<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Na kresach lasów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie czwarte
Data wyd. 1920
Druk M. Schmitt i S-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Z czasem przekonał się Paweł, że było to jedyne towarzystwo, na jakie mógł liczyć. Dzieci prędko odgadły go i polubiły; uciekały pod stół, albo na ławę do Pawła, gdy ojciec lub matka chcieli je ukarać za jaką psotę, nieposłuszeństwo, pewne, że ich „nuczcza bierechtere chuoch“: Rosyanin nie da. Simaksin także, wdzięczna za to, że jej nigdy nie drażnił, a rozdając datki, nie omijał, starała się odpłacić, jak umiała, ale fenomenalną swoją niechlujnością zatruwała każdą najbłahszą usługę. Niuster z początku również lgnął do niego, ale Paweł wpadł na nieszczęśliwy pomysł uczyć go czytać i przez całe trzy dni wśród wszystkich wielkie budził zajęcie, dając niemało powodów do żartów i śmiechu. Potem jednak wyrostek zaczął wykręcać się od nauki wszelkimi sposobami, a Paweł, któremu ta praca, wskutek nieznajomości języka, z wielką przychodziła trudnością, przestał nalegać. Z innymi domownikami stosunek jego schodził zwolna do krótkich: „tak“ lub „nie“. Andrzej próbował wprawdzie kilkakrotnie wdać się z nim w obszerniejsze, bez pomocy tłómacza, rozmowy, ale, choć je popierał udatnymi giestami, kończyły się zawsze wzajemnem niezadowoleniem.
Najdłużej nie zniechęcał się Tunguz; za każdą bytnością u Andrzeja, darzył Pawła gawędą w jakiemś nieznanem narzeczu, składającem się z małej ilości poprzekręcanych wyrazów rosyjskich i dużej dźwięków niezrozumiałych nikomu, nawet zdaje się jemu samemu.
— Cóż ty nie gadasz? przecież to po rosyjsku! — oburzał się stary. — Siedzisz i milczysz i żadnego niema z ciebie dla ludzi pożytku.
Paweł silił się czasami z tych pokaleczonych wyrazów wysnuć myśl jakąś; częściej jednak słuchał, nie odpowiadając, zapatrzony w obrazy dla otaczających niewidzialne.
— Nie rozmawia, bo nie chce — zdecydowali, i dali mu spokój.
Zresztą od czasu, jak zawartość jego kufrów przestała być dla nich tajemnicą, osłabiło znacznie pragnienie zbliżenia się z nim. Zostawiono go samemu sobie, z czego rad był niezmiernie: czuł w duszy takie niepożyte skarby młodości, siły, nadziei, wiary, że zdawało mu się, iż sam sobie na długo wystarczy.
— Tymczasem — myślał sobie — nauczę się po jakucku i pęknie ta przeklęta przeszkoda, która, niby kryształowa przepona, z ludźmi obcować nie pozwala.
Nadchodząca wiosna jednakże nie dała mu w sobie się zbyt zagłębiać. Ciągnęło go w step, do lasu, paliła ciekawość nieznanych zaułków pustyni, pragnienie odetchnięcia ciepłem powietrzem, narozkoszowania się słońcem. Ale choć śniegi podtajały i świeciły dziurami, jak znoszona szata, choć przyleciały wrony, tutejsze jaskółki, jemu wędrówki po okolicy dawały tylko wrażenie martwoty bez końca. Sąsiedzi mieszkali daleko, a jeśli zaszedł do kogo, zawsze toż samo przyjęcie i toż samo zachowanie, nierozświecone błyskiem zrozumiałego, z duszy płynącego słowa, było równie bezbarwnem i monotonnem, jak otaczające go równiny. Wolał więc siedzieć w domu i śledzić, co się tam działo.
Na szarem tle jakuckiej chaty wdzięczna postać Lelii uderzyła go przedewszystkiem. Pomime brudu, śniadej płci, płaskich rysów i przykrej woni źle wyprawionych. skór jej odzieży, musiał przyznać, że była ładną, Z jej oczu sarnich, wilgotnych, z ruchów lekkich, zgrabnych, swobodnych, bił powab lasu, wśród którego wyrosła; kibić smukła, gibka, w ramionach szeroka, gwałtem domagała się porównania z młodą, przez żadne wichry jeszcze nie tkniętą sosenką, lub brzózką na zaraniu jej życia. Ozdoby szklane i srebrne, pokrywające przód jej futrzanego fartucha, spadającego od szyi aż niżej kolan, monety, paciorki, gęsto w warkocze wplecione, a także długie, srebrne kolczyki, zwieszające się aż na ramiona, brzęczały łagodnie za każde m jej poruszeniem, niby gałązki, potrącone wietrzykiem, lub mieniły się wśród ciemnego puchu jej odzieży, jak krople osiadłej rosy.
