Nędznicy/Część trzecia/Księga szósta/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W owej epoce Marjusz był pięknym młodzieńcem średniego wzrostu; miał bujne, bardzo czarne włosy, czoło wysokie i rozumne, nozdrza rozdęte i namiętne, powierzchowność szczerą, i spokojną, i w całej swej postawie coś niedającego się wypowiedzieć, co było zarazem dumą, zamyśleniem i niewinnością. Profil jego, którego linje były zaokrąglone, a niemniej jednak męzkie, był nacechowany tą słodyczą typu germańskiego, który się wmieszał w krew francuzką od strony Alzacji i Lotaryngji, i tym najzupełniejszym brakiem ostrości rysów, który tak wybitnie odznaczał Likambrów pośród Rzymian; i który odróżni ród lwi od rodu orlego. Znajdował się właśnie w tej porze życia, kiedy to umysł człowieka myślącego składa się prawie w równej części z głębokości i z prostoty. W razie nadejścia stanowczej jakiejś chwili, miał wszystko co potrzeba, żeby się pokazać do niczego; nieco silniejsze pociśnięcie sprężyny, a mógł się stać szczytnym. Jego obejście było ostrożne, chłodne, grzeczne, mało wylane. Ponieważ miał usta prześliczne, wargi jak może być najświeższe, i zęby najbielsze w świecie, uśmiech jego wynagradzał to, co było nazbyt surowego w reszcie twarzy. W pewnych chwilach, osobliwszem było przeciwieństwem to czoło czyste i ten uśmiech pełen rozkoszy. Wielkiem też było spojrzenie jego niewielkiego oka.
W czasach największej jego biedy, uważał nieraz, że dziewczęta oglądały się za nim, kiedy przechodził. Wtedy uciekał albo się ukrywał ze śmiertelną trwogą w duszy. Sądził, że mu się przyglądały: dla jego nędznej odzieży, żeby się z niego śmiać później: w istocie zaś przyglądały się jego pięknej powierzchowności, żeby o niej marzyć potem.
To nieme nieporozumienie pomiędzy nim i ładnemi dziewczętami napotykanemi po drodze, zrobiło go dzikim. Nie wybrał żadnej, dla tej jednej przyczyny, że uciekał przed wszystkiemi. I tak żył w sposób niedokonany, w sposób głupi, jak znajdował Courfeyrac.
Courfeyrac mówił mu także:
— Nie staraj się o to, aby być koniecznie wielce szanownym. Oto ci dam jedną radę. Nie tyle szperaj w książkach, a więcej się rozglądaj po Kasiach i Marysiach. Te nic dobrego mają w sobie jednak niejedną rzecz dobrą, o wielki Marjuszu! Wiecznie tylko uciekając i rumieniąc się, zrobisz się bydlęciem.
Innemi razy, Courfeyrac, spotkawszy go, mówił mu: — Jak się masz, mości książę?
Po każdym podobnym koncepcie Courfeyrac‘a, Marjusz przez jaki tydzień przynajmniej więcej jeszcze niż kiedy unikał kobiet, i to równie młodych jak starych, a w dodatku jeszcze i Courfeyrac’a.
Znajdowały się jednak w całym ogromie stworzenia dwie kobiety, których Marjusz nie unikał, i na które wcale nawet nie zwracał uwagi. Prawdę mówiąc, byłby go nawet wielce zdziwił, ktoby mu powiedział, że to są kobiety. Jedną z nich była brodata baba, która zamiatała jego izdebkę, i z powodu której mawiał Courfeyrac: „Marjusz nie potrzebuje nosić swojej brody, bo go w tem wyręcza służąca“. Drugą była jakaś mała dziewczynka, którą widywał bardzo często, nigdy na nią nie patrząc.
