Nędznicy/Część pierwsza/Księga siódma/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Z biura poszedł na koniec miasta do flamandczyka, majstra Scaufflaer, z francuzka Scaufflaire, który wynajmował konie.
Najkrótszą drogą do Scaufflaira była mało uczęszczana ulica, przy której stała plebania parafji p. Madeleine. Proboszcz jej, jak mówiono, był człowiek zacny, szanowny i dający dobre rady. W chwili, gdy p. Madeleine mijał plebanję, na ulicy był tylko jeden przechodzień i ten przechodzień zauważył, że p. mer, minąwszy plebanję, zatrzymał się, postał nieruchomy, później wrócił do drzwi mieszkania proboszcza, schwycił już za sznurek od dzwonka, lecz zatrzymał się znowu, zamyślił, i po kilku sekundach, zamiast pociągnąć sznurek, lekko go puścił i poszedł dalej, śpieszniej niż wprzódy.
P. Madeleine zastał majstra Scaufflaire zajętego naprawianiem uprzęży.
— Majstrze Scaufflaire — zapytał — czy masz dobrego konia?
— Panie merze — odpowiedział flamandczyk — moje konie wszystkie są dobre. Co pan rozumie przez dobrego konia?
— Rozumiem konia, który może zrobić dwadzieścia mil dziennie.
— Do licha! — rzekł flamandezyk — dwadzieścia mil!
— Tak.
— Zaprzężony do kabrjoletu?
— Tak.
— A jak długo ma odpoczywać po jeździe?
— W potrzebie odjedzie nazajutrz.
— Żeby odbyć tę samą drogę?
— Tak.
— Do djabła! czy pewno mil dwadzieścia?
P. Madeleine wyjął z kieszeni papier, na którym napisał ołówkiem cyfry. Pokazał go flamandczykowi. Stały liczby 5, 6, 8½.
— Widzicie — rzekł. Razem dziewiętnaście i pół, wyjdzie to na jedno, co dwadzieścia mil.
— Panie merze — odpowiedział flamandczyk — mam, czego panu trzeba. Mój biały konik, zapewne go pan widział kiedy, pochodzi z dolnego Boulonnais. Jest pełen ognia. Chciano zrobić z niego wierzchowca. Ba! wierzgał i zrzucał wszystkich. Myślano, że narowny, nie wiedziano, co z nim zrobić. Kupiłem go i zaprzęgłem do kabrjoletu. Panie merze, tego mu właśnie było potrzeba; łaskawy jak panienka, a pędzi jak wicher. Naturalnie! na grzbiet mu nie siadaj. Nie życzy sobie być wierzchowcem. Każdy ma swoją ambicję. Ciągnąć, i owszem; nosić, nie; musiał sobie to powiedzieć.
— I przebiegnie drogi?...
— Pańskie mil dwadzieścia, dobrym kłusem, w ośmiu niespełna godzinach. Ale pod pewnemi warunkami.
— Mówcie.
— Naprzód, pozwolisz mu pan wytchnąć godzinę w połowie drogi; będzie jadł, a pan nie pozwoli, żeby chłopiec z oberży wykradał mu owies, bo zauważyłem, że w oberżach owies częściej przepijają chłopcy niż zjadają konie.
— Będę doglądał.
— Powtóre... czy to dla pana mera ten kabrjolet?
— Dla mnie.
— Pan umie powozić?
— Umiem.
— A więc, pan mer pojedzie sam, bez bagaży, żeby nie obciążać konia.
— Zgoda.
— Ale pan mer nie mając nikogo z sobą, raczy sam pilnować owsa.
— Już mówiłem.
— Żądam trzydzieści franków dziennie. Płaci się tak samo za dni spoczynku. Ani szeląga mniej, żywienie konia należy do pana mera.
P. Madeleine wyjął z sakiewki trzy napoleony i położył na stole.
— Oto za dwa dni z góry.
— Poczwarte, do takiej jazdy kabrjolet byłby zaciężki i zmęczyłby konia. Pan mer zgodzi się podróżować w małym tilbury?
— Zgodzę.
— Jest lekki, ale odkryty.
— Wszystko mi jedno.
— Czy pan mer zastanowił się, że mamy zimę?..
P. Madeleine nie odpowiedział; flamandczyk mówił dalej:
— Że chłód przejmujący?
P. Madeleine milczał.
— Że może deszcz padać?
P. Madeleine podniósł głowę i rzekł:
— Tilbury i koń będą jutro przed memi drzwiami o wpół do piątej zrana.
