Na kresach lasów/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Na kresach lasów | |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie | |
Wydanie | czwarte | |
Data wyd. | 1920 | |
Druk | M. Schmitt i S-ka | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Dziwny widok przedstawia las podbiegunowy! Cmentarz to raczej, gdyż zaprawdę więcej tu leży pni zwalonych, niż żywych korony wznosi ku niebu. A i te ostatnie stoją nizkie, cherlawe, nawpół uschłe, skrzypią żałośnie w pałąk zgięte, rzadkim liściem odziane szkielety, zdając się za najmniejszym wiatru podmuchem żebrać o zgon rychły. Na ziemi leżą kłody — tu stare, zmurszałe, zgnilizną tchnące, warstwą mchów i liszai pokryte, owdzie świeże jeszcze, żywicę z ran swoich sączące — leżą, rozpostarłszy szeroko gałęzie, potraciwszy w upadku kruche wierzchołki, pojedynczo lub kupami, gwałtownie z ziemi wyrwane, ze szmatami torfu i darni. Korzenie ich sterczą do góry, niby konwulsyjnem konaniem wykręcone stopy nieboszczyków.
Tak — to pobojowisko! Tu się toczy walka zajadła, nieubłagana, między wichrami, jałowością gleby a lasem. Poległo już wielu bojowników, ale bój nie skończył się jeszcze, o czem świadczą wymownie młode latorośle, świeżo wyrastające pomiędzy chróstami. Chciwe słońca, powietrza, pewne praw swoich, szeroko rozstawiają kosmate swoje łapeczki, wyścibiają kędzierzawe pachnące czubki blado-zielonych, iglastych gałązek ponad ciałami zabitych i w cieniu umierających. Przyjdzie czas, że i one gwałtowną zginą śmiercią, ale nie zginą napróżno.
Od północy, od morza, przez nagie tundry dmą wichry niczem nie hamowane w szalonym swym biegu i uderzają gwałtownie o młode bory. Zimno i nagłe skoki temperatury szkodliwie oddziaływają na młode drzewa, rzadko rosnące na skraju lasu, a ziemia, która tylko na parę cali odmarza w ciągu krótkiego lata, nie pozwala im głęboko zapuścić korzeni. Te prawie na powierzchni pełzają u stóp drzew, poczwarnie pogięte, niby gniazdo ukropem polanych węży, wskutek czego pozbawione dostatecznego pokarmu i oparcia drzewa rosną wątłe, chwiejne i padają za pierwszem uderzeniem silnego wichru. Powalone, ciężarem swym jednak przygniatają korzenie otaczających, dając im oparcie, które pozwala stać mocniej i rosnąć wyżej.
Zatem może kiedyś, gdy rozkład i próchno umarłych wzbogaci soki ziemi, pojawią się nowe pokolenia liczne, silne, zdrowe, wspólnemi siłami odmienią klimat, wchłoną wilgoć, wstrzymają wichry, ulepszą i rozgrzeją glebę, a wówczas tam, gdzie niegdyś padli pierwsi bojownicy, pokorni i beznadziejni, zaszumi bór potężny i zielony, mogący oprzeć się wszelkiej wichurze. Dziś te lasy blade, rzadkie, ubogie, można porównać tylko do rudej sierści parszywego rena, lub do garści starych pordzewiałych igieł i drucików, do połamanych patyczków i gałązek niedbale powtykanych w poduszki płaskich wzgórzy, okrytych gąbczastymi, wypłowiałymi mchami.
