Na jasnym brzegu (1902)/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na jasnym brzegu |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza (wyd. Tygodnika Illustrowanego), Tom XXXVII |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1902 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały tom XXXVII |
Indeks stron |
Świrski, dojechawszy do Ville Franche, wysiadł i udał się do portu, albowiem przyszło mu do głowy powrócić do Nizzy łodzią. Jakoż zaraz, przy portowym obrębniku, znalazł znajomego rybaka, który, ucieszony widokiem hojnego gościa, podjął się z prawdziwie liguryjską chełpliwością przewieźć go »choćby na Korsykę i choćby siroko przewracał morze aż do dna«.
Ale tymczasem chodziło tylko o małą przejażdżkę, tem łatwiejszą, że nie było najmniejszego powiewu. Świrski siadł przy sterze i poczęli posuwać się po wygładzonej toni. Po chwili, minąwszy zbytkowne, prywatne jachty, zbliżyli się do statków pancernych, których spokojne, czarne ogromy rysowały się twardo i wyraziście w popołudniowem słońcu. Pokład »Formidabla« obwieszony już był girlandami różnokolorowych lampek, gwoli jutrzejszego balu, na który Świrski miał dostać zaproszenie. Przy burtach widać było majtków, którzy, widziani z dołu, wydawali się, wobec wielkości statku, pigmejczykami. Żelazne ściany okrętów, kominy, maszty, reje, odbijały się w przezroczej wodzie, jak w zwierciadle. Od czasu do czasu, między pancernikami przesuwała się łódź wojenna, podobna zdala do czarnego owadu, poruszającego regularnie szeregami nóg. Za statkami poczynała się pusta przestrzeń, na której toń, jak zwykle przy wyjściu z portu, mimo braku wiatru, wzdymała się i opadała lekko, to podnosząc, to obniżając łódź, w której siedział Świrski, ruchem zarazem słodkim i szerokim. Zbliżyli się teraz do wyniosłych skał, po prawej stronie przystani, wzdłuż których biegła siwa, zakurzona droga, niżej zaś jeszcze leżał plac mustry, na którym ćwiczyli się w graniu na trąbkach żołnierze. Wreszcie okrążywszy cypel, przy którym bełkotały fale, nachodzące z roztoczy, wypłynęli na otwarte morze.
Za przystanią jest zawsze nieco powiewu, więc rybak począł zaciągać żagiel, Świrski zaś, zamiast skręcić do Nizzy, skierował ster na pełnię.
I jechali wprost przed siebie, kołysani falą. Słońce zniżyło się tymczasem ku wieczorowi. Skaliste wiszary i morze stały się czerwone. Wszystko naokół było spokojne, ciche i tak ogromne, że Świrskiemu mimowoli przyszło na myśl, jak małe i liche jest życie wobec tych niezmierzoności, które otaczały go w tej chwili. Nagle doznał takiego wrażenia, jakby od wszystkich własnych i cudzych spraw odjechał gdzieś bardzo daleko. Pani Elzenowa, Romulus, Remus, wszyscy znajomi i całe to rojowisko nadbrzeżne, pełne gorączki, niepokoju, lichych ambicyi i lichych namiętności, zmalało mu w oczach. I jako człowiek, przywykły zdawać sobie sprawę z tego, co się w nim dzieje, przestraszył się tego wrażenia, pomyślał bowiem, że gdyby panią Elzenową prawdziwie kochał, toby mu jej obraz nie przesłaniał się, nie mącił, nie zmniejszał się i nie niknął nigdy. Tak bywało dawniej. Świrski przypomniał sobie, jak niegdyś, po wyjściu za mąż kobiety, którą kochał, wyjeżdżał w podróż zagraniczną. Widział wówczas po raz pierwszy Włochy, Rzym, Sycylię, morze, brzegi Afryki — i żadne wrażenia nie zacierały w jego umyśle pamięci kochanej kobiety. W galeryach florenckich i rzymskich, na morzu i na pustyni ona była z nim, a on odczuwał wszystko przez nią i wszędzie mówił jej, jakby obecnej: »Patrz!« Różnica tych dawnych lat od dzisiejszych napełniła go smutkiem.
Ale spokój wieczoru i morza działał jednakże na niego kojąco. Wypłynęli już tak daleko, że brzegi poczęły się przesłaniać. Potem zaszło słońce, błysnęła jedna gwiazda, druga. Delfiny, które o zorzy wieczornej przesuwały się falistym ruchem koło łodzi, łamiąc toń ostrymi grzbietami, pogrążyły się teraz w głębinę i znikąd nie dochodził żaden odgłos. Powierzchnia wód wygładziła się tak, że żagiel opadał chwilami zupełnie. Nakoniec z za gór wyszedł księżyc, oblał morze zielonawym blaskiem i rozświecił dal aż do granic widnokręgu.
