Nędznicy/Część trzecia/Księga czwarta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Jednego po-popołudnia, które jak się okaże poniżej było w pewnym związku z wypadkami już opowiedzianemi, Laigle de Meaux stał sobie rozkosznie rozparty we drzwiach kawiarni Muzain. Wyglądał jak karjatyda próżnująca; dźwigał na sobie tylko własne marzenia. Patrzał w stronę placu świętego Michała. Stał rozpartym jest to poniekąd leżeć stojąc, co dosyć lubią marzyciele. Laigle de Meaux rozpamiętywał, bez przykrego uczucia, małą przygodę, która go właśnie spotkała dnia poprzedniego w szkole prawa, i wpływała nieco na jego osobiste plany co do przyszłości, plany zresztą dość jeszcze niejasne.
Zamyślenie nie przeszkadza dorożce przejeżdżać ulicą, jak również zamyślonemu spostrzedz dorożkę. Laigle de Meaux, którego oczy błąkały się wałęsając tu i owdzie bez celu, spostrzegł przez mgły tego niby jasnowidztwa, pojazd dwukołowy, jadący placem z wolna, i niewiedzący dokąd się uda. Co też miał na myśli ten kabrjolet? dla czego jechał sobie stępo? Laigle mocno się nad tem zastanowił. Przypatrzywszy się baczniej, spostrzegł siedzącego obok woźnicy jakiegoś młodego człowieka, a przed młodym człowiekiem jakiś dość duży tłomoczek, na którym ukazywało się przechodzącym, wypisane wielkiemi czarnemi literami na przyklejonej białej kartce, nazwisko: Marjusz Pontmercy.
Widok ten ruszył z miejsca patrzącego; postąpił on parę kroków i zawołał, zwracając się do młodego człowieka:
— Panie Pontmercy!
Zaczepiony kabrjolet zatrzymał się.
Młody człowiek, który zdawał się także być głęboko zamyślonym, podniósł oczy.
— Co takiego? — rzekł.
— Wszak pan jesteś Marjusz Pontmercy?
— Tak jest.
— Właśnie szukałem pana — rzekł Laigle de Meaux.
— Jakim że sposobem? — spytał Marjusz, właśnie w tej chwili wyjeżdżający z domu swojego dziadka, zagadnięty niespodzianie przez człowieka, którego widział raz pierwszy w życiu. Nie mam przyjemności znać pana.
— Zupełnie tak samo jak ja — odpowiedział Laigle.
Marjusz zaczął podejrzewać jaki studencki figiel, który się nieraz zdarza spotkać na ulicy. Nie będąc wcale usposobiony po temu w tej chwili, zmarszczył brwi, ale Laigle de Meaux z najzimniejszą krwią mówił dalej:
— Nie było pana onegdaj w szkole?
— Być może.
— Ależ — jestem pewny swego.
— Pan jesteś studentem? — spytał Marjusz.
— Tak jest; jak pan. Onegdaj przypadkiem poszedłem do szkoły. Pan wiesz, czasem to przyjdzie człowiekowi do głowy. Profesor zabierał się właśnie do czytania listy. Jest to rzecz równie pocieszna, jak nieprzyjemna. Za trzecim razem jeżeliś się nie odezwał, wykreślają cię z wpisu. Sześćdziesiąt franków jakbyś w błoto rzucił.
Obudziło to ciekawość Marjusza. Laigle mówił dalej:
— Blondeau czytał listę. Jak to panu wiadomo, ma ten człowiek nos wielce ostry i złośliwy, zdaje się stworzony do przewąchiwania nieobecnych, co robi nawet z wielką rozkoszą. Tym razem podstępnie zaczął od litery P. Słuchałem piąte przez dziesiąte, nie mając nic wspólnego z tą głoską.
Szło jakoś nieźle. Ani jednego wykreślenia — ludzie z całego świata zdawali się być obecnymi. Blondeau pękał ze złości. Mówiłem sobie w duchu: Blondeau, mój przyjacieleczku, nie uda ci się upolować dzisiaj ani jednego. Znagła, słyszę jak czyta nazwisko: Marjusz Pontmercy. Coś nikt nie odpowiada na to wezwanie. Blondeau pełen słodkiej nadziei, woła głośniej jeszcze: Marjusz Pontmercy i łapczywie chwyta za pióro. Już ja mam to do siebie, że jestem czuły. Słysząc to, powiedziałem sobie w duchu: Masz tobie, no i gotowi wykreślić chłopaka. Zastanówmy się tylko chwilkę: ten, którego często brakuje na lekcjach, jest istotnie człowiekiem, posiadającym umiejętność życia; nie jest to bynajmniej tak zwany dobry uczeń; nie jest to bynajmniej jeden z tych, co sobie do utrapienia przysiaduje fałdy; nie jest to uczeń, który się uczy, bakalarczyk napuszony, wielce nauczny, wielce biegły w literaturze, teologji i mądrości; nie żaden to famulus wyprężony aż mu w karku trzaska, niby pauper wypowiadający swoją lekcję. Przeciwnie, to jakiś porządny leniwiec, który się sobie gdzieś wałęsa, używając może przyjemności życia wiejskiego, który uczęszcza do gryzetek, umizga się do ładnych dziewcząt i znajduje się może w tej chwili u własnej mojej kochanki. Nie trzeba żeby taki zginął. Raczej bodaj przepadł Blondeau. Właśnie w tej chwili, Blondeau umaczał w atramencie pióro już zasłużone tylu przekreśleniami, powlókł judaszowskiem spojrzeniem po sali, i potworzył po raz trzeci: Marjusz Pontmercy. Odpowiedziałem śmiało: jestem! To zrobiło, żeś pan nie został wykreślony.
