Nędznicy/Część trzecia/Księga pierwsza/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Paryż ma dziecię, a las ma ptaszę; ptaszę nazywa się wróblem, dziecię ulicznikiem. Połączcie te dwie rzeczy, z których jedna zawiera pojęcie płomiennej huty, druga jutrzenki; zetknijcie te dwie iskry, Paryż i dziecięctwo, a powstanie z tego mała istota. Homuncio — powiedziałby Plautus.
Istotka jest wesoła. Nie codziennie jada, lecz codziennie, jeżeli się jej podoba, chodzi do teatru. Nie ma koszuli na grzbiecie, trzewików na nogach, dachu nad głową, zupełnie jak te muszki, które nic nie mają. Ma od siedmiu do trzynastu lat; żyje gromadnie, zbija bruki; mieszka pod gołem niebem; nosi stare spodnie swego ojca, które spadają mu niżej pięt, stary kapelusz jakiegoś innego, który mu opada niżej uszu, jedne szelkę z żółtej krajki, biega, tropi, żebrze, marnuje czas, pyka fajeczki, klnie jak opętany, włóczy się po szynkach; zna się z złodziejami, poufały jest z nierządnicami, mówi złodziejskim językiem, śpiewa piosenki rozpustne, a nic złego nie ma w sercu. Ma w duszy perłę i niewinność, a perły nie rozpuszczają się w błocie. Bóg chce, ażeby człowiek był niewinnym, dopóki jest dzieckiem. Jeżeliby zapytano się olbrzymiego miasta: Co to takiego? — odpowiedziałoby: — To mój mały.
Ulicznik Paryża, to karzeł olbrzymki.
Nie przesadzajmy jednak. Ten cherubin rynsztoków miewa koszulę, lecz jedną; miewa trzewiki, lecz bez podeszew; ma czasami mieszkanie i lubi je, bo ma tam matkę, lecz woli ulicę, bo znajduje tam swobodę. Ma swoje gry, swoje żarty, których podstawą, jest nienawiść do burżuazji, swoje przenośnie: być umarłym, znaczy zjadać dmuchawca od korzonka, swoje zatrudnienia: sprowadzać dorożki, spuszczać stopnie u powozów, pobierać myta przy przejściu przez ulicę podczas wielkich deszczów, co się nazywa u niego budowaniem mostów, wykrzykiwać mowy wypowiedziane przez władzę na korzyść ludu francuskiego, grzebać ziemię między kamykami bruku; ma swoją monetę, która składa się z małych kawałków miedzi jakiegokolwiekbądź kształtu, znajdowanych na ulicy. Ciekawa ta moneta ma stały i bardzo dobrze uregulowany kurs pomiędzy temi małemi włóczęgami.
Wreszcie ma swoją faunę, którą pilnie bada we wszystkich kątach: Bożą krówkę, mszyce, kosarze, czarne żuki, które grożą, wywijając tyłem uzbrojonym w dwa rogi. Ma swego bajecznego potwora, który ma łuszczki pod brzuchem, a nie jest jaszczurką, który ma brodawki na grzbiecie, a nie jest ropuchą, który mieszka po dziurach starych pieców wapiennych i wyschłych wodościeków, który jest czarny, kosmaty, ślizki, pełzający, to powolny, to prędki, który nie krzyczy, ale patrzy i który jest tak straszny, że nikt go nigdy nie widział. Nazywa tego potwora le sourd. Szukanie tych potworów pomiędzy kamieniami stanowi przyjemność strasznego rodzaju. Druga przyjemność: nagle podnosić kamienie bruku i patrzeć na stonogi. Każda część Paryża słynie z ciekawych okazów, które tam wynajdują. Są skoki w składach drzewa na Urszulinkach, stonogi na Panteonie, kijanki w rowach Pola Marsowego.
Co do dowcipów, to dziecię tak jak Talleyrand ma je na zawołanie. Nie mniej jak tam ten cyniczny, ale więcej uczciwy. Pełen niespodzianych wybuchów wesołości, szalonym swym śmiechem zdumiewa kramarzy. Skala jego śmiechu śmiało przechodzi od wyższej do gminnej komedji.
Przechodzi orszak pogrzebowy. Pomiędzy odprowadzającemi zmarłego jest także lekarz. — Patrzcie — woła ulicznik — od kiedyż to lekarze odnoszą swoją robotę?
Drugi znajduje się w tłumie. Jakiś jegomość poważny w okularach i z brelokami, zwraca się oburzony ku niemu: — Łotrze! ująłeś kibić mojej żony. — Ja? panie, wziąłem co?! — proszę mię zrewidować.
Wieczorem Homucio idzie do teatru, dzięki kilku sous, które zawsze umie zdobyć dla siebie. Przestępując ten próg magiczny, przeobraża się; był ulicznikiem, staje się łobuzem. Teatry są rodzajem okrętów przewróconych; których spód jest u góry. Do tego to spodu pakuje się łobuz. Łobuz w stosunku do ulicznika jest tem, czem jest ćma w stosunku do poczwarki; ta sama istota latająca i bujająca. Dość, ażeby był tam, promieniejący szczęściem, potężny zapałem i wesołością, klaszczący w ręce jakby skrzydłami, słowem, dość jego obecności, ażeby to miejsce wązkie, śmierdzące, ciemne, ciasne, niezdrowe, szkaradne, wstrętne nazywało się rajem (paradyzem).