W oprawie nędznych, głuchych borów tem majestatyczniej wyglądają olbrzymie, srebrne, gwarne jeziora. Jest ich tu moc niezmierna, różnej wielkości i kształtu i na różnym leżących poziomie — ziemia ta bowiem stosunkowo niedawno wyłoniła się z głębi morza, cała jeszcze perli się i jak wodnica, wychodząca ze zdroju, ocieka wodą. Dawno już jednak wody tutejsze utrąciły swój rodzimy charakter! Wiosenne wylewy wypłukały z nich sól i gorycz, a brzegi dawniej płaskie i nagie wzniosły się i, obrósłszy lasem, zmieniły ich falę morską, ciężką i potoczystą, na krótką, pluskającą i figlarną falę wód słodkich. Im dalej uciekał od nich ocean, im wyżej rósł las okoliczny, tem one stawały się cichsze, leniwsze, spokojniejsze, jak dzikie niewolnice ugłaskane i pozbawione wszelkiej nadziei. Dziś lekki wietrzyk zaledwie marszczy ich oblicza senne, gładkie, w niebo zapatrzone i otoczone rąbkiem traw i krzewów. Tylko, gdy daleko w ojczystem ich morzu zaszumi burza, niosąc w szalonych podskokach olbrzymie, rozpasane, ryczące bałwany, wówczas i one poczynają dyszeć namiętniej, podnoszą do góry spienione łby, jakby raz jeszcze ujrzeć chciały utracony na wieki świat, a zawiedzione biegną w gniewnych pląsach na nizkie brzegi i, uderzając o nie gwałtownie, rozsypują się i nikną bez śladu, pozostawiając po sobie tylko długi, przenikliwy jęk. Każde jezioro ma odmienny łoskot fal i każdy podmuch wiatru inne wydobywa z nich tony. Te dźwięki, zmieszane z szumem drzew i wiatru poświstem, tworzą dziką, jednostajną, a dziwnie rzewną, smętną melodyę, pełną jakby żalu i płaczu po utraconej swobodzie. Słuchając jej, smutnieje wesoły Tunguz, zabłąkany tu w pogoni za zwierzyną, uczuwa jakieś tajemnicze drgnienia swej prostej duszy i modli się; Jakut — praktyczny rybak — zatrzymany niepogodą w swej wędrówce po jeziorach na wątłem czółnie, leży na wilgotnym brzegu, u tlejącego ogniska, a ogarnięty silniejszem niż kiedykolwiek poczuciem swej zależności od nieznanych potęg, wtóruje piosenką echom burzy i marzy o lepszej przyszłości.
Jezioro Andy niegdyś słynęło szeroko z tych szumów, z ogromu oraz posępnej piękności swych brzegów. Ciemny, wysoki, lasem porosły przylądek wrzynał się daleko w sam środek wód jego i dzielił je na dwie równe prawie połowy. Ale stojące na samym dzióbie przylądka kosmate modrzewie daremnie wznosiły wysoko śpiczaste swe czuby — nie widać ich było z przeciwnych brzegów. Zewsząd otaczała je toń bezbrzeżna — to błękitna, to szara, to gładka, to postrzępiona falami, zależnie od pogody i wiszącego nad nią nieba. Wązka, nizka, lasem porosła szyja, rysująca się blado na połyskliwem tle otoczenia, łączyła urwisko z resztą głuchej tajgi. Powiadają, że podczas burzy i ta spójnia ginęła pochłonięta przez wodę, i przylądek stał czarny, samotny, wysoki a drobny wśród przelewających się siwych bałwanów, obryzgany pianą, drżący od uderzeń, ogłuszony łoskotem, który tu właśnie miał się rozlegać szczególnie przeciągłem, żałosnem graniem.
Może dlatego lubili go odwiedzać strwożeni i smutni, a ślady ich odwiedzin i przyniesionych ofiar po dziś dzień widzieć się dają na gałęziach drzew, na krzewach, na ziemi, na łysych polanach i wzgórkach. Są to kupy potrzaskanych reniferowych rogów i kości, wiszące na sękach, nawpół zgniłe skóry z rogami i racicami, szmatki kolorowych tkanin, pęki włosia, sznury i pióra. Tu i ówdzie, wśród skołtunionych gąszczy, migają, jak gwiazdy, wybielałe czaszki bydlęce, dzwona kości pacierzowych, nasadzone na kołki, a nawet duże, z chrustu i pałek uplecione gniazda, tkwiące wysoko, a na nich szkielety nieznanym obyczajem dawno pogrzebionych ludzi. Na dole zaś zwykle u stóp pni starych, dziuplastych, krępych, krętych lub niezwykle sękatych, siedzą oparte o nie mumie zaginionych jakichś ludów, chyląc w zagadkowej zadumie puste i nagie czaszki nad szczątkami oręża i naczyń, porzuconych tu niegdyś przez żywych dla ich wyłącznego użytku.
Dziś nikt nie odwiedza „Przylądka umarłych“, jak go tu nazywają po starej pamięci, a i on sam przestał już być przylądkiem, gdyż otaczające go niegdyś jeziero znikło już dawno. Jego olbrzymie bałwany odszukały gdzieś w marnych swych brzegach rozpękłą od zimowych mrozów szczelinę, rozmyły ją, rozwarły i po śliskich grzbietach sąsiednich wód, głębokim parowem poblizkiej rzeczki uciekły z wesołym pluskiem do morza. Dziś na ich miejscu łagodnie szumią miękkie, soczyste trawy i blado-zielone rokity, wśród których miejscami tylko połyskują resztki byłych toni. A ślicznie wyglądają te małe, okrągłe lub podłużne stawki, ukryte w zielonej trawie, a mieniące się wszystkiemi barwami dnia czy nocy, niby krople żywego srebra, zapomniane na dnie, jak step rozległej, jak malachitowa czasza zaklęsłej łąki.