Rozpoczęła się noc południowa, równie pogodna, jak cicha. Świrski otulił się w pożyczoną od rybaka pelerynę i począł myśleć:
»Wszystko, co mnie otacza, jest nietylko pięknością, ale i prawdą. Życie ludzkie, jeśli ma być normalne, powinno być zaszczepione na pniu natury, wyrastać z niego, jak gałąź wyrasta z drzewa, i istnieć z mocy tych samych praw. Wówczas będzie prawdziwe, a zatem i moralne, moralność bowiem nie jest w gruncie rzeczy niczem innem, tylko zgodnością życia ze wszechprawem natury. Oto otacza mnie prostota i spokój, ja zaś pojmuję ją i odczuwam tylko jak artysta, ale nie mam ich w sobie jako człowiek, albowiem i życie moje i tych ludzi, wśród których żyję, odeszło od natury, przestało rządzić się jej prawem, być jej wynikiem, a uczyniło się kłamstwem. Wszystko, co w nas jest — jest sztuczne. Zaginęło w nas nawet poczucie prawd naturalnych. Nasze stosunki oparte są na fałszu, umysły krzywe, dusze i namiętności chore. Oszukujemy jedni drugich i sami siebie, a w końcu nikt nie jest pewien, czy istotnie chce tego, do czego dąży, albo czy potrafi zdążać do tego, czego chce«.
I nagle, w przeciwstawieniu do tej nocy, do nieskończoności morza, do gwiazd, do całej natury, do jej spokoju, prostoty i ogromu, ogarnęło go poczucie olbrzymiego kłamstwa stosunków ludzkich. Kłamstwem wydała mu się jego miłość do pani Elzenowej, kłamstwem jej stosunek do niego, do dzieci, do innych mężczyzn — do świata, kłamstwem życie na tym jasnym brzegu, kłamstwem teraźniejszość i kłamstwem jego własna przyszłość: »Otacza mnie, jakby sieć, — pomyślał — a ja nie wiem, jak się z niej wyrwać!« I rzeczywiście tak było. Bo jeśli całe życie jest kłamstwem, to co wobec tego począć? Czy wrócić do natury? Rozpocząć jakieś życie nawpół dzikie, nawpół wieśniacze? zerwać z ludźmi i zostać zarazem reformatorem? Świrski czuł się na to za starym i zbyt sceptycznym. Na to trzeba było mieć w sobie dogmatyzm Kresowicza i odczuwać zło, jako bodziec do walki i reformy, nie zaś jako wrażenie tylko, które jutrzejszy dzień może osłabić! Ale natomiast przyszło Świrskiemu na myśl co innego. Kto nie czuje w sobie dość siły do zreformowania świata, może od niego uciec przynajmniej na jakiś czas i odetchnąć. Oto jutro mógłby już być w Marsylii, a w parę dni później, gdzieś, naprawdę na pełnem morzu, o setki mil od brzegu, od chorego życia, od jego kłamstw i oszustw. W ten sposób wszystko byłoby zarazem rozwiązane, a raczej przecięte jak nożem.
I w jednej chwili porwała go taka chęć zmienienia w czyn tego zamysłu, że kazał zawracać do Nizzy.
— Zwierz, który czuje się w sieci, — myślał — przedewszystkiem stara się z niej wyplątać. To jego pierwsze prawo — i to właśnie jest zgodne z naturą, a zatem jest moralne. Moją siecią nie jest tylko pani Elzenowa. Jest nią wszystko razem wzięte. Czuję natomiast doskonale, że zaślubiając ją, zaślubiłbym życie kłamstwa. Wypłynęłoby to nawet może nie z jej winy, ale z konieczności rzeczy — a od takich widoków zawsze wolno uciekać.
I tu począł sobie wyobrażać inne widoki, które miał ujrzeć w ucieczce: rozległe pustynie wodne i piaszczyste, nieznane kraje i ludy, szczerość i prawdę pierwotnego ich życia, a wreszcie rozmaitość zdarzeń i całą odmienność dni przyszłych od teraźniejszych.
— Mnie się to dawno należało! — mówił sobie.