Dajcie jakiej istocie to, co niepotrzebne i odbierzecie to, co konieczne, a będziecie mieli ulicznika.
Ulicznik ma pewny wrodzony gust do literatury. Gust ten — musimy z pewnym żalem wyznać — nie ciągnie go w stronę klasycyzmu. Z natury swojej jest mało akademiczny. I tak naprzykład, popularność panny Mars wśród tej małej publiczności burzliwych dzieci miała pewny smak ironji. Ulicznik nazywał ją panną Muche.
Istota ta krzyczy, żartuje, łaje i bije się; ma gałganki jak dzieciak i łachmany jak filozof; zajmuje się połowem w ścieku, poluje w kloace; wydobywa wesołość ze śmiecia, strzela dowcipem na rynku, kpi i szydzi; gwiżdże i śpiewa po Alleluja — Matanturlurette, nuci wszystko, zaczynając od de Profundis, a kończąc na piosenkach żartobliwych, znajduje, nie szukając, wie nie znając; jest Spartańczykiem aż do filuterji, głupim aż do mądrości, lirycznym aż do brudu, przycupnąłby na Olimpie, tarza się w gnojowisku i wychodzi z niego obsypany gwiazdami. Ulicznik paryski, to mały Rabelais.
Niezadowolony jest ze swych spodni, jeśli nie ma kieszonki na zegarek.
Mało się dziwi, jeszcze mniej przestrasza, wyśmiewa przesądy, prostuje przesadę, szydzi z tajemnic, pokazuje język strachom, pozbawia szczudła poezji, do epicznych powiększeń wprowadza karykaturę. Nie dla tego, żeby był prozaiczny, wcale nie, lecz po prostu zastępuje pogląd uroczysty fantasmagorją komiczną. Gdyby mu się zjawił Adamastor, ulicznik, powiedziałby: Patrzcie! to strach na dzieci!
Paryż zaczyna się od gapia, a kończy się na uliczniku, dwóch istotach, którym podobnych żadne inne miasto nie ma: bierność zadawalniająca się patrzeniem i nieustanna czynność, Prudhomme i Fouillou. Sam tylko Paryż ma coś podobnego w swojej historyi naturalnej. Cała monarchia w gapiu, cała anarchja w uliczniku.
Blade to dziecię przedmieść paryskich żyje i rozwija się, wzrasta i wyrabia się w cierpieniu jako świadek myślący, wobec rzeczywistości społecznych i rzeczy ludzkich. Zdaje mu się, że jest obojętnym, ale tak nie jest. Patrzy, gotów do śmiechu, gotów także do czego innego. Ktokolwiek jesteście, co się nazywacie Przesądem, Nadużyciem, Hańbą, Ciemięztwem, Krzywdą, Despotyzmem, Niesprawiedliwością, Fanatyzmem, Tyranją, strzeżcie się ulicznika z rozdziawioną gębą. Mały ten urośnie.
Z jakiej gliny jest on ulepiony? Z pierwszego lepszego błota. Garstka ziemi, tchnienie, i oto Adam. Dosyć, ażeby Bóg przeszedł, i Bóg zawsze przechodził nad ulicznikiem. Fortuna pracuje dla tej małej istoty. Pod wyrazem Fortuna, rozumiemy potrosze przypadek. Pigmejczyk ten, ulepiony z grubej pospolitej ziemi, ciemny, niepiśmienny, zahukany, gminny, czy będzie Jończykiem, czy synem Beocji? Zaczekajcie, currit rota, duch Paryża, ten demon, co rodzi dzieci trafu i ludzi przeznaczenia, wbrew garncarzowi łacińskiemu, robi z dzbana amforę.
Ulicznik lubi miasto, lubi także samotność, mając w sobie coś z mędrca. Urbis amator jak Fuscus, ruris amator jak Flaccus.
Wałęsać się, marząc — jest to użycie, czasu godne filozofa, zwłaszcza po pewnego rodzaju wiejskiej okolicy, trochę skarłowaciałej, dosyć brzydkiej, lecz dziwacznej i złożonej z dwóch natur, okolicy, która otacza pewne wielkie miasta, szczególnie Paryż. Obserwować okolicę wielkiego miasta, jest to obserwować amfibję. Koniec drzew, początek dachów, koniec trawy, początek bruku, koniec niw, początek sklepików, koniec drogi bitej, początek namiętności, koniec szmeru boskiego, początek hałasu ludzkiego, ztąd niezwykły interes.
Ztąd przechadzki marzyciela, pozornie bezcelowe, w tych miejscach mało ponętnych i przez przechodnia ostrzeżonych na zawsze epitetem: smutnych.
Ten, co pisze te słowa, długo włóczył się dokoła rogatek i te chwile są dla niego źródłem głębokich wspomnień. Ta trawa niska, te ścieżki kamieniste, ta kreda, te iły, te gipsy, ta przykra monotonność ugorów i odłogów, nagle ukazujące się w głębi zielone grzędy ogrodników, ta mięszanina dzikiego i mieszczańskiego, te obszerne i puste place, gdzie dobosze garnizonowi odbywają z hałasem ćwiczenia i naśladują coś w rodzaju jąkania się bitwy, te puste w dzień, a zbójeckie w nocy miejsca, chwiejący się młyn, którym wiatr obraca, windy w kopalniach, szynki w rogu cmentarzy, tajemniczy krok wielkich murów ponurych, przecinających rozległe próżne przestrzenie, zalane słońcem i pełne motyli; wszystko to pociągało go ku sobie.