W zimie tu po dawnemu biało i wietrzno; o zaszłej przemianie mówią tylko mleczne słupy dymów, z trudnością rozpływające się w stężałem powietrzu, czerwone gwiazdeczki ogni, niknące lub pojawiające się podczas mroku w chorowodach rzeczywistych gwiazd, rozsianych nizko nad stepem, oraz stada półdzikich koni różnej maści, błądzących po polu i wygrzebujących sobie pokarm z pod śniegu. W sadybach okolicznych przemieszkiwali Jakuci, nawpół osiadli, nawpół koczujący; po większej części rybacy, cokolwiek pasterze i łowcy, ubodzy, dzicy, zawsze i wszędzie wszelkimi dostępnymi dla nich środkami starający się przedewszystkiem wyciągnąć pożywienie z otaczającej ich przyrody.
Już było pod koniec marca i przednówek, co rok nawiedzający o tej porze chaty krajowców, był w pełni rozwoju. Począł się on wcześniej, niż zwykle, gdyż przeszłoroczny połów ryb okazał się nad podziewanie lichym i nagromadzonych zapasów starczyło zaledwie do Trzech Króli, a obiecywał trwać długo, gdyż chmurna, wietrzna i śnieżysta aura, miarkując gorąco południowych godzin i zimno nocy, nie pozwalała zakrzepnąć na śniegach warstewce lodu, mogącej dźwigać biegnących na łyżwach myśliwców lub więzić laskonogich łosi i renów, które poczęły schodzić z gór na doliny. Po zimowym poście, była to pierwsza nowalia puszczy, pierwsza zdobycz, na którą można było na pewne liczyć i o której warto było wspominać. Była też ona pewniejszą, niż poprzedzający ją cokolwiek połów olbrzymich miętusów za pomocą płotów, plecionych z wicin i koszów, stawianych pod lodem w jeziorach, lub czerpanie „kojurami“[1] drobnej, odrętwiałej rybki z głębokich odmętów, gdzie ona, leżąc w ile, przezimowała. W walce nadziei i rozpaczy, toczącej się w sercach nawiedzonych przez klęskę ludzi, brane też były w rachubę i te przewidzieć się dające okoliczności, mogące pozbawić ich spodziewanej zdobyczy, lecz w gawędach nikt o tem nie wspominał, gdyż grzechem było i niebezpieczeństwem mówić głośno o rzeczach tak blizkich, tak upragnionych, a tak wątpliwych! Zresztą prób nie przedsiębrano jeszcze żadnych: znaki, zwiastujące, że czas dla nich odpowiedni nastąpił, zależne od stanu pogody, jeszcze się nie pojawiły. Ale mogły się pojawić lada dzień, lada godzinę, lada chwilę nawet, i to właśnie czyniło oczekiwanie tak gorączkowo napiętem, to podniecało ducha i pozwalało ludziom wytężać nad miarę siły i, nie bacząc na nieskończone męki chwili obecnej, przedłużać nędzne życie.
Jeszcze chwilkę... chwilkę tylko... a może... a może ona już nadeszła, i oni tylko o niej wiedzą!.., Gdy więc który z cierpiących głód budził się z bolesnej, febrycznej drzemki, to wlókł się przedewszystkiem spojrzeć na niebo.
„Wiatr cichnie!... pogoda!“ wołał głośno, radośnie, wracając ze zwiadów, a twarze słuchających rozpromieniały się.
Lecz, jeśli „chmurno, zimno“ wyszeptał za powrotem, chmurniały oblicza i myśli, gorączką rozpalały się na nowo oczy, podniesione głowy opadały na posłanie i słabły członki. Ogarniał ich znowu ciężki, letargiczny sen głodowy, pełen nęcących obrazów, zapachu krwi i potraw, widoku rozpłatanych ryb, pasącego się spokojnie zwierza, oraz innej łatwej, pożywnej zdobyczy, i gasił wszystko, nawet uczucie rozpaczy! Wszystko!.. prócz bólu zwolna skręcających się i rozkręcających, pustych od dawna wnętrzności. Z odrętwienia budziło ich tylko zimno wystudzonej jurty, które oni brali za okropny dreszcz konania, zmuszało rozpalać wygasły ogień i kupić się koło niego, a gorączka szaleństwa wprawiała w ruch; wtedy wyli, jak wilki, albo pełzali po izbie, jak muchy, obudzone sztucznem ciepłem z letargu, kłócąc się o lada drobnostkę i po raz setny szukając w dawno wymiecionych śmieciach jakiej zapomnianej okruszyny pokarmu.