— Stanie się tak, panie merze — odpowiedział Scaufflaire; potem drapiąc paznokciem wielkiego palca plamę na stole, mówił dalej tonem obojętnym, którym flamandczycy umieją pokryć swą przebiegłość.
— Ale, dopierom teraz sobie przypomniał! Pan mer nie powiedział mi, dokąd jedzie. Gdzież to udaje się pan mer?
Od początku rozmowy o niczem innem nie myślał, ale jakoś, nie wiedząc dlaczego, nie śmiał zadać pytania.
— Czy wasz koń mocne ma przednie nogi? — zapytał p. Madeleine?
— Doskonałe, panie merze. Będzie go pan nieco powściągał przy zjeżdżaniu z góry. Dużo jest pagórków tam, gdzie się pan udaje?
— Nie zapomnij pan stawić konia punkt o wpół do piątej rano, odpowiedział p. Madeleine i wyszedł.
Flamandczyk zgłupiał zupełnie, jak później sam opowiadał.
P. mer wyszedł od kilku minut, gdy znowu drzwi się otworzyły; był to p. mer.
Zawsze miał tę samą minę zimną i roztargnioną.
— Panie Scaufflaire — rzekł — ile cenisz konia i tilbury, które od pana najmuję?
— Czy p. mer chce je kupić?
— Nie, ale na wszelki wypadek, chcę żebyś nie miał straty. Za powrotem oddasz mi pan pieniądze. Ile za kabrjolet i konia?
— Pięćset franków, panie merze.
— Oto je masz.
P. Madeleine położył na stole bilet bankowy i wyszedł; tym razem już nie wrócił.
Majster Scaufflaire okrutnie żałował, że nie powiedział tysiąc franków. Zresztą koń i tilbury razem warte były sto talarów.
Flamandczyk przywołał żonę i opowiedział całą przygodę. Gdzie u djabła pan mer może jechać? Złożyli radę. — Udaje się do Paryża — rzekła żona. — Nie zdaje mi się — odparł mąż. — P. Madeleine zapomniał na kominku papier z cyframi. Flamandczyk wziął go i rozważał. — Pięć, sześć, ośm i pół? to widać znaczy stacje pocztowe. Obrócił się do żony. — Odgadłem! — Jakim sposobem? — Ztąd jest pięć mil do Hesdin, z Hesdin sześć do Saint-Pol, ośm i pół z Saint-Pol do Arras. Jedzie do Arras.
P. Madeleine powrócił do domu. Wychodząc od majstra Scaufflaire, obrał najdłuższą drogę, jak gdyby drzwi plebanji wiodły go na pokuszenie i usiłował ich uniknąć. Wszedł do swego pokoju, zamknął się, co zdawało się rzeczą bardzo prostą, zwykle bowiem wcześnie spać chodził. Wszelako odźwierna fabryki, która zarazem była jedyną służącą p. Madeleina, spostrzegłszy, że świeca zgasła o wpół do dziewiątej, powiedziała to wracającemu kasjerowi, dodając:
— Może pan mer zachorował? miał jakąś osobliwszą minę.
Kasjer mieszkał na dole pod samym pokojem p. Madeleine.
Nie zwrócił uwagi na słowa odźwiernej, położył się i zasnął. Około północy nagle się obudził; przez sen słyszał jakiś hałas nad głową. Wytężył słuch. Ktoś chodził po pokoju na górze. Przysłuchawszy się uważniej, poznał kroki pana Madeleine. Zdziwiło go to, bo zwykle aż do rana panowała zupełna cisza w pokoju p. Madeleine. Po chwili usłyszał coś nakształt otwierania i zamykania szafy. Później usunięto ciężki mebel, nastała cisza, i znowu rozpoczęło się chodzenie. Kasjer wybił się ze snu, usiadł na łóżku, spojrzał przez okno i zobaczył na murze naprzeciwko czerwone odbicie światła z okien. Wniósł z kierunku promieni, że światło wychodziło z okna pokoju p. Madeleine. Jasny odblask drgał, jakby w pokoju palił się ogień nie świeca. Ramy szyb nie rzucały cienia, co wskazywało, że okno było zupełnie otwarte. Okno otwarte w zimie, rzecz zadziwiająca. Kasjer usnął. W parę godzin obudził się znowu. To samo stąpanie regularne rozlegało się nad głową.
Odblask światła rysował się na murze, ale był blady i spokojny, jak odbicie lampy lub świecy. Okno ciągle otwarte.
Opowiedzmy, co się działo w pokoju p. Madeleine.