Nędznicy/Część trzecia/Księga ósma/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Marjusz jakkolwiek był marzycielem, był jednak, jakeśmy to już powiedzieli, charakteru tęgiego i energicznego. Nawyknienia do życia wewnętrznego w osamotnieniu, rozwijając w nim współczucie i litość, złagodziły zapewne usposobienie do gniewu, ale zostawiły nietkniętym popęd do oburzenia się; posiadał pobłażliwość bramina i surowość sędziego; umiał litować się nad ropuchą, ale zadeptywał żmije. Otóż było to gniazdo żmij, legowisko poczwar, to miejsce w które przed chwilą wzrok swój zapuszczał.
— Potrzeba koniecznie postawić nogę na tych nędznikach — rzekł.
Dotąd nie wyjaśniła mu się była żadna z zagadek, których rozwiązania pragnął tak gorąco; przeciwnie, wszystko zdawało się jeszcze mocniej zaciemniać. Nie dowiedział się ani na jotę więcej z tego co się tyczyło pięknej dziewczyny z ogrodu Luksemburgskiego i człowieka, którego sobie nazywał panem Białym, jak tylko to chyba, że Jondrette znał ich oboje. Po przez nawał rozmaitych słów ciemnych, które mu się były obiły o uszy, jasno przeglądał tylko rzecz jedną, to jest, że przygotowywano jakąś zasadzkę, samołówkę ciemną, ale straszliwą; że nad obojgiem wisiało wielkie niebezpieczeństwo, nad nią może, nad jej ojcem niezawodnie że należało wszelkiemi sposobami ich ocalić; że należało zniweczyć nikczemne zamachy Jondrettów, i pozrywać sieci tych pająków.
Czas jakiś przyglądał się pozostałej w izbie kobiecie. Wyciągnęła ona była z jakiegoś kąta stary piecyk blaszany i szperała coś pomiędzy żelaztwem.
Zszedł z komody jak tylko mógł najostrożniej i strzegąc się zrobić jakikolwiek szelest.
Pośród obawy tego wszystkiego, co się tam przygotowywało, oraz wstrętu jaki w nim budzili jego sąsiedzi, czuł pewien rodzaj radości na myśl, że może mu było przeznaczone oddać przysługę tej, którą kochał.
Ale jak tu sobie poradzić? Czy ostrzedz osoby zagrożone? to znowu gdzie ich szukać? nie wiedział ich adresu. Przez chwilę ukazały się jego oczom i potem znów utonęły w niezmiernych głębiach Paryża. Możeby czekać na pana Białego u drzwi wieczorem o godzinie szóstej, w chwili kiedy przybędzie, i ostrzedz go o zasadzce? Ale znowu Jondrette i jego wspólnicy mogą go postrzedz czatującego, miejsce jest odludne, będą silniejsi od niego, znajdą łatwo sposób schwytać go albo oddalić, a w takim razie ten, którego Marjusz radby ocalić, będzie jeszcze pewniej zgubiony. Było tylko co po pierwszej, zasadzka naznaczona była na godzinę szóstą. Marjusz tedy miał jeszcze pięć godzin przed sobą.
Jedno tylko pozostawało do zrobienia.
Wziął na siebie ubranie jakie takie, zawiązał sobie szalik na szyi, wziął kapelusz i wyszedł, nie więcej robiąc hałasu, jak gdyby stąpał po mchu bosemi nogami.
Zresztą, baba sama robiła nieco hałasu, przebierając w żelaztwach.
Wyszedłszy szczęśliwie z domu, udał się wprost na ulicę Małego Bankiera.
Znajdował się już na połowie tej ulicy, w blizkości muru bardzo niskiego, któryby można przeskoczyć nawet w pewnych miejscach, i który otacza jakiś plac pusty. Szedł powoli, zatopiony sam w sobie, a śnieg zagłuszał odgłos jego kroków; z nagła usłyszał jakby rozmawiających tuż obok siebie. Obejrzał się, ulica była pusta, nie było nigdzie widać nikogo, choć to było w dzień biały, a jednak najdokładniej słyszał jakieś głosy.
Przyszło mu na myśl spojrzeć po przez mur, obok którego właśnie przechodził.
Znajdowało się tam istotnie dwóch jakichś ludzi, siedzących na śniegu, opartych o mur, i rozmawiających z sobą z cicha.
Dwaj ci ludzie byli mu całkiem nieznani; jeden z nich brodaty, miał na sobie bluzę, a drugi, z długiemi włosami był w łachmanach.
Brodaty miał na głowie czapeczkę grecką, drugi był z gołą głową, i miał śnieg we włosach.
Wyciągnąwszy nieco głowę po nad niemi, Marjusz mógł ich słyszeć.
Długowłosy trącał drugiego łokciem i mówił:
— Z pomocą szarego Matusa, to niechybi.
— Tak ci się widzi? — rzekł brodaty, A tam ten odpowiedział:
— To wyniesie na każdego po saku z pięciuset okrąglaków. O jakby na ten oto przypadek, to już pięć lat, sześć, dziesięć lat najwięcej.
Drugi odpowiedział mu z pewnem wahaniem i szczękając zębami z pod czapki greckiej:
— Ba i prawda! co ma wisić to nie utonie.
— Powiadam ci że interes pójdzie — mówił znowu długowłosy; dryndulka dziadka Ktosia będzie w pogotowiu.
Potem zaczęli rozmawiać o jakiejś melodramie, którą widzieli dnia poprzedniego w teatrze Wesołości.
Marjusz udał się w dalszą drogę.
Zdawało mu się, że ciemna rozmowa tych ludzi, w tak dziwny sposób ukrytych po za tym murem i przykucniętych w śniegu, nie była może bez pewnego związku ze straszliwemi zamiarami Jondretta. O tym to interesie musiała być mowa.
Zwrócił się ku przedmieściu świętego Marcela, i zapytał się w pierwszym lepszym sklepie na drodze o zamieszkaniu komisarza policji.
Wskazano mu numer 14-ty przy ulicy Pontoise.
Tam się udał.
Przechodząc koło sklepu piekarza, wszedł i kupił sobie bułkę za dwa soldy, którą też zaraz jeść począł, przewidując że nie będzie miał możności zjeść obiadu.
Przez drogę, uznał przemądre zrządzenie opatrzności. Pomyślał, że gdyby nie był dał z rana tych pięciu franków córce Jondretta, byłby mógł puścić się w pogoń za dorożką pana Białego, i tym sposobem niczego się nie dowiedzieć; że w tedy nicby już nie było w stanie przeszkodzić zasadzce Jondretta, skutkiem czego pan Biały byłby zgubiony, i bez wątpienia wraz z nim, jego córka.