Na Szląsku polskim/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na Szląsku polskim |
Podtytuł | Wrażenia i Spostrzeżenia |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Deszcz gęsty, zimny, listopadowy, bił gwałtownie o szyby okien wagonu kolei żelaznej, kiedym opuściwszy Oświęcim, brudną żydowską w Galicyi mieścinę, przebywał rzeczkę oddzielającą monarchię Rakuzką od państwa, które wczoraj jeszcze grało małoznaczną w Europie rolę, żyjąc ptotekcyą potężnego wschodniego sąsiada, a dziś, dzięki zbiegowi szczęśliwych okoliczności i kaprysowi losu, strącającego jednych w przepaść a wznoszącego drugich na wyżyny, milionem bagnetów wsparte, wolą żelaznego i bezdusznego człowieka kierowane, stoi na szczycie materyalnej potęgi i chwały. Wjeżdżałem w granice Szląska, tego Szląska, który kiedyś był naszym, gdzie książęta z Piastowskiego rodu rozsiadali się w warownych grodach, stawiając opór czerni tatarskiej nadciągającej z dalekiego Wschodu, który następnie dzięki ich lekkomyślności stał się udziałem monarchii Habsburgów, aby w końcu siłą przeniewierstwa i pięści, zostać przykutym do organizmu państwa, urodzonego na piaskach Brandeburgii, wypasionego na odwiecznej Słowian ziemi, a aspirującego nie od wczoraj do pochwycenia w chciwe swoich kierowników ręce, władzy nad całym nieledwie światem. Dziwnie smutno i posępnie było, kiedym przez otarte z rosy niebieskiej szkła okien, posyłał wzrok mój tej ziemi, ponad którą jak okiem sięgałem, rozciągało się rozpłakane niebo, jak gdyby nad grzechami tych, którzy mogąc tu być panami, dziś niby złoczyńcy, wyrzucani są precz brutalną ręką, aby obecnością swoją, nie przypominali przypadkiem ludowi temu, że jest krwią z krwi i kością z kości ludu, skazanego na śmierć i zagładę przez tych, którzy konwulsyjnie tę ziemię ująwszy w śmiertelne dla niej uściski, nie mogą się doczekać tej radosnej dla nich chwili, kiedy z piersi ostatniego z jej dzieci, wyleci ostatnie tchnienie.
W wagonie trzeciej klassy w którym się znajdowałem, jechał jakiś młody jegomość, obok otuleni w mięsiste szale siedzieli dwaj średniego wieku panowie, do uszów moich dolatywały zewsząd gardłowe dźwięki niemieckiej mowy.
— Gdzie będzie rewizya paszportów? — zaczął po niemiecku pierwszy pasażer młody.
— Paszporty, potrzebne są tylko w Rosyi, odparł półgębkiem w tymże języku zapytany drugi towarzysz mojej podróży.
Spojrzałem w bok. Był to mężczyzna lat około czterdziestu, wyglądał na piwowara, a wymawiając z dumą te słowa w »Rosyi,« zdawał się nieznajomemu powiadać:
Biedaku ciemny, ani wiesz, gdzie się masz szczęście znajdować. Wiedz więc, że podróżujesz po państwie prawa i wolności bez granic, że tu nikt nie zapyta się ciebie nigdy co zacz jesteś i poco tu przybywasz, że konstytucyjne i oświecone Prusy zerwały już dawno z formalnościami, które przestrzegane jeszcze tu i owdzie, w ich granicach należą do przeszłości.
Biedaku ciemny, chciałem i ja mu od siebie powiedzieć, ale jak zmora stanął mi wtedy przed oczami duszy mojej, widok tysięcy nędzarzy wyganianych poza granice tego wielkiego i oświeconego państwa, za to tylko, że nie należąc do niego, głodem gnani poważyli się wyciągnąć w niem rękę po zarobek, tucząc znojem własnym po kopalniach, tłustych hrabiów i baronów, dzierżących w swoich rękach całe mineralne bogactwo tego kraju. Więc zamilkłem wspomniawszy o tem, i z pewną obawą spoglądałem nie tylko na tego młodego a obcego w tym kraju człowieka, ale i na siebie samego, któremu również to państwo prawa, mogło bezkarnie i niespodziewanie odmówić praw do rozglądania się po jego kątach.
— Brzezinka, — dał mi się słyszeć głos z zewnątrz, Brzezinka, powtórzono razy kilka, pociąg stanął, a przez skropione gęsto łzami nieba szyby w oknie mojego wagonu, ujrzałem wysokie kominy, około których dym gęsty, brudny, kłębiasty, kręcił się, spadając na ziemię, deszcz bowiem, który nie przestawał lać jak z cebra, nie pozwalał mu biedz do góry.
— Brzezinka — odbiło mi się o uszy ponownie, i w tej chwili drzwi wagonu gwałtownie zostały otwarte, a powietrze zimne, wilgotne, nieprzyjemne, napełniło ogrzewane wnętrze całego pociągu.
Mężczyzna, lat około czterdziestu, wyglądający na piwowara, a tłomaczący niedawno młodemu człowiekowi zapytującemu go o formalności paszportowe, jak wielkie szczęście jest udziałem każdego, kto znajduje się w granicach humanitarnych Prus, poruszył swoją korpulentną postać, podniósł się ze swego siedzenia i wycedziwszy nam przez zęby: auf Wiedersehen, za co odemnie otrzymał w zamian polskie: do widzenia, powoli zeszedł na platformę kolei.
Wychyliłem głowę na świat Boży.
Przedemną wznosił się maleńki budynek. Brudny i biedny, wyglądał on tem niepozorniej, że kąpał się literalnie w wodzie, spływającej z zamurowanych jego ścian na ziemię. Na jego froncie stał wypisany wyraźnie wyraz: »Brzezinka,« obok niego kręciło się w tę i w drugą stronę kilku ludzi ze służby kolejowej, wszędzie słyszałem niemiecką mowę. Ale za chwilę ustąpiła ona miejsca innej. Zaledwie rozległ się dźwięk pierwszego dzwonka, z otwartych drzwi prowadzących do kassy kolei, wylała się różnokolorowa fala głów wieśniaczych, i wkrótce język tubylczej ludności tego kraju, ku wielkiemu niezadowoleniu napływowego elementu, brzmiał harmonijnie i głośno w powietrzu. I brzmiał on długo jeszcze w uszach moich, kiedy pociąg toczył się szybko, przerzynając ziemię hut i kopalni, a tymczasem ołowiane niebo, nie przestawało ani chwili płakać ciężkiemi jak kamienie łzami.
Ten płacz nieba, czyż uśmiech wesela obudzić mógł w duszy mojej, gdym z boleścią wspomniał, że na tej od wieków słowiańskiej ziemi, prócz dzieci ludu, dziś już nikt prawie językiem tak drogim mojemu sercu nie mówi?