Zwróciwszy na nią uwagę, Paweł nie mógł nie dostrzedz nawiązującego się dokoła niej dramatu. Żal mu było dziewczęcia, ale współczucia swego nie śmiał okazać, z obawy pogorszenia rzeczy. I tak już tłómaczono sobie opacznie jego niezmienną dla niej uprzejmość i datki, którymi ją na równi z innymi obdzielał.
Pewnego razu, na początku jeszcze, zaciekawiony wzorem jej srebrnych upiększeń, zbliżył się do niej, aby je lepiej rozpatrzyć, ale dziewczyna, jak dzika koza, odskoczyła od niego z okrzykiem trwogi i tylko na surowy rozkaz ojca, który wówczas jeszcze go protegował, dotknąć się dozwoliła. Aby ją przekonać, że nie miał zamiaru uczynić jej przykrości, ujął w palce rąbek jej fartucha, ale sam się zmieszał i zarumienił, uczuwszy pod nim pierś falującą. Obecni temu mężczyźni śmiechem przyjęli jego zawstydzenie, a dziewczynie błysnęły łzy w oczach i zapłoniła się, jak wiśnia. Niuster, Foka, Dżjanha, a nawet Andrzej i Andrzejowa, długo potem prześladowali dziewczynę, która póty dąsała się i gniewne rzucała na Pawła spojrzenia, póki ten nie domyślił się i nie przestał wcale zwracać na nią uwagi.
Tak wiec żył z nimi razem, ale w rzeczywistości odosobniony, posępny, milczący i bezczynny.
W chacie też o tej porze nie było istotnego zajęcia. Domownicy wałęsali się, baraszkowali: Andrzej, jeżeli był w domu, siedział zawsze przed ogniem, przypatrując się z podełba temu, co się w chacie działo; Niuster i Dżjanha, podśpiewując, reparowali sieci przy pomocy którego z malców, a przed kominem, po przeciwnej stronie kobiety ślęczały z igiełką. Wieczorem, na dworze, odbywały się jakieś zabawy, rozlegały hasła, które cichły natychmiast, skoro tylko pojawiał się Paweł. Otaczała go więc próżnia, a jednocześnie wzmagała się w nim tęsknota za żywem słowem, za śmiechem serdecznym, za dźwiękiem zrozumiałej ludzkiej mowy. Przybycie Ujbanczyka, który skrupulatnie odwiedzał go co święto, wprawiało go w stan upojenia, odczuwany, zdaje się, także i przez młodego Jakuta. Chłopak kładł się na ławie, podkładał ręce pod kędzierzawą głowę i godzinami całemi gotów był słuchać opowiadania o tych dziwach cudowniejszych od najcudowniejszej z bajek; o tych ziemiach, gdzie słońce tak ciepłe, a życie tak szumne, gdzie są ludne miasta gęściej rozrzucone, niż ich sadyby po dolinie, z wielkimi gmachami, zbudowanymi z cegieł i kamienia, a wznoszącemi się wysoko, jak urwiska, gdzie ulice ciągną się długimi szeregami, niby grzędy; o tych ludziach, co zamiast psa i rena, do żelaznego wozu wprzęgli ogień i wodę, po niezmierzonych morzach pływają na okrętach dużych jak wyspy, po powietrzu próbują latać, jak ptaki; o myśli ludzkiej, zaklętej w miedź i żelazo; o siłach niewidzialnych, jak grom potężnych, a ujarzmionych i jak dziecko posłusznych, a wreszcie o tych wielkich społecznych dążeniach do szczęścia, braterstwa, równości... słuchał; a oczy płonęły mu gorączkowo.
— A wszystko to, powiadasz, od tego, że chleb jecie? — przerywał.
— No, niezupełnie... ale i my byliśmy niegdyś ubogimi, jak wy łowcami i rybakami. — Tu Paweł w krótkich wyrazach próbował dać mu pojęcie o dziejach kultury ludów swojej ziemi; o ich rozwoju, postępującym w miarę gromadzenia bogactw i zespalania sił, którego granic oznaczyć niepodobna.
— Chyba, że niebieskie słońce prędzej zagaśnie, nim ludzkość zdoła swoje zapalić — zakończył i wzruszony zaczął chodzić po izbie.
— A my? jakże my? — bąknął Ujbanczyk po chwili milczenia. — Chciałbym ja pana o coś zapytać, ale się wstydzę...
— Wstydzisz się? — zapytał Paweł, zatrzymując się, — No i czegoż się wstydzisz? — powtórzył, spoglądając z roztargnieniem na rozognioną twarz Jakuta. Chłopak milczał, a Paweł, zajęty własnemi myślami, nie ponowił już więcej pytania.
W chacie wszyscy dawno już spali; on długo jeszcze chodził po izbie, nie mogąc się uspokoić.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.