Prawie nikt nie zna tych miejsc szczególnych; Glacière, Cunette, szkaradny mur Grenelle upstrzony kulami, Mont-Parnasse, Fosse-aux-Loups, Aubiere nad urwistem wybrzeżem Marny, Mont-Souris, Tombe-Issoire, Pierre-Plate de Châtillon, gdzie znajduje się stara wyczerpana kopalnia, w której rosną tylko grzyby, i która zamyka się drzwiami poziomo położonemi i zbitemi ze zgniłych desek. Pole dokoła Rzymu przedstawia pewną myśl, okolica Paryża przedstawia inną; widzieć na widnokręgu tylko pola, domy, lub drzewa, jest to brać rzeczy powierzchownie; wszystkie kształty rzeczowe przedstawiają myśl Boską. Miejsce, gdzie płaszczyzna łączy się z miastem, zawsze nosi piętno jakiejś głębokiej melancholji. Przyroda i ludzkość jednocześnie tam przemawiają. Właściwości miejscowe przejawiają się tam również.
Ktokolwiek jak ja błądził po tych samotnych miejscach, przyległych do przedmieści, a które możnaby nazwać krawędzią Paryża, ten spostrzegał tu i owdzie, w miejscu najwięcej opuszczonem, w chwili najwięcej niespodzianej, za lichym płotem, lub w rogu ponurego muru, tłum dzieci smrodliwych, zabłoconych, zakurzonych, obdartych, rozczochranych, które w wieńcach z bławatków bawiły się w gry różne. Wszystka ta dziatwa należy do ubogich rodzin. Bulwar zewnętrzny to jedyna atmosfera, w której może oddychać; okolica przedmiejska do niej należy. Tam przepędza codziennie godziny szkolne. Tam naiwnie śpiewa wszystkie sobie znane rozpustne piosenki. Tam żyje — czyli lepiej powiedzieć — istnieje tam, daleko od wszelkich oczu, w łagodnem świetle majowem, lub czerwcowem, klęcząca dokoła dziury wygrzebanej w ziemi, rzucająca palcami kulki, kłócąca się o lijardy, nie poczuwająca się do żadnej odpowiedzialności, wolna od opieki i nadzoru, szczęśliwa; a skoro spostrzeże przechodnia, przypomina sobie, że ma zawód i że musi zarabiać na życie, więc proponuje mu starą szkarpetkę wełnianą, pełną chrabąszczów, lub bukiet bzu. Dziwne te dzieci stanowią uroczy, a zarazem bolesny wdzięk okolicy Paryża.
Niekiedy w gromadzie chłopców znajdują się małe dziewczątka — czy to ich siostry? — prawie dziewczęta, chude, gorączkowe, z opalonemi rękami, opatrzone piegami, z kłosami zboża i kwiatem maku we włosach, wesołe, dzikie, bosonogie. Są takie, co jedzą wiśnie w zbożu. Wieczorem słychać ich śmiechy. Gromady te, oblane gorącem światłem południa, lub widziane o zmroku, przez długi czas zajmują umysł marzyciela; widzenia te mieszają się z jego marzeniem.
Paryż, to środek, okolica przedmiejska, to obwód; dla tych dzieci to cały świat. Nigdy nie puszczają się dalej. Nie mogą opuścić atmosfery paryskiej, tak jak ryby nie mogą opuścić wody. Dla nich za rogatkami już nic nie ma. Ivry, Gentilly, Arcueil, Belleville, Aubervilliers, Ménilmontant, Choisy-le-Roi, Billancourt, Meudon, Issy, Vanvre, Sevres, Puteux, Neuilly, Gennevilliers, Colombes, Romainville, Chatou, Asnières, Bougival, Nanterre, Enghien, Noisy-le-Sec, Nogent, Gournay, Drancy, Gonese: tam już kończy się świat.
W epoce, prawie współczesnej wypadkom, które opowiadamy, nie stał — jak dzisiaj — na każdym rogu ulicy policjant (dobrodziejstwo, o którem nie pora dyskutować); wielka więc była liczba dzieci błąkających się po Paryżu. Statystyka podaje, że patrole policyjne zabierały wówczas po placach otwartych, po domach budujących się i pod arkadami mostów corocznie w przecięciu dwieście sześćdziesiąt dzieci niemających schronienia. Jedno z tych gniazd, które wsławiło się, wydało „jaskółki mostu Arkole.“ Jest to zresztą najokropniejszy symptom społeczny. Wszystkie zbrodnie człowieka zaczynają się od włóczęgostwa w wieku dziecinnym.
Wyłączmy wszakże Paryż. Bez względu na wspomnienie, które mamy wskrzesić, wyłącznie to w pewnej mierze jest słuszne. Kiedy w każdem innem wielkiem mieście wałęsające się dziecko jest człowiekiem zgubionym, kiedy prawie wszędzie dziecko, pozostawione samo sobie, jest rzucone niejako w otchłań występków publicznych, gdzie traci uczciwość i sumienie, w Paryżu ulicznik — twierdzimy to stanowczo — lubo bezczelny i rozpustny z pozoru, w rzeczy samej jednak zostaje prawie niezepsuty. Zasługuje to na uwagę i objawia się w słynnej uczciwości naszych ludowych rewolucji. Idea zawarta w atmosferze Paryża, tak jak sól w wodach oceanu, przeszkadza zepsuciu. Oddychanie Paryżem ocala duszę.