W małej jurcie, najbliższej „Przylądka umarłych“, a pozbawionej wszelkich ogrodzeń i dawno już nieoczyszczanej z zasp śnieżnych, odbywało się takie poszukiwanie.
Mieszkańcy jurty przypomnieli sobie o skrytkach jeszcze nieprzetrząśniętych i okazywali wielką energię i ożywienie. Dwie stare baby, jedna w tunguskiej, dobrze już wyszarzanej, ale wzorzystej i srebrem wyszytej odzieży, a druga Jakutka, w skórzanym, białymi zającami podbitym kaftanie, ciągnęły z trudnością niewielki, drewniany stół. Stary Tunguz, w odzieży futrzanej, podobnego jak kobiety kroju, tylko bez srebrnych upiększeń, szedł za niemi, niosąc w ręku mały stołeczek, który stawiał na stole, jak tylko ten zatrzymywał się, gdzie trzeba. Poczem przy pomocy kobiet właził na to rusztowanie i szukał na belce pod powałą płaskiego dachu, podnosząc obłoki kurzu i piasku. Baby, zadarłszy do góry kościotrupie twarze, śledziły za jego ruchami, połykajac ślinkę.
— No i cóż?
— Nic niema.
— Zupełnie nic?
— Zupełnie. Poczekajcie, jest coś... — dodał wreszcie po długiej, nadaremnej dokoła jurty wędrówce i, wspiąwszy się na palce, sięgnął ręką głębiej w szczelinę.
Patrzący zatrzymali oddech; ustało ciche, leniwe dziobanie siekierą w ciemnym kącie za kominem; bez ruchu na jednej z ław leżący człowiek podniósł głowę, kobiety przysunęły się jeszcze bliżej do stołu i pożerały oczyma Tunguza, który ostrożnie ciągnął coś dużego, co szeleściło i opierało się. Wreszcie, otoczone kłębami pyłu, upadło na ziemię. Kobiety podniosły je natychmiast, a zwróciwszy się do ognia, poczęły rozwijać.
— Nie ruszajcie! — wrzasnął Tunguz, i z niezwykłą lekkością, bacząc na jego wiek i osłabienie, zsunął się z rusztowania.
— No i cóż?
— Niema nic, pusta szmata. Pożryj ją sobie, stary... tyś taki łakomy! — rzekła stara Jakutka, oddając zawiniątko Tunguzowi.
— Prawda, szmata!
— Śmierdząca ścierka. Dyabeł wie, kto ją tam położył.
— A więc nic?
— Nic!
— Nic!... — cicho, jak westchnienie, powtórzyli wszyscy.
I znowu w kącie zastukała siekiera, chory legł napowrót na ławie, a kobiety zostały przed kominem i, grzejąc ręce, przypatrywały się jak płonie rzucony na ogień gałgan.
Tunguz, otrzepawszy się z kurzu, postawiwszy stół i stołek na swojem miejscu, zbliżył się także do ognia, rozepchnął siedzące kobiety łokciami i stanął na przedzie. W niepewnych, krwawych błyskach, to gasnących wśród smrodliwego dymu, to jasno błyskających płomieni, te trzy wyżółkłe, zgarbione i strasznie chude postacie zdawały się nie żywymi ludźmi, lecz raczej zbiegłemi z sąsiedniego boru mumiami. Podobne do nich z kształtu i odzienia, zastygły obok siebie bez ruchu, wyciągnąwszy do ognia krogulcze, rozczapierzone, wyschłe palce, by łacniej łowić ciepło dla stygnącego ciała, a jednocześnie by zasłonić od zbytniej spiekoty zmartwiałe twarze. Oczy zmrużyli, ale natomiast rozwarli szeroko cienkie, spękane wargi, prawie zupełnie krwi i mięsa pozbawione, a rząd błyszczący dużych, mocnych zębów wychylił się nagle z tego okropnego kłębuszka drobnych, wężykowatych zmarszczek, pokrywających nizkie ich łby i zapadłe policzki. Od czasu do czasu odgarniali z czoła kosmyki włosów czarnych i skołtunionych, a wówczas z szerokich rękawów wysuwały się cienkie piszczele rąk, obciągniętych skórą workowatą, zupełnie mięśni pozbawioną. Gdy otwierali powieki, wzrok ich błędny, dziki, bolesny, potęgował grozę widoku. Jaka moc trzymała życie w tych kościotrupach, trudno było odgadnąć; tutejsi mieszkańcy często ruszają się, pracują i myślą w takich warunkach, jakich bez przerażenia wyobrazić sobie nie może Europejczyk. Wszystko jednak ma swój koniec.
