Nędznicy/Część trzecia/Księga czwarta/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W dni kilka Marjusz zaprzyjaźnił się z Courfeyrac’em. Młodość jest łatwą do połączeń i szybkich zabliźnień. Marjusz w towarzystwie Courfeyrac’a wolniej jakoś odetchnął; było to dla niego rzeczą dość nową. Courfeyrac nie wypytywał go o nic, nawet nie pomyślał o tem na chwilę. W tym wieku, twarze wypowiadają od razu wszystko. Mowa niepotrzebna. Zdarza się nieraz widzieć młodego człowieka, o którym by można powiedzieć, że jego fizjognomja nic nie utaja; dość jego spojrzenia na zabranie znajomości.
Jednakże, pewnego poranku, Courfeyrac zapytał znagła Marjusza:
— Ale, ale, czy masz jakie wyznanie wiary polityczne?
— Cóż znowu! — rzekł Marjusz prawie obrażony zapytaniem.
— Więc czemże ty jesteś.
— Demokratą-bonapartystą.
— Odcień szaraczkowo-myszaty, barwa myszy bezpiecznej w swojej norze — rzekł Courfeyrac.
Nazajutrz Courfeyrac wprowadził Marjusza do kawiarni Muzain. Potem szepnął mu do ucha z uśmiechem: „Muszę ci urządzić wstęp do abecadła.“ Powiedziawszy to, zaprowadził go do sali przyjaciół abecadła. Tam go przedstawił innym kolegom z tem słowem niezrozumiałem dla Marjusza, które wyrzekł półgłosem: „to uczeń“.
Marjusz znagła wpadł jakby w gniazdo os, zbrojnych w żądła dowcipu. Zresztą, chociaż z pozoru milczący i poważny, nie był pomiędzy niemi ani najmniej skrzydlaty, ani najmniej zbrojny.
Aż dotąd samotny i usposobiony raczej do rozmowy z sobą, tak z przyzwyczajenia jak z zamiłowania, był zrazu odurzony tym rojem młodzieży, brzęczącym zewsząd w koło niego. Sama rozmaitość tych samoistności, pociągała go i niby drażniła zarazem. Gwarne rojenie się wszystkich swobodnych i pracujących umysłów, sprawiało jakby wirujący odmęt w jego myślach. Niekiedy, w swem wzburzeniu odlatywały one tak daleko od niego, że z trudnością udawało mu się połapać je na nowo. Słyszał prawiących o filozofji, literaturze, historji, sztukach, religji, w sposób całkiem mu niespodziany. Spostrzegał dziwne poglądy, a ponieważ nie umiał przedmiotów szykować w perspektywę, myślał nieraz, czy przypadkiem nie widzi chaosu. Porzucając przekonania swojego dziada dla przekonań ojca, sądził, że się na tem zatrzyma; podejrzywał teraz z niepokojem i nie śmiejąc tego samego wyznać przed sobą, że może wypadnie pójść dalej. Kąt, pod którym dotąd spoglądał na wszystko, zaczął znowu zmieniać kierunek. Jakiś rodzaj rozkołysania umysłowego począł wprawiać w drżenie wszystkie jego widnokręgi. Dziwaczny rwetes wewnętrzny. Prawie mu to sprawiało cierpienie.
Rzekłbyś, iż nie było dla tych młodych ludzi „rzeczy uświęconych“. Marjusz słyszał w każdym przedmiocie osobliwsze rozumowania, męczące dla jego umysłu jeszcze trwożliwego.
Przyniesiono naprzykład afisz teatralny, zdobny w klasyczny tytuł tragedji ze starego repertuaru.
— Precz z tragedją, owem bożyszczem mieszczan! wołał Bahorel.
Marjusz słyszał jak Combeferre mu odpowiadał na to:
— Sam nie wiesz, co gadasz, Bahorel’u. Jeżeli mieszczaństwo ceni tragedję, trzeba je na tym punkcie zostawić w spokoju. Tragedja perukowa ma swoje przyczyny istnienia, i nie jestem wcale z rzędu tych, którzy, w imię Eschylesa zaprzeczają jej do tego prawa. Znajdują się nieforemne szkice i w naturze, zdarzają się gotowe parodje i w dziełach Twórcy; dziób, który nie jest wcale dziobem, skrzydła, które nie są skrzydłami, skrzele, które nie są skrzelami, łapy, które nie są łapami, krzyk żałosny, który śmiech obudza — oto masz kaczkę.
A więc tedy, jeśli drób egzystować może obok ptaka, niewiem dla czegoby tragedja klasyczna nie mogła istnieć wobec tragedji starożytnej.
Lub też zdarzało się, że Marjusz przechodził ulicą Jana Jakóba Rousseau w towarzystwie Enjolras’a i Courfeyrac’a.
Courfeyrac brał go wtedy pod rękę:
— Uważasz — mówił. To jest ulica Kopalni Gipsu, przezwana dziś ulicą Jana Jakóba Rousseau, z powodu iż na niej mieszkało osobliwsze jedno małżeństwo, już temu lat z sześćdziesiąt. Byli to Jan Jakób i Teresa. Od czasu do czasu wylęgały się tam drobne istotki. Teresa je wydawała na świat, Jan Jakób oddawał do domu podrzutków.
Tu Enjolras karcił Courfeyrac’a.
— Wara o Janie Jakóbie! podziwiam tego człowieka. Wyparł się własnych dzieci, nie przeczę temu, ale przyjął społeczeństwo za dziecię.
Żaden z tych młodych ludzi nie wymawiał nigdy słowa: Cesarz. Jeden tylko Jan Prouvaire mówił czasem: Napoleon; wszyscy inni zwali go Bonaparte. Enjolras wymawiał: Buonaparte.
Mariusz dziwował się temu wszystkiemu machinalnie. Initium sapientiae.[1]