To, co mówimy, nie przeszkadza wcale temu, że serce ściska się z boleści za każdym razem, kiedy spotykamy jedno z tych dzieci, do koła którego zdaję się unosić porwane nici węzłów rodzinnych. Teraźniejszej cywilizacji, tak niezupełnej jeszcze, widok owych rodzin rozbijających się w ciemności, niewiedzących co się dzieje z ich dziećmi i wyrzucających swe wnętrzności na drogę publiczną, nie należy do zjawisk bardzo anormalnych. Ztąd smutny los tylu istot. Nazywa się to, bo smutna ta rzecz ma swą nazwę, „być wyrzuconym na bruk paryzki.“
Mówiąc mimochodem, stara monarchja nie zniechęcała do zaniedbywania dzieci. Trochę cygańskiego sposobu życia w dolnych warstwach było na rękę wyższym sferom i przynosiło korzyść panującym. Wstręt do nauczania dzieci ludu był dogmatem. Na co się zda „połowiczna wiedza?“ Takie było hasło. Dziecko włóczęga idzie w parze z dzieckiem nieukiem.
Z resztą monarchja niekiedy potrzebowała dzieci i wówczas brała je z ulicy.
Za Ludwika XIV, nie cofając się już dalej, król chciał utworzyć flotę i miał słuszność. Myśl była dobra. Lecz zobaczmy, jakie były środki. Nie ma floty, jeżeli obok statku z żaglami, który jest igraszką wiatru, nie ma drugiego statku, któryby w razie potrzeby mógł ciągnąć ów pierwszy i iść tam, gdzie zechce, czy to za pomocą wioseł, czy to za pomocą pary; galery były wówczas w marynarce tem, czem są dzisiaj parowce. Trzeba więc było galer, lecz galera porusza się przez galerników. Colbert polecił przeto intendentom prowincji i parlamentom skazywać co najwięcej do robót publicznych. Urzędy bardzo chętnie stosowały się do tego. Nie zdjął kto czapki przed procesją, postawa hugonota — posyłano go do galer. Skoro napotkano dziecko na ulicy, a miało ono piętnaście lat i było bez przytułku, posyłano je na galery. Wielkie panowanie, wielkie stulecie.
Za Ludwika XV dzieci znikały w Paryżu; policja chwytała je nie wiedzieć w jakim tajemniczym celu. Szeptano sobie ze strachem potworne domysły o purpurowych kąpielach króla. Barbier mówi naiwnie o tych rzeczach. Zdarzało się niekiedy, że urzędnicy policyjni, w braku dzieci opuszczonych, brali takie, które miały ojców. Ojcowie zrozpaczeni rzucali się na urzędników policyjnych. W takich wypadkach parlament wdawał się w tę sprawę i kazał wieszać, kogo? Urzędników policyjnych? Nie ojców.
Ulicznicy paryzcy stanowią prawie kastę. Możnaby powiedzieć: nie każdy, co chce, należy do nich. Wyraz: gamin (ulicznik) został po raz pierwszy wydrukowany w 1834 r. i wówczas to z języka ludowego przeszedł do języka literackiego. Słowo to pojawiło się w dziełku, noszącem tytuł: Claude Gueax. Zgorszenie było wielkie. Wyraz wszedł w użycie.
Rozmaite są okoliczności, wpływające na większą lub mniejszą powagę uliczników wśród towarzyszy. Znaliśmy jednego, który doznawał wielkiego poważania i uwielbiania za to, że widział, jak pewny człowiek spadł z wieży Notre-Dame; drugiego za to, że dostał się na tylny dziedziniec, gdzie były chwilowo złożone posągi z kopuły Inwalidów i ułamał z nich trochę ołowiu; trzeciego za to, że widział jak dyliżans wywrócił się; jeszcze innego za to, że „znał“ żołnierza, który o mało co nie wyłupił oczu pewnemu mieszczaninowi.
To tłumaczy wykrzyknik ulicznika paryzkiego, wzbudzający śmiech w tłumie nie rozumiejącym jego znaczenia: Boże wielki! I powiedzieć, żem tak nieszczęśliwy, że nie widziałem dotąd nikogo, coby spadł z piątego piętra!
Prawdziwie charakterystyczną, jest następująca odpowiedź włościanina. — Ojcze, wasza chora żona umarła; dlaczegoście nie wezwali lekarza? — Cóź chcecie, panie, my biedni ludzie umieramy sami. Jeżeli w tem powiedzeniu maluje się cała bierność włościanina, to z pewnością następujące słowa przedstawiają całą anarchję wolnomyślną dzieciaka przedmiejskiego: Skazany na śmierć, jadąc na wozie, słucha swego spowiednika. Dziecko paryskie woła: — Patrzcie, gada ze swoim klechą; ach, hipokryta!
Pewna śmiałość w kwestyach religijnych podnosi ulicznika. Być niedowiarkiem, jest to pozyskać wziętość.