— Ach! gdyby choć główkę rybią, jak wczoraj! — westchnęła Jakutka.
— Oho! — powtórzyła jej milcząca zwykle towarzyszka.
— Jeszcze czego! — Codzień wam się zachciewa główki rybiej — skarcił obie Tunguz surowo. — I któż byłby tyle głupi, żeby je zostawił?
— To prawda!
— Ujbanczyk, dziecko moje! — jęknął znowu chory, podnosząc się na pościeli — dziecko moje, idź, myślę, do Andrzeja... jeszcze raz... poproś... może da cokolwiek... Powiedz mu... inaczej... pomrzemy!... Sił nie starczy... Pomrzemy!
— Pomrzemy! — powtórzyli inni chórem — przyszedł, nastąpił nasz dzień.
— Wczoraj zjedliśmy ostatnią garść łyka — dodała gospodyni. — Nic niema w komorze... jak wymiótł, nawet skóry.
Robiący żerdź w kącie rzucił siekierę i wyszedł z cienia. Był to chłopak lat dwudziestu paru, dość wysoki, barczysty i tęgi, ale obecnie równie, jak i inni mieszkańcy jurty, głodem wycieńczony; obszerna, futrzana kuklanka[2] zwisła mu z ramjon ciężkiemi, niezgrabnemi fałdami; płaska, szeroka, ciemno-brązowa twarz, uwieńczona ogromną szopą czarnych, kędzierzawych włosów, od chudości stała się prawie trójkątną.
— Pójdę, ojcze, może da — wyrzekł łagodnie.
— A jakże, spodziewaj się! — zaskrzeczał gniewnie Tunguz, szeroko roztwierając czarną, niezwykle od chudości policzków obszerną paszczę. — Czekaj! On ci da!... Gdybyś mu zaniósł co zastawić, albo spieniężyć, to jeszcze, kto wie, możeby dał, choć nawydziwiałby pewnie niemało! Och! nawydziwiał... wielki nasz pan... Oj! oj!... Prosiłem go onegdaj: Daj cokolwiek, Andrzeju, przecież moja dziewczyna pracuje na ciebie. — „Pracuje, no i je, myślę, powiada, a ty stary oddaj lepiej namiot, na co ci on? Renów nie masz, a i wkrótce kipniesz!“ A jakże! Niby to ja się śpieszę. Renów nie mam, to prawda, ale dziś nie mam, a jutro będą. Niby to ja już na wieki zaprzedał się w niewolę i siedzieć będę na miejscu, jak przeklęty... Dziś tak, jutro owak! Zapomniał sam, jak był biedny, jak u ludzi korzystał... Taki, nie dał! A ja mu przecie niegdyś dawałem. Oj, dawałem!... Nie chodź, chłopcze, do Andrzeja, twardy to człowiek, siły tylko zmarnujesz, a lepiej do boru po... łyko! Bo bór, to ojciec, nikomu nie odmawia, jeśli co ma.
— Takbym go i puściła, do boru... syna, z pustym żołądkiem, bez ciepłej strawy, żeby przepadł? Po łyko... do bo-ru!... Sam idź kiedyś taki zuch! — zawarczała zgryźliwie Jakutka.
— Cicho stara, cicho! — począł znów chory przerywanym głosem. — Idz, Ujbanczyk, synu, idź. Ten stary sam nie wie, co gada; on cudzoziemiec, on Tunguz. Rok taki ciężki; nie może przecie Andrzej każdemu, co potrzebuje, rozdawać swego majątku; nawet jego bogactwa na to nie starczy. I to on teraz tylu ludzi karmi. Ale my jego krew, jego plemię, powinien się ulitować. Niechby dał choć trochę, choć odrobinkę, aby tylko jakkolwiek przetrwać. Mało przecie zostało. Odrobimy! Bóg da! Słońce zaświeci, przyjdzie wiosna, ciepło, odrobimy. A zemrzem, to przepadną jego długi — zakończył pouczająco.
Chwilę zatrzymał się, nabrał tchu w zbolałe piersi i znów dalej tak ciągnął:
— A i sen miałem dobry: śni mi się, że u słupa na dworze stoi biały, jak mleczna piana, ogier z uszami jak kukułki, z oczami jak jaskółki, z grzywą do ziemi i ogonem, płynącym za nim, niby fala burzliwej rzeczki; stoi i rży. Obudziłem się. Znów zasnąłem, i znów stoi i rży. I tak do trzech razy!