Więcej już jak od roku Marjusz zauważył w jednej z odosobnionych alei ogrodu Luksemburskiego, która tworzy przedłużenie tarasu szkółki, jakiegoś mężczyznę z bardzo młodą dziewczynką, prawie zawsze siadających obok siebie na jednej ławce, w stronie najbardziej odludnej, od ulicy Zachodniej. Za każdym razem, kiedy traf, lubiący wiązać się do przechadzek ludzi, których wzrok zwrócony jest w siebie, sprowadzał Marjusza do tej alei, a zdarzało się to prawie codzień, młodzieniec zawsze tam znajdował tych dwoje ludzi. Mężczyzna mógł mieć lat sześćdziesiąt, zdawał się być smutnym i poważnym; cała jego powierzchowność nosiła tę cechę siły i zmęczenia zarazem, która odznacza dawnych wojskowych. Gdyby był nosił jaką wstążeczkę, Marjusz mógł by sobie powiedzieć: To jakiś dymisjonowany oficer. Wyglądał na człowieka dobrego ale nieprzystępnego, i nigdy nie zatrzymywał swojego wzroku na wzroku niczyim. Nosił granatowe spodnie, takiż surdut i kapelusz z szerokiemi skrzydłami, co wszystko wyglądało zawsze bardzo świeżo; czarną chustkę na szyi i kwakrowską koszulę, to jest śnieżnej białości, ale z jak najgrubszego płótna. Jakaś gryzetka, przechodząc raz koło niego, rzekła: „To jakiś wdowiec wcale porządny“. Miał włosy bardzo białe“.
Kiedy dziewczynka, towarzysząca mu, po raz pierwszy przyszła usiąść z nim na tej ławce, którą odtąd przybrali sobie jakby za własność, miała powierzchowność podlotka od lat trzynastu do piętnastu, była chuda tak dalece, że ją to aż oszpecało, niezgrabna, niepokaźna i obiecywała zaledwie mieć kiedyś dość ładne oczy. Tylko, że te oczy patrzyły zawsze śmiało jakoś, z pewnym rodzajem nieprzyjemnego zuchwalstwa. Ubrana była w sposób pół stary, pół dziecinny, który odznacza zwykle pensjonarki wychowywane po klasztorach. Miała na sobie sukienkę z grubego czarnego merynosu, niezgrabnie skrojony. Oboje wyglądali wtedy na ojca i córkę.
Marjusz przypatrywał się przez parę dni temu starem u mężczyźnie, który nie był jeszcze starcem, i tej dziewczynie, która nie była jeszcze młodą, potem przestał na nich uważać. Oni też ze swej strony nie zdawali się go widzieć nawet. Rozmawiali z sobą spokojnie i obojętnie. Dziewczyna szczebiotała nieustannie bardzo wesoło, stary człowiek zaś mało się odzywał, i czasami tylko wpatrywał się w nią wzrokiem pełnym niewysłowionego przywiązania.
Marjusz nabrał machinalnego nawyknienia do przechadzania się po tej alei. Zawsze ich tam znajdował nieodmiennie.
Oto jakim sposobem rzecz się działa:
Marjusz najzwyklej przychodził od końca alei przeciwnego ławce, na której siadali. Przebywał całą jej długość, mijał ich, potem wracał aż do miejsca przez które był przyszedł, i zaczynał na nowo. Przechadzał się w ten sposób tam i napowrót kilka razy, przechadzkę tę zaś powtarzał kilka razy na tydzień, a nie przyszło nigdy do tego, żeby się sobie choć ukłonili nawzajem. Jegomość ten i ta dziewczyna, jakkolwiek zdawali się unikać wszelkich spojrzeń, właśnie może dlatego, że ich unikali, obudzili nieco uwagę kilku studentów, używających niekiedy przechadzki wzdłuż alei Szkółki. Zdarzało się to pracowitym po wysłuchaniu lekcji, drugim zaś po ukończeniu kilku partji bilardu. Courfeyrac, który się liczył do ostatnich, przyglądał im się czas jakiś, ale znalazłszy, że dziewczę było brzydkie, szybko i starannie usunął się na bok. Ale uciekł na sposób Partha, rzucając im po za siebie przezwisko. Uderzony głównie barwą sukienki dziewczyny i włosów starego, nazwał pierwszą: panna Czarna, a drugiego: pan Biały, co się tak przyjęło, że w braku wiadomości co do prawdziwego ich miana, przezwisko uszło za nazwisko. Studenci mówili: Ach! otóż pan Biały na swojej ławce. I Marjusz, idąc za drugiemi, znalazł rzeczą wcale właściwą nazywać tego nieznanego jegomości — Białym.
I my pójdziemy w ślad za niemi; będziemy także nazywać nieznajomego panem Białym, dla ułatwienia opowiadania.
W ten sposób widywał ich Marjusz codzień o jednej godzinie, przez cały ciąg pierwszego roku. Jego mość dość mu się podobał, ale dziewczyna wydawała mu się wcale niemiłą.