Na balu (Nansen, 1907)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Peter Nansen
Tytuł Na balu
Pochodzenie Próba ogniowa
Wydawca Spółka Wydawnicza Jan Rowiński i Adam Sobieszczański
Data wyd. 1907
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wincenty Szatkowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Na balu.



W oszklonej werendzie, bogato ozdobionej egzotycznemi roślinami i mnóstwem kwiatów doniczkowych, wypoczywała na małej ławeczce dama po skończonym dopiero co walcu. Obok niej stał przystojny, młody mężczyzna. Z sali dochodziły dźwięki muzyki stopniowo przechodzące w coraz większe pianissimo, aż wreszcie zamilkły zupełnie.
— Na pana nic liczyć nie można!
— Czy to ma oznaczać, że niewłaściwie się zachowuję?
— Naturalnie. Jesteś pan zarozumialec; sądzisz, że wszystkie damy które panu cokolwiek przyjaźni okażą, są zaraz w panu zakochane!
— O!... tak grzesznych myśli nie mam.
— W dodatku jesteś pan natrętny!
— Tylko grzeczny.
— Tego nierozumiem.
— Wiem, że pewne młode damy, bardzo, nawet zanadto dobrze wychowane, bywają dla takiego, jak ja osobnika bardzo źle usposobione. A przecież ten osobnik nic im złego nie uczynił.
— Panie doktorze!...
— Łaskawa pani!...
— Pan jesteś nieznośny!
— Przyzwyczaiłem się już do podobnych komplementów i znajduję je... zachwycająpemi!...
— Czy pan wie, co w nim jest oburzającego?...
— Nad tem nie zastanawiałem się nigdy!
— Jesteś pan fałszywy, jak — kot!...
— O!...
— Jednako nadskakujący wszystkim damom, jednako pochlebny, jednako umizgający się, jednako nieznośny, jednako drwiący, jednako śmiejący się...
— Czy nie wolno mi już śmiać się?...
— Wolno, jeżeli jest z czego.
— A czy teraz wolno mi uśmiechnąć się.
— Proszę być przyzwoitym i... siadać. Tu na ławeczce obok mnie jest jeszcze trochę miejsca wolnego.
— Siadam!... I cóż, zadowolona pani?... Siedzimy tu jak dwie kury zakochane na drążku.
— Panie!...
— Czy wolno prosić o pożyczenie na chwilę wachlarza?...
— Czy wolno prosić, żeby pan był choć chwilę przyzwoitym?...
— Pani tyle trudu sobie zadaje?...
— Idź pan sobie!... nie będę z tobą rozmawiała!
— Kiedy tu tak dobrze siedzieć!...
— Powiedz mi doktorze, ale szczerze, czy bywasz czasem w kościele?...
— Ta-a-k.
— Co tam zazwyczaj słyszysz?
— To zależne jest od tego, komu pogrzeb wyprawiają.
— Jesteś pan wstrętny.
— Dziękuję za komplement.
— Czy pan wiesz, co o tobie mówią?...
— Nie.
— Że jesteś bezbożnik.
— Tak? Myślałem że co gorszego! Byłem pewny, że posądzają mnie o jakie morderstwo, albo wielożeństwo...
— Fe... doktorze, jak można coś podobnego zbywać drwinami! To najdosadniej dowodzi, że jesteś nieszczery.
— Szczęśliwy się czuję, iż nareszcie pani się przekonała, że nigdy tak nie myślę, jak mówię.
— Czy pan aby w rzeczywistości jest takim?
— Jestem, niestety, wykolejony, a wie pani dlaczego?
— Doprawdy, zaciekawiasz mnie doktorze...
— Kocham nieszczęśliwie. Pozwoli pani to opowiem oną tragedję...
— Doktorze... to nie jest nieszczerość!
— Właśnie, że to jedynie nieszczerość! — Minął już rok. — Ostrożnie, bo pani ławeczkę przewróci! — Byłem młody, swobodny, pełen nadziei świetnej przyszłości, ożywiony wzniosłemi ideałami, które wszystkie młodzieńcze dusze przepełniają.
— Postępowanie jednak pańskie, pomimo tych ideałów, nie było bez nagany.
— Niecne oszczerstwo, żadna wina nie ciążyła na moim sumieniu.
— Więc wówczas uczęszczał pan jeszcze do kościoła?
— A jakże... byłem w kościele, gdy jedna z moich licznych kuzynek przystępowała do konfirmacji, a także byłem, gdy zaproszono mnie na chrzestnego ojca. Trzymałem do chrztu dziecko m ego przyjaciela.
— Więc pan ma też przyjaciół żonatych?
— Żonatych nie, tylko...