Obecni wysłuchali opowiadania z uwagą i nabrali otuchy. Ujbanczyk, który siedział na ławie, usłuchał ojca, nadział ogromną, futrzaną czapkę, takież niedźwiedzie rękawice i wyszedł. Gdy się drzwi za nim zamknęły w chacie zapanowała grobowa cisza, przerywana tylko trzaskaniem ognia. Po pewnym czasie grzejący się u komina rozpełzli się po kątach, zmęczeni wzruszeniem i ruchem, pokładli się na pościeli.
Posłaniec jednak nie wracał długo. Drzewo wytliło się na kominie i jurta poczęła się wyziębiać. Zwlekli się więc z ław i znów skupili dokoła ogniska, roznieconego przez jedną z kobiet; nawet chory tym raziem przyłączył się do nich i, siadłszy na nizkim zydelku, zadarł do góry niebieską koszulę i grzał odsłonięte, wychudłe, niegdyś silne i szerokie bary. Tunguz, niecierpliwszy od innych, wyszedł na dwór wypatrywać posłańca.
— Nie widać, w polu czysto — rzekł, wracając po chwili.
— Nie wraca, coś długo nie wraca! — szepnęła matka. — Może upadł na drodze.
Nikt jej nie odpowiedział, nie ruszył się nawet. Tylko stary zaczął gderać.
— A co? Mówiłem, że nie da. A co? moja prawda! Długo nie wraca, a więc nie dał, bo gdyby dał, toby chłopak z radości prędko przyleciał. Tak to, tak. Ludzie nigdy nie pamiętają, co wzięli, a tylko to liczą, co dają. I już mu on pewnie policzył, policzył! A przecież sam był biedny, sam brał. Pamiętam, przyjeżdżał do mego obozowiska. Zabijałem natychmiast najspaśniejszego z mych trzystu renów. Tłuszczu na garbie i żebrach, ot ile — i pokazywał słuchaczom, składając cztery palce. — Krwi, wnętrzności moc! I on syt, i jego psy syte, i wszyscy syci. Warzymy przedewszystkiem ozór, chrapy, wątrobę I serce.
— Taaak? — zawtórowali rozciekawieni słuchacze.
— A jakże, jak wypada na cnego gościa. W obozowisku pełno ruchu. Moja kobieta uwija się, córki jej pomagają: robią kiełbasy z krwi, czyszczą wnętrzności, rąbią, warzą, pieką. Z kotłów para smakowita bucha, aż mdli. A my siedzimy sobie z Andrzejem u ogniska, na przednim miejscu, na wysokiem podścielisku z pachnących, modrzewiowych gałązek, i zapijamy wódeczkę. Takie to były czasy. Były, ach były! I byłyby zawsze, i byłyby wciąż, ale... nie urodziła chłopca, nie urodziła — kiwnął głową na żonę, która zrozumiawszy, że o nią chodzi, lękliwie a chyżo zwróciła ku niemu głowę, aż zabrzęczały jej kolczyki, długie, ramion sięgające.
— Co tam chłopca! Jeden czort! Ja urodziłam dwóch, a jednak umieram z głodu — posępnie zauważyła gospodyni.
— Grzech, stara! och grzech, i nie ustawa, tak skarżyć się na Boga. Czyż my jedni? Wola Jego — zaprzeczył jej żywo z trudnością dyszący gospodarz.
— Nie wraca Ujbanczyk, nie wraca! — znów ktoś westchnął.
Rozmawiający umilkli i nadstawili uszów, czyli ich nie doleci jaki pocieszający dźwięk z zewnątrz. Ale napróżno, a że nie chciało im się porzucać zagrzanych miejsc dla marnej ciekawości, więc nie ruszając się, gwarzyli dalej.