Bywać na egzekucjach uważa się za obowiązek. Chłopcy pokazują sobie gilotynę i śmieją się. Dają jej wszelkiego rodzaju przezwiska: ostatek zupy, zrzęda, matka błękitu (niebios), ostatni kąsek i t. p. Chcąc wszystko dokładnie widzieć, drapią się na mury, spinają się na balkony, wyłażą na drzewa, wieszają się u kraty, czepiają się kominów. Ulicznik rodzi się ze zdolnością łażenia po dachu i po maszcie. Dach nie więcej go straszy niż maszt. Żadna uroczystość nie wyrówna widowisku tracenia. Samson i opat Montes są prawdziwemi ludowemi imionami. Krzyczą na skazanego, aby go ośmielić. Niekiedy go podziwiają. Ulicznik Lacenaire, widząc, jak straszny Danton odważnie umierał, wyrzekł te słowa wielce obiecujące na przyszłość: „Zazdrościłem mu!“ Pomiędzy ulicznikami Voltaire nie jest znany, lecz jest znany Papavoine. Jedna historja obejmuje „politycznych“ i morderców zarazem. Zachowuje się podanie o ostatnim ubiorze wszystkich skazanych. Wiedzą, że Tolleron miał na głowie czapkę palacza, Avril czapkę z futra wydry, Louvel kapelusz okrągły, że stary Delaporte był łysy i bez kapelusza, że Castuing miał rumieńce i był bardzo ładny, że Bories miał romantyczną bródkę, że Jean Martin zachował swoje szelki, że Lecouffe i jego matka kłócili się z sobą. Nie sprzeczajcie się o kosz! — krzyknął im ulicznik. Inny znowu, zbyt małego w zrostu, by mógł widzieć w tłumie przejeżdżającego Debackera, uczepił się latarni i właził na nią. Żandarm, spostrzegłszy to, zmarszczył brwi. — Pozwól mi wleźć, panie żandarmie — powiada ulicznik, a chcąc rozczulić przedstawiciela władzy, dodaje — nie upadnę. Mało mnie to obchodzi, czy ty upadniesz — odpowiada żandarm.
Niezwykły wypadek ma wielkie znaczenie pomiędzy ulicznikami. Kto się zrani bardzo głęboko; „aż do kości“, dochodzi do szczytu poważania. Pięść nie jest ladajakim środkiem wzbudzania szacunku. Ulicznik bardzo chętnie wykrzykuje: Jestem silny co się zowie, nie lękaj się! Mańkut wzbudza zazdrość, zez — poważanie.
Latem ulicznik przeobraża się w żabę. Wieczorem, z nadejściem nocy, przed mostami: Austrelitz i Jena, z tratew z węglem i ze statków, na których piorą praczki, rzuca się z głową na dół do Sekwany, gwałcąc wszelkie możliwe prawa obyczajności i policji. Tymczasem policjanci miejscy czuwają i powstaje wielce dramatyczna sytuacja, która dała powód do bratniego i pamiętnego okrzyku. Słynnym był ten okrzyk około 1830 r. Skanduje się jak wiersz Homera, z rytmem prawie tak nieuchwytnym, jak w śpiewie eluzjackim Panatenei; słychać w nim starożytne Ewohe. Wygłasza się to tak: Oha, łobuzie, oheee! łapacze; zabieraj graty i zmykaj.
Niekiedy ten komar — tak nazywa sam siebie ulicznik — umie czytać, czasami pisać, a zawsze gryzmolić. Nie leni się — za pomocą nie wiedzieć jakiego tajemniczego sposobu wzajemnego nauczania się — nabywać wszelkich talentów, które mogą być użyteczne dla sprawy publicznej: od 1815 do 1830 r. naśladował krzyk indyka, od 1830 do 1848 r. mazał gruszki po ścianach. Pewnego wieczora letniego Ludwik Filip, wracając pieszo, zobaczył zupełnie małego chłopca, który pocił się i wspinał, rysując węglem olbrzymią gruszkę na jednym ze słupów kraty Neuilly. Król z dobrodusznością, którą odziedziczył po Henryku IV, dopomógł ulicznikowi, dokończył rysunku gruszki i dał luidora dziecku, mówiąc: — I tam także jest gruszka. — Ulicznik lubi harmider. Pewny rodzaj gwałtownych scen podoba mu się. Nie cierpi księży. Pewnego dnia na ulicy uniwersyteckiej jeden z młodych nicponiów wykrzywiał się przed bramą domu pod liczbą 69. Po co to robisz przed tą bramą? — zapytał go jeden z przechodniów. — Dziecko odrzekło: — Tu jest ksiądz. — W samej rzeczy mieszkał tam nuncjusz papieski. Jednakże, kiedy nadarza się ulicznikowi sposobność do służby kościelnej, pomimo swego wolterjanizmu, przyjmuje ją chętnie i służy do mszy przyzwoicie. Dwóch rzeczy pożąda jak Tantal: pragnie zawsze i zawsze nadaremnie — obalenia rządu i załatania swych spodni.