— Jakto, tylko?
— Łaskawa pani, zapuśćmy na tę sprawę zasłonę, gdyż pani nie wypada jej słuchać, mnie zaś to opowiadanie nie sprawiłoby przyjemności. — A więc byłem młody i niewinny. Wówczas, niestety znalazłem się pewnego razu na balu.
— Na balu?... Czy to co złego?
— Niechże pani nie żartuje, ja mówię serjo. — Na tymże balu poznałem ją!... Była piękna... uroczo piękna!... Wysoka, kibić jak wyrzeźbiona, włosy blond, oczy pełne ognia, ząbki — jak perły, płeć delikatna, a szyja cudowna, tak leżała...
— Proszę się zbytnio nie zapuszczać w szczegóły!...
— Jestem właśnie na ukończeniu. Wreszcie wiadomości moje dalej nie sięgają. Brak mi jedynie ust, do nich też wkrótce przejdę. — Tańczyłem z nią kadryla i trzeciego walca. W tym ostatnim odpaliła nawet jakiegoś natrętnego oficera marynarki i rzuciła się ze mną w wir, w takt ulubionej melodji Straussa. Gdy przy dźwiękach poloneza udawaliśmy się do stołu, zaproponowałem jej swe ramię, a ona, rumieniąc się jak wiśnia, stanęła ze mną w parze. Gdy po kolacji jedliśmy lody, wycisnąłem gorący pocałunek na jej ustach, tych pięknych, cudownych, miękich jak puch usteczkach!... Rozkosznych tych usteczek nigdy nie zapomnę. — Niech pani nie próbuje powstać z ławki, bo to się nie uda; siedzieć będziemy razem, aż do wspólnego powstania!
— Historji tej możesz pan nie kończyć!... Dnia następnego otrzymałeś pan list, wyjaśniający, że był to niewinny żarcik zarówmo z pańskiej, jak z mojej strony. Był tam nawet mały dopisek z prośbą do pana, tej jednakże zadość nieuczyniłeś! Doktorze... nieładnie z pańskiej strony przypominać tę głupią sprawę!...
— Za pozwoleniem, pani się myli, ta sprawa nie jest głupią!...
— Więc pan inaczej sądzi?... I to się nazywa szumnie — pańską nieszczęśliwą miłością?...
— W słowach tych przebija się zawziętość!... Pozwól mi pani jednak wypowiedzieć się. — List był zupełnie taktowny i słuszny. Postanowiłem nawet w odpowiedzi wykaligrafować coś równobrzmiącego... lecz powstrzymałem się... czy pani wie; dlaczego?... Oto od czasu... — mogę śmiało użyć tego wyrażenia — od czasu naszych zaręczyn nie mogłem zapomnieć usteczek pani,... tych usteczek świeżych, gorących, miękich jak puszek, namiętnych... Usteczka te były — przyczyną moich szaleństw, mojej bezbożności, mego zwątpienia! Napróżno szukałem czegoś podobnego... napróżno!.. Łaskawa pani...
— Cóż?
— Dziś... po upływie roku znowu spotykamy się tutaj... w tem samem miejscu, otoczeniu... wszystko tu zupełnie takie jak wówczas...
— Tylko, że ja obecnie żadnemu oficerowi nie odmówiłam tańca.
— Znowu przy stole siedzieliśmy obok siebie z tą różnicą, że przed rokiem prosiłem o pani rękę. To było głupie!...
— Mógłby pan więcej być uprzejmy.
— Ale za to panią ucałowałem. To było najrozsądniejsze, co wówczas uczyniłem.
— Panie doktorze!...
— Postępowanie moje powinno było inny wziąć obrót.
— Numer drugi — całus — należało postawić na miejsce numeru pierwszego, a numer pierwszy — oświadczyny — mogły dotąd nie istnieć. — Jeżeli pani będzie chciała wstać przemocą, rozerwie pani suknię... Tak, tego roku poprawimy tę formułkę matematyczną, aby było....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Panie doktorze!....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
— Czy mogę teraz prosić do tańca? — Niech pani uważa, raz, dwa, trzy!... poszło wyśmienicie, ławeczka nie przewróciła się. Niech pani pozwoli, tren sukni trochę poprawię... o, tak!...

— Czy wiesz doktorze, że powinnam się śmiertelnie na pana pogniewać!...
— Wiem o tem!...
— I powiedzieć mu...
— Niechże wyrok brzmi łagodnie... Proszę pamiętać, że wróciłaś pani zatwardziałemu grzesznikowi wiarę i szczęście... naprowadziłaś go na drogę... Muzyka już gra; wolno prosić?...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Wincenty Józef Szatkowski, Peter Nansen.