął się wielki hałas na schodach. Usłyszano kroki kilku osób wchodzących i starą odźwiernę, krzyczącą jak mogła najgłośniej. — Przysięgam panu, że nikt tu cały dzień nie wchodził, ani wieczór, że na krok nie odchodziłam odedrzwi!
Jakiś mężczyzna odpowiedział:
— A jednak jest światło w pokoju.
Poznali głos Javerta.
Rozkład izby był taki, że drzwi otwierając się, zasłaniały róg muru na prawo. Jan Valjean zgasił świecę i ukrył się w rogu. Siostra Symplicja uklękła przy stole.
Drzwi się otworzyły. Wszedł Javert.
Słyszano szepty wielu ludzi i opór odźwiernej na korytarzu. Zakonnica nie podniosła oczu: modliła się. Świeca stojąca na kominku słabo oświecała pokój.
Javert zobaczył siostrę i zatrzymał się zdumiony.
Przypominamy, że gruntem charakteru Javerta, jego żywiołem i duszą prawie, była cześć dla wszelkiej władzy, część bezwzględna, nie przypuszczająca zarzutów i ograniczeń. Ma się rozumieć, władzę kościelną uważał za najpierwszą ze wszystkich, był pobożny, formalista i nieugięty w tym względzie, jak we wszystkich innych. W jego oczach kapłan był duchem nieomylnym, zakonnica istotą nie grzeszącą. Były to dusze zamurowane dla tego świata, z jedynemi drzwiami, otwierającemi się tylko dla wypuszczenia prawdy.
Zobaczywszy siostrę, już chciał się cofnąć. Ale drugi obowiązek gwałtownie popychał go naprzód. Zdecydował się pozostać i przynajmniej zadać pytanie.
Miał przed sobą siostrę Symplicję, która nigdy w życiu nie skłamała. Wiedział to Javert i osobliwie ją szanował z tego powodu.
— Siostro — rzekł — czy jesteś pani sama w tym pokoju?
Nastała straszna chwila, podczas której biedna odźwierna mało nie zemdlała.
Siostra podniosła oczy i odpowiedziała:
— Tak.
— Więc — mówił dalej Javert — raczy siostra wybaczyć moją natrętność, obowiązek mi nakazuje zapytać raz jeszcze, czyś pani nie widziała tego wieczora człowieka, który uciekł i poszukiwany jest, tego Jana Valjean, nie widziałaś go pani.
Siostra odpowiedziała: Nie.
Skłamała. Skłamała dwa razy raz poraz, bez wahania, z pośpiechem poświęcenia.
— Przepraszam — rzekł Javert i odszedł, kłaniając się nizko.
O święta dziewico, od wielu już lat nie należysz do tego świata; połączyłaś się w wiekuistej światłości z siostrami dziewicami i aniołami braćmi; oby to kłamstwo policzono ci w Niebiesiech!
Twierdzenie siostry było dla Javerta czemś tak stanowczem, że nawet nie zwrócił uwagi na dymiący się knot świecy woskowej, zagaszonej na stole.
W godzinę później przechodził lasem jakiś mężczyzna, szybko oddalający się od M. — nad M. w stronę Paryża. Mężczyzną tym był Jan Valjean. Z zeznania dwóch czy trzech furmanów, którzy go spotkali na drodze, pokazuje się, że niósł zawiniątko i miał na sobie bluzę. Zkąd wziął bluzę, nigdy się nie dowiedziano. Przed kilku dniami umarł w infirmerji fabrycznej pewien stary wyrobnik i została po nim tylko bluza. Może to była ta sama.
Jeszcze słówko o Fantinie.
Wszyscy mamy wspólną matkę, ziemię. Wrócono Fantinę tej matce.
Proboszcz sądził, że uczyni dobrze i zapewne dobrze uczynił, zachowując w pozostałości po Janie Valjean jaknajwięcej pieniędzy dla ubogich. Bo zresztą o co chodziło? o galernika i nierządnicę. Kazał więc jaknajskromniej pochować Fantinę, to jest wrzucić do wspólnego dołu.
Pogrzebano ciało Fantiny w bezpłatnym kącie cmentarza, przeznaczonym dla wszystkich i dla nikogo, gdzie wrzucają biedaków. Szczęściem, Bóg umie odszukać duszę. Wrzucono Fantinę w ciemności między pierwsze lepsze kości; w grobie uległa sprośnemu pomięszaniu popiołów. Wrzucono ją do publicznego dołu! Grób podobny był do jej łoża boleści.