— Tak, tak — wzdychał Tunguz — wszystko Bóg! wszystko Jego wola... ale zawsze pochlebnie mieć spadkobiercę. Córka to przecie tyle co obcy; nie do domu, a z domu. Miałem ich trzy; najstarsza była też najpiękniejszą; dano mi za nią siedemdziesiąt renów. Wziął ją człowiek już niemłody, ale bogaty. Weselisko wyprawiliśmy sute, zwierza zabiliśmy sztuk piętnaście. Jadła było w bród i wódki w bród, a wódka w owe czasy była droga i za butelkę płacono lisa, i to dobrego. Pamiętam, jakbym dziś widział: rozsiedli się weselnicy dokoła skóry tylko co zdartej z zabitego renka, a przy każdym, wo! jaka kupa dymi się mięsa: tłuszcze, ozory, wątroba, serce, kiełbasy — wszystkiego nadzielono każdemu, i nie mało, nie myślcie! A tyle, że worki pękały, gdy, odjeżdżając, ładowali w nie pozostałe kęsy... Ot jak!... Doprawdy... Niech ludzie korzystają. Nie skąpiłem, kiedy Bóg dał! Druga córka też była śliczności; ale już zbiedniałem, więc mi dano za nią tylko trzydzieści renów. Wyprawiliśmy jednak weselisko huczne: jedliśmy, jedli! piliśmy, pili! trzy dni wciąż bez przerwy, jak przystało. Właśnie obozowałem w pobliżu traktu. Kto chciał, przychodził i stawał się gościem. Siadał w kole biesiadników na poczesnem miejscu; nie patrzałem na to, czy on Jakut, Rosyanin, czy Tunguz... o nie! Nie miałem tego zwyczaju. Zaledwie siądzie, natychmiast weselny „rozdzielacz“[3] niesie mu i kładzie na kupę: kawał schabu obrosłego żółtym tłuszczem, jak kamień jagielem, ozór świeżutki, wątroby, serca, chrapów renowych, wszystkiego po kawale, grubą niby miętus kiełbasę, nalaną kopconą w dymie krwią i zmieszaną z kulkami wpółstrawionego reniego kału... Aż się obliżesz! Oj! oj! były czasy! Wreszcie stawiają misę dymiącą się, pełną polewki z krwi zaprawionej mąką... Oto jak! A na spodeczku stoi sól dla tych, co ją lubią. Byłem bogaty... A teraz... umieram z głodu! Kości moje nie spoczną w górach, a ostatnia moja dziewka jeszcze dziewczyną, u cudzego zmuszona uwijać się ogniska. Och! czuje me serce, zmarnieje ona, na nic marnieje.
— No, nie grzesz, stary! Źle jej u Andrzeja się nie dzieje, wszyscy to widzą, żyje jak pani. Nawet do chlewa gospodarz jej chodzić nie zniewala — broniła krewniaka gospodyni z lekkim dąsem w głosie, a gospodarz ją podtrzymał pochwalnem mruknięciem. Umilkł więc Tunguz, głowę opuścił i, przysunąwszy sobie do ogniska pieniuszek, usiadł zadumany. Niepoprawny gaduła — gadając zapomniał o głodzie, który mu teraz, podniecony wspomnieniami byłych biesiad i smacznych kąsków, stokroć boleśniej zawiercił w wnętrznościach. Płakał więc stary, mrucząc od czasu do czasu:
— Wątroba, chrapy, ozór. Były czasy! Och były... Tłusz krajaliśmy cienko, liczyli jak pieniądze, kruchem mięsem przetykali gardło, szpikiem je smarowali, żółtem masłem płukali usta. Och... och!...
— A bodaj ci język usechł! — burknął nareszcie gospodarz i, postękując, podniósł się z siedzenia. — A Ujbanczyka jak niema, tak niema — dodał.
Po namyśle nadział kaftan, czapkę i wyszedł, by tym razem osobiście się przekonać, czy się nie zbliża posłaniec.
Słońce już dawno wymieniło zenit i, staczając się coraz niżej do widnokręgu, znajdowało się już niedaleko jego krawędzi. Ukośne promienie, odbi[...] od śnieżystych polan zlekka zaklęsłej kotliny Andy, uderzyły z niezwykłą mocą w twarz starca. Olśniony tem nagłem przejściem od zmroku jurty do iskrzącej jasności, stał Jakut czas jakiś bez ruchu, zakrywszy twarz rękoma. Rychło jednak dłonie rozemknął i, przytrzymując je jak daszek u czoła, w dal spojrzał: linia drogi gzygzakowata, blada i niewyraźna, jak cienki, niepewną ręką zrobiony rys na papierze, ginęła wraz z dalszą częścią śnieżystego swego tła pod jednolitą, ze słońca spadającą zasłoną promieni. Ten wachlarz blasku oblamowały u dołu przejrzyste, tuż nad ziemią wznoszące się, cudnie nićmi światła dziergane mgły wieczorne.
Dziki, jak ptak drapieżny, patrzał wprost w tę jasność płomienną. Z początku nic nie dojrzał, ale po niejakim czasie zdało mu się, że widzi wśród delikatnej, złotej kurzawy pływający pyłek jakiś, pyłek czarniejszy, bardziej nieruchomy, niż inne, a nadto wciąż rosnący.
— On — szepnął, lecz czekał cierpliwie, niepewny jeszcze. Punkcik znikł, zaplątawszy się gdzieś wśród płomieni; gdy jednak po chwili pojawił się znowu, był już bliższy i wyraźniejszy; jeszcze trochę, a wypłynął całkiem i można w nim było rozpoznać wolno na łyżach sunącego człowieka.
— Idzie! — krzyknął wówczas stary, a uczynił to mimowoli tak głośno, że będący w izbie usłyszeli go, wyszli, a stanąwszy za nim półkolem poczęli również przyglądać się.
— On, i niesie coś!
— Coś ciężkiego. Widać, jak się zgarbił.
W miarę jak się zbliżał, czuli, że ich coś dusi, słabość niezwykła ogarnia i nie mogli rzec słowa. Nawet wówczas, gdy chłopiec zdyszany, ale radosny, z woreczkiem czegoś rzeczywiście ciężkiego na plecach stanął pośród nich, nie pytali go o nic, a tylko szeroko, naoścież otwarli przed nim drzwi izby. Ujbanczyk wszedł, ciężar zrzucił i postawił go ostrożnie na środku stołu. Ciekawi natychmiast otoczyli stół kołem.
— Dał? — spytał, słabym głosem gospodarz i dotknął palcem woreczka, jakby się chciał o jego istnieniu upewnić.
— Widzicie przecie, stoi.
— Mąki?
— Zupełnie jak dziecko pytacie, tatulu. Rozumie się, mąki, siedmnaście funtów. Całą jej partyę, pudów z dziesięć przysłano z miasta! U Andrzeja zebranie, dzielą.
— A nas nie zawołali?
— Daleko, powiadają, nie było czasu; lud zgłodniały nie chciał czekać; zresztą tam Dżjanha, powiadają.
— Co tam Dżjanha — odrzekł z dąsem stary Jakut, ostrożnie rozwiązując woreczek, niby świętość jaką. Dobył zeń szczyptę, na dłoń nasypał i, patrząc uważnie, uśmiechnął się.
— Jadło! — rzekł wreszcie poważnie — a ktoby pomyślał, nie wiedząc: białe i miękkie, do śniegu, albo do piasku podobne... Rośnie, powiadają, na południu, jak trawa.
— Ech, gdzie tam rośnie — zaprzeczył mu Tunguz — kopią w górach, jak sól, słyszałem. Któżby nastarczył siać? Taką to tego co rok moc przywożą do miasta, pewnie pudów ze trzysta. A jadło znakomite! można robić placki, podpłomyki, albo smażyć na maśle oładije. Można też kaszę ze krwią warzyć. Kiedym był bogaty, wielekroć jadałem... doprawdy! A tylko dużo jeść nie trzeba, bo serce zgorzeje.
— Dużo... skąd go weźmiesz! — drwiąco wtrącił ktoś ze słuchaczów.
Rzeczywiście, zważywszy ilość gąb, można się było nie obawiać „zgorzenia serc“, ale ponieważ tutaj lepiej może pamiętają i bardziej, niż gdzieindziej, szanują przysłowie: „lepszy rydz, niż nic“, powyższa uwaga nie zmąciła ogólnej radości. Gospodarz starannie strzepnął mąkę z ręki do worka, pozostałość skwapliwie oblizał i krzyknął wesoło na gospodynię, aby warzyła wieczerzę.
Zmęczony Ujbanczyk wypoczywał, wyciągnięty na ławie, nie nudzili go więc pytaniami, ale obsiadłszy stół, czekali w milczeniu na kolacyę. Tymczasem kobiety uwijały się około ognia: nalały wody do kociołka, powiesiły go na drewnianym haku, podkładały pod niego bezustannie żarzące węgle i suche drzazgi, by zawrzał co rychlej. Skoro woda zaczęła się gotować, wrzuciły do niej szczyptę mąki, staranie rozmieszawszy i rozbiwszy z wodą, poczem posiłek był gotów. Gospodyni postawiła na stole misę dymiącą się, jak ołtarz ofiarny.
Długo nie było nic słychać, prócz mlaskania języków i stukania łyżek, któremi chyżo czerpali, ściśle przestrzegając kolei, wreszcie gospodarz odezwał się, nie przestając jeść:
— A więc, powiadasz, że u Andrzeja dzielą?
— Już podzielili — odrzekł chłopak.
— N-o-o! A zawszeż to niedobrze, że nas nie zawołali. Nie ustawa!
— Dżjanha, powiadają, jest przecie.
— Co tam Dżjanha! Rzecz wiadoma, Dżjanha tyle, co cudzy. W karty grać, po weselach się włóczyć, najeść, napić, pomocować, pofiglować, to on na to, jak na lato; ale pamiętać o starym ojcu i matce, tego nie było jeszcze i nie będzie. Ot i teraz, kiedy u nas krucho stało, przepadł bez wieści.
— Mccy! — mlasnął nagannie Tunguz.
— A cóżbyś ty chciał, żeby siedział? — wtrąciła gospodyni, korzystając z