Potem przyszła mu do głowy myśl, która mogła przyjść tylko artyście, że gdy się puszcza »kantem« narzeczoną i wyjeżdża się, naprzykład, do Paryża, to postępek taki należy do »złej literatury«, ale gdy się czmycha aż za równik, gdzieś, gdzie pieprz rośnie, wówczas fakt opuszczenia maleje wobec ogromu odległości, rzecz czyni inne wrażenie, przedstawia się oryginalniej, a tem samem jej w lepszym stylu.
— A ja — myślał — pojadę dyablo daleko!
Ale tymczasem zdala pokazała mu się Nizza pod postacią sznura świateł. W środku owego sznura budynek zwany »Jetée-Promenade« błyszczał nakształt olbrzymiej latarni. W miarę, jak łódź, popychana mocnym powiewem, zbliżała się do portu, każde z tych świateł zmieniało się jakby w ognisty słup, drgający na ruchomej fali pobrzeżnej. Widok tych blasków otrzeźwił Świrskiego.
— Miasto! — i życie! — pomyślał.
I odrazu wszystkie poprzednie jego zamysły poczęły rozwiewać się jak widziadła, zrodzone z pustki i nocy. To, co jeszcze przed chwilą poczytywał za usprawiedliwione, do przeprowadzenia łatwe i konieczne, obecnie wydało mu się fantazyą, pozbawioną treści rzeczywistej, a po części i nieuczciwą. »Z życiem, jakiekolwiek ono jest — trzeba się jednak liczyć. Kto żył tyle lat pod jego prawami, ile ja żyłem, ten musi się czuć wobec nich odpowiedzialny. Niewielka rzecz powiedzieć sobie: korzystałem z nich, póki mi było z tem dobrze — a z chwilą, gdy mi jest źle, wracam do natury«.
A potem jął myśleć ściślej — już nie o teoryach ogólnych, ale o pani Elzenowej.
— Jakiem prawem bym ją opuścił? Jeśli jej życie było sztucznem i kłamliwem, jeśli jej przeszłość nie jest jasną — to mogłem, wiedząc o tem, nie oświadczać się jej. Obecnie, miałbym prawo zerwać z nią tylko w takim razie, gdybym wykrył w niej zło, które taiła, lub gdyby dopuściła się względem mnie jakiejś winy. Ale ona nie zawiniła mi nic. Była ze mną uczciwa i szczera. Jest w niej jednak coś, co mnie pociąga, bo inaczej nie byłbym się jej oświadczył. Chwilami czuję, że ją kocham, a że czasem przychodzą na mnie wątpliwości — to dlaczegóż ona ma na tem cierpieć? Ucieczka moja byłaby, bądź co bądź, dla niej krzywdą, a kto wie, czy nie ciosem?
Tu zrozumiał, że marzyć o jakiejś ucieczce, a dopuścić się jej — to dla porządnego człowieka dwa bieguny. On mógł sobie tylko marzyć. Prędzej byłby zdolny stanąć do oczu pani Elzenowej i zażądać od niej zwrotu słowa, ale uciekać przed niebezpieczeństwem — było rzeczą wprost przeciwną i jego osobistej i jego szczepowej, nawskroś ucywilizowanej naturze. Zresztą na samą myśl o skrzywdzeniu kobiety poruszyło się w nim serce, a pani Elzenowa stała mu się bliższą i milszą.
Wpływali już prawie do portu, a po chwili łódź przybiła. Świrski zapłacił i, wsiadłszy do powozu, kazał się wieźć do pracowni. Na ulicy, wśród gwaru świateł, turkotu i ruchu, porwała go znów tęsknota za tą ciszą, za tym nieskończonym rozlewem wód, za tym spokojem i za tą ogromną Bożą prawdą, z którą przed chwilą się rozstał. Wreszcie, niedaleko już pracowni, przyszła mu do głowy następująca uwaga:
— Dziwna rzecz, — pomyślał — że ja, którym się tak bał kobiet i tak im nie ufał, wybrałem w końcu kobietę, która więcej może budzić obaw, niż wszystkie inne.
Był w tem jakby jakiś fatalizm, i Świrski znalazłby niewątpliwie w tym zbiegu rzeczy materyał do rozmyślania na cały wieczór, gdyby nie to, że służący oddał mu zaraz na wstępie dwa listy. W jednym mieściło się zaproszenie na jutrzejszy bal na »Formidablu,« drugi był od pani Lageat, właścicielki domu.
Gospodyni donosiła mu o swym wyjeździe na parę dni do Marsylii, a zarazem zwiastowała nowinę, że znalazła modelkę, która powinna zadowolić najwybredniejszy smak — i która przyjdzie jutro.