Ulicznik doskonały zna wszystkich policjantów w Paryżu i, spotykając się z nimi wie, jak którego z nich nazwać. Oblicza ich na palcach. Bada ich obyczaje i ma co do każdego osobne spostrzeżenia. Czyta w duszach policyjnych jak w książce. Prędko i bez zająknienia powie: „taki to jest zdrajca, taki to jest bardzo zły; taki to jest wielki; taki to jest śmieszny; (wszystkie te wyrazy: zdrajca, zły, wielki, śmieszny mają szczególne znaczenie w jego ustach); jednemu zdaje się, że most Pont-Neuf należy do niego i nie pozwala publiczności przechadzać się po gzemsie po za parapetem; drugi ma szczególne upodobanie targać osoby za uszy; i t. d.“
Był ulicznik w Poquelinie, dziecku hali; był ulicznik w Beaumarchais. Ulicznictwo jest odcieniem ducha galijskiego. Połączone ze zdrowym rozsądkiem, dodaje mu niekiedy mocy, tak jak alkohol winu. Czasami bywa wadą, Homer klepie stare rzeczy, niech i tak będzie; możnaby powiedzieć, że Wolter ulicznikuje. Kamil Desmoulins był przedmieszczaninem. Championnet, który traktował cuda po grubiańsku, był dzieckiem bruku paryskiego; będąc małym chłopcem, zlewam przysionki św. Jana w Beauvais i św. Stefana w Mont; dosyć spoufalił się z relikwiami św. Genowefy, ażeby miał się wahać wydawać rozkazy flaszce z krwią świętego Januarjusza.
Ulicznik paryzki jest pełen uszanowania, ironiczny i zuchwały. Ma brzydkie zęby, bo jest źle żywiony i ma żołądek popsuty; ma piękne oczy, bo ma inteligencyę. Wobec Jehowy, byłby na jednej nodze skakał po stopniach do raju. Mocny jest w kopaniu nogami. Nic dla niego nie jest nad miarę. Zniża się do bawienia w rynsztoku i podnosi się przez rokosz; jego bezczelność nie cofa się przed kartaczami; był ulicznikiem, jest bohaterem; jak mały Tebańczyk potrząsa skórą lwa; dobosz Barra był ulicznikiem pańskim; krzyczy: Naprzód! jak koń z pisma świętego — co powiada: — Vah! i w minutę z dzieciaka staje się olbrzymem.
Dziecko to kałuży staje się dziecięciem ideału. Zmierzcie przestrzeń, która dzieli Moljera od Barra. Uogólniając i streszczając wszystko, — powiemy: ulicznik jest istotą, która bawi się dla tego, że jest nieszczęśliwą.
Nie ma granicy dla Paryża. Żadne miasto nie miały tej władzy, która szydzi niekiedy z tych, których podbija. Podobać się wam, Ateńczycy! wołał Aleksander. Paryż stanowi więcej aniżeli prawo, bo modę; Paryż stanowi więcej aniżeli modę, bo rutynę. Paryż może być głupi, jeżeli mu tak się podoba; pozwala sobie czasami na ten zbytek, wówczas świat głupieje z nim razem: później Paryż budzi się, przeciera oczy, i woła: Jakżem głupi! i śmieje się w oczy rodzajowi ludzkiemu. Co za cudowne miasto! Rzecz dziwna, jak okazałość i śmieszność godzą, się w niem dobrze i jak cała ta parodja nie rozstraja całej tej wspaniałości, i jak te same usta mogą dąć dzisiaj w trąbę sądu ostatecznego, a jutro grać na flecie! Paryż odznacza się krotochwilnością udzielnego władcy. Jego wesołość ma coś piorunowego, a pustota dzierży berło. Wydrzeźnianie się jego sprowadza niekiedy huragan. Jego wybuchy, bitwy, arcydzieła, cuda, epopeje idą aż na koniec świata; idą także i jego koncepty niedorzeczne. Jego śmiech jakby wulkan obryzguje ziemię. Żarty jego to płomyki. Narzuca on ludziom swoje karykatury tak jak swój ideał; największe pomniki cywilizacji ludzkiej znoszą jego ironję i uwieczniają jego błazeństwa. Jest on wspaniały; ma znakomity dzień 14 lipca, który oswobadza kulę ziemską; zmusza wszystkie narody do złożenia przysięgi w sali gry w piłkę; jego noc 4 sierpnia obala w przeciągu trzech godzin tysiącletni feodalizm; logikę swoją czyni muszkułem jednozgodnej woli: mnoży się pod wszelkiemi formami wzniosłego; napełnia swojem światłem Waszyngtona, Kościuszkę, Boliwara, Botzarysa, Riego, Bema, Manina, Lopeza, Johna Brown, Garibaldiego; jest wszędzie, gdzie zapala się pochodnie przyszłości: w Bostonie w 1779 r., na wyspie Leon w 1820 r., w Peszcie w 1848 r., w Palermo w 1860 r., szepce potężne hasło: „Wolność“ na ucho abolicjonistom amerykańskim, zgromadzonym w zatoce Harpers Ferry i patrjotom ankońskim, którzy zebrali się w nocy w Archi, przed oberżą Gozzi, na brzegu morza; tworzy Kanarisa; tworzy Kwirogę; tworzy Pisacana; rzuca promienie wielkości na ziemię; idąc za jego tchnieniem, Barjon umiera w Missolongach, a Mazet w Barcelonie; jest trybuną pod nogami Mirabeau, a kraterem, pod stopami Robespierra; jego książki, teatr, sztuka, nauka, literatura, filozofja, są przewodnikami rodzaju, ludzkiego; ma Paskala, Regniéra, Korneilla, Kartezjusza, Jana Jakóba; Woltera na wszystkie chwile, Moljera na wszystkie stulecia; zniewala usta całego świata do mówienia jego językiem, i ten język staje się słowem; buduje we wszystkich umysłach pojęcie postępu, a układane przezeń dogmaty wyzwolenia się, są nieodstępnymi towarzyszami całych pokoleń, z ducha zaś jego myślicieli i poetów powstali od 1789 r. wszyscy bohaterowie wszystkich poetów; to nie przeszkadza mu ulicznikować; olbrzymi ten genjusz, który nazywa się Paryżem, chociaż przeobraża świat swojem światłem, rysuje jednak węglem nos Bouginiera na ścianach świątyni Tezeusza i pisze na piramidach: Crédeville voleur.