— Ależ mój panie — przerwał Marjusz.
— I że ja na twojem miejscu wyleciałem jak z procy — dodał Laigle de Meaux.
— Nie rozumiem nic tego wszystkiego — rzekł Marjusz.
Laigle ciągnął dalej:
— Nic nad to prostszego. Umieściłem się naumyślnie w blizkości katedry, żeby módz odpowiedzieć że jestem, i zarazem w sąsiedztwie drzwi, żeby módz zemknąć potem. Ale profesor wpatrzył się we mnie jakoś zbyt uważnie. Znagła złośliwiec, który widać ma nos djable przebiegły, skacze jak z pieca na łeb do litery L., to coś jakby zmierzał ku mnie. A jestem rodem z Meaux i nazywam się Laigle.
— Laigle de Meaux (orzeł z Meaux) — przerwał Marjusz — cóż za piękne miano!
— Otóż tedy Blondeau, doszedłszy do tego pięknego miana, woła: Laigle! odpowiadam jak i wprzódy: jest! Wtedy spojrzał na mnie z tygrysią słodyczą, uśmiechnął się i rzekł: „Jeżeli pan jesteś Pontmercy, to nie możesz być Laigle (orłem)“. Wyrażenie nieco ubliżające pańskiej osobie, jeszcze mocniej tragicznego znaczenia dla mnie; gdyż zrobiwszy tę dowcipną uwagę, wykreślił mnie niemiłosiernie.
Marjusz wykrzyknął przykro wzruszony:
— Ależ panie prawdziwie mi jest dotkliwem...
— Przedewszystkiem, przerwał Laigle, życzę sobie pochować naszego prześladowcę w kilku gładko zaokrąglonych perjodach serdecznej pochwały. Przypuśćmy, że już nie żyje. Prawdę mówiąc, niewiele by już wtedy uległa zmianie jego chudość, bladość, lodowatość, sztywność i to czem on pachnie. Kładę tedy za epitaf: Erudimi qui judicatis terram. Dalej zaś: tu leży Blondeau, nos fizyczny i moralny, Naso i Nasica, wół w pługu karności, bos disciplinae, kundel uwiązany na łańcuchu służbistości, archanioł ostatecznego sądu czytania listy, który był prawym profesorem prawa, regularnym kwadratem z przykremi kantami, akuratny, sztywny, nieposzlakowanie uczciwy i przeto dziwnie szkaradny. Bóg go wykreślił z życia, jak on moje nazwisko z listy.
Marjusz chciał mówić znowu:
— Z prawdziwą przykrością...
— Młodzieńcze — rzekł poważnie Laigle de Meaux — niech ci to posłuży za naukę na przyszłość. Odtąd staraj się być akuratnym.
— W istocie, nie wiem sam jak pana przeprosić.
— Nie wystawiaj się więcej na to, aby z twej przyczyny twój bliźni miał być wykreślonym.
— Doprawdy jestem w rozpaczy...
Laigle, parsknął śmiechem.
— A ja w największem uszczęśliwieniu. Włoska tylko brakowało żebym się nie pośliznął na adwokata. Wykreślenie właśnie ocala mnie od tej smutnej kolei. Wyrzekam się laurów zakratkowych. Nie będę więcej bronił wdowy ani też świetnie nacierał na sieroty. Bywaj zdrowa togo, żegnaj trybunale! Otóż sobie zdobyłem wykreślenie! I to panu je zawdzięczam, panie Pontmercy. Życzę sobie mocno zrobić ci za to uroczyście dziękczynne odwiedziny. Gdzie pan mieszkasz?
— W tym kabrjolecie — rzekł Marjusz.
— To znak zamożności, odparł Laigle z flegmą. Winszuję panu. Jest to mieszkanie na dziewięć tysięcy rocznie.
W tej chwili Courfeyrac wyszedł z kawiarni.
Marjusz uśmiechnął się smutno.
— Mieszkam w tym apartamencie już od dwóch godzin i wzdycham do tego, żeby się z niego wyprowadzić, ale jest rzecz taka, że niewiem dokąd?
— Proszę pana do mnie — rzekł Courfeyrac.
— Powinienbym mieć pierwszeństwo — zrobił uwagę Laigle — ale znowu rzecz jest taka, że ja nigdzie nie mieszkam.
— Daj pokój Bossuet — przerwał Courfeyrac.
— Bossuet? — rzekł Marjusz; — ależ mi się zdaje, żeś się pan nazwał Laigle.
— Z Meaux — odpowiedział Laigle. Przez podstawienie przenośni: Bossuet.
Courfeyrac wsiadł do kabrjoletu.
— Przyjacielu — rzekł do dorożkarza — pojedziesz do hotelu przy bramie św. Jakóba.
Tegoż wieczora, Marjusz roztasował się na dobre w jednym z pokojów wspomnianego hotelu, tuż obok Courfeyrac’a.