Paryż pokazuje zawsze zęby; jeżeli nie sroży się, to się śmieje.
Takim jest ten Paryż. Dymy jego dachów są myślami świata. Kupa błota i kamieni, jeśli chcecie, lecz przedewszystkiem istota moralna. Jest on więcej niż wielki, jest olbrzymi. Dla czego? Dla tego że śmie.
Śmieć: tą ceną okupuje się postęp.
Wszystkie wielkie zwycięztwa są mniej lub więcej zapłatą śmiałości. Ażeby się stała rewolucja, nie dość, ażeby Monteskjusz ją przeczuwał, Diderot głosił, Beaumarchais zwiastował, Condorcet obliczał, Arouet przygotowywał, Rousseau obmyśliwał; trzeba, ażeby Danton śmiał ją wykonać.
Okrzyk: Śmiało! jest to Fiat lux. Ażeby rodzaj ludzki szedł naprzód, trzeba, ażeby miał przed sobą nieustannie na wyżynach harde przykłady męztwa. Zuchwalstwa olśniewają historję i należą do wielkich jasności człowieka. Jutrzenka śmie, kiedy wschodzi. Próbować, wyzywać, nie ustępować, wytrwać, być wiernym samemu sobie, walczyć z losem, zadziwiać katastrofę brakiem strachu, który w nas wzbudza, to stawić mężnie czoło potędze niesprawiedliwej, to znieważać pijane zwycięztwo, trzymać się dobrze, dostać placu; oto przykład, którego narody potrzebują, oto światło, które je elektryzuje. Ta sama straszna błyskawica przechodzi od pochodni Prometeusza do fajki Cambronna.
Co do ludu paryzkiego, to nawet człowiek dorosły jest zawsze ulicznikiem. Malować dziecko, to malować miasto, i dla tego badaliśmy tego orła w tym wolnym wróblu.
Rasa paryska uwydatnia się głównie na przedmieściach — twierdzimy to stanowczo, tam jest krew czysta, tam prawdziwa fizjognomja; tam lud pracuje i cierpi, a cierpienie i praca; są to dwa kształty człowieka. Tam są niezgłębione ilości istot nieznanych, pomiędzy któremi roją się najdziwaczniejsze typy, od zdejmującego ciężary z Rapée, do rzeźnika z Montfaucon. Fex urbis — wola Cyceron; mob — dodaje oburzony Burkę; gawiedź, ciżba, pospólstwo. Łatwo powiedzieć te wyrazy. Lecz niech i tak będzie. Na co się to przyda? Cóż może mię to obchodzić, że chodzą oni boso? Nie umieją czytać. Tem gorzej. Czyż dla tego ich opuścicie? Czyż niedolę ich uczynicie przekleństwem? Czyż światło nie może przeniknąć w te tłumy? Wróćmy do tego okrzyku: Światła! i upierajmy się przy nim: Światła! światła! Któż wie, czy te ciemności nie staną się przezroczystemi? Rewolucja nie jestże przemianą? Idźcie, filozofowie, nauczajcie, oświecajcie, zapalajcie, myślcie głośno, mówcie głośno, biegnijcie wesoło w biały dzień, bratajcie się z ulicą, zwiastujcie dobre nowiny, rozdawajcie elementarze, ogłaszajcie prawa, śpiewajcie marsyljanki, szerzcie zapał, zrywajcie z dębów zielone gałązki. Zróbcie wir z myśli. Tłum ten można podnieść. Umiejmy korzystać z tej rozległej pożogi zasad i cnót, która się iskrzy, wybucha i drży w pewnych godzinach. Te nogi bose, te ręce gołe, te łachmany, to nieuctwo, to spodlenie, ta ciemnota, mogą być użyte dla zdobycia ideału. Wpatrzcie się w lud, a zobaczycie prawdę. Niech piasek ten nikczemny, który depczecie nogami, wrzucą do pieca, niech stopi się i zawrze, a stanie się świetnym kryształem i przy jego pomocy Galileusz i Newton odkryją nowe gwiazdy.
W ośm lub dziewięć lat prawie po tem, cośmy opowiedzieli w drugiej części tej historji, widywano na bulwarze Temple i w okolicach Chàteau-d’Eeu małego chłopca od jedenastu do dwunastu lat, któryby dosyć dokładnie urzeczywistniał skreślony powyżej typ ulicznika, gdyby z uśmiechem właściwym jego wiekowi nie łączyło się serce ponure i zupełnie próżne. Dziecko to ustrojone było w spodnie męzkie, lecz nie pochodziły one od jego ojca, i w kaftan kobiecy, który nie pochodził od jego matki. Jacyś ludzie ubrali je w owe łachmany przez litość. A jednak miało ono ojca i matkę. Lecz ojciec nie myślał o niem, a matka nie kochała go wcale. Było to jedno z tych dzieci, godnych politowania, mających ojca i matkę a będących sierotami.
Dziecko to czuło się dobrze tylko na ulicy. Bruk był mniej twardym dla niego aniżeli serce matki. Rodzice kopnięciem nogi pchnęli je w życie. Po prostu wyleciało z gniazda.
Był to chłopiec hałaśliwy, blady, zwinny, bystry, szyderski, żywy i chorowity. Chodził, biegał, śpiewał, grał na dudce, grzebał się w rynsztokach, trochę kradł, tak jak koty i wróble, wesoło śmiał się, kiedy nazywano go wisusem, gniewał się, kiedy nazywano go voyou.
Nie miał schronienia, ani chleba, ani ognia, ani miłości; był jednak wesoły, ponieważ był wolny. Kiedy podobne małe istoty stają, się ludźmi, prawie zawsze koło porządku społecznego napotyka ich i miażdże; lecz dopóki są dziećmi, wymykają się mu ponieważ są mali. Najmniejsza dziura je ocala. Chociaż tak opuszczone było to dziecko, zdarzało się jednak niekiedy, co drugi lub trzeci miesiąc — że powiadało do siebie: — Otóż pójdę zobaczyć mamę! Wówczas porzucało bulwar, cyrk, bramę Saint-Martin, szło na wybrzeża, kierowało się ku przedmieściom, dochodziło do Salpêtrière i przybywało — dokąd? Właśnie do podwójnego numeru 50 — 52, znanego już czytelnikowi, do domostwa Gorbeau.
W tym czasie, rudera 50 — 52, zwykle pusta i wiecznie opatrzona napisem: „Pokoje do wynajęcia“ była — rzecz rzadka — zamieszkana przez kilka osób, które zresztą — jak to bywa zawsze w Paryżu — nie miały z sobą ani żadnej łączności, ani żadnego stosunku. Należały one do tej klasy ubogiej, która rozpoczyna się od drobnego mieszczanina, będącego w ciągłych kłopotach pieniężnych, i ciągnie się z nędzy w nędzę, aż do najniższych warstw społecznych, aż do dwóch istot, na których się kończy cała materjalna strona cywilizacji, do zamiatacza ulic, który zgrzebuje błoto, i do gałganiarza, który zbiera szmaty.
„Główna lokatorka“ z czasów Jana Valjean umarła, i jej miejsce zastąpiła inna, zupełnie do niej podobna. Nie wiem, który filozof powiedział: — „Nigdy nie braknie starych kobiet“. Ta nowa staruszka nazywała się panią Burgon i nie miała nic odznaczającego się w swojem życiu, prócz dynastji trzech papug, które panowały kolejno nad jej sercem.
Do najnędzniejszych mieszkańców domostwa należała rodzina, złożona z czterech osób: ojca, matki i dwóch córek, już dorosłych; wszystko czworo mieściło się w jednej ciupie, jednej z owych klatek, o których już mówiliśmy. Rodzina ta na pierwszy rzut oka nie przedstawiała nic bardzo szczególnego, oprócz nadzwyczajnego niedostatku. Ojciec, wynajmując pokój, nazwał siebie Jondrette. Wkrótce po swojem przeniesieniu się, które dziwnie było podobne — jeżeli użyć znakomitego wyrażenia się głównej lokatorki — do wprowadzenia się golizny, Jondrette powiedział do tej kobiety, która tak jak jej poprzedniczka pełniła zarazem obowiązek odźwiernej i zamiatała schody: — „Matko taka a taka, jeżeliby ktokolwiek przypadkiem przyszedł i pytał o Polaka lub Włocha a może o Hiszpana, to ja jestem.“
Rodzina ta była rodziną wesołego bosaka. Przybywał do niej i znajdował nędzę a — co o wiele smutniejsza — nie napotykał żadnego uśmiechu: chłód w mieszkaniu i chłód w sercach. Kiedy wchodził — pytano go: — Zkąd przychodzisz? — Odpowiadał: — Z ulicy. Kiedy szedł — pytano go: — Dokąd idziesz? — Odpowiadał: — Na ulicę. Matka mówiła do niego: Po co tu przychodzisz?
Dziecko to żyło pozbawione zupełnie miłości, jak owe blade trawy, które wschodzą w piwnicy. Nie cierpiał nic na tem i nie żądał nic od nikogo. Nie wiedział właściwie, jakiemi powinni być ojciec i matka. Z resztą matka kochała jego siostry.
Zapomnieliśmy powiedzieć, że na bulwarze Temple nazywano to dziecko małym Gavroche. Dla czego nazywało się Gavroche? Prawdopodobnie dla tego, że ojciec jego nazywał się Jondrette. Zatracać ślad, zdaje się być instynktem pewnych rodzin pogrążonych w nędzy.
Pokój, w którym mieszkali Jondrettowie w chałupie Gorbeau, był ostatnim na końcu kurytarza. Ciupkę sąsiednią, zajmował pewien młody człowiek bardzo ubogi, którego nazywano panem Marjuszem.
Powiedzmy, kto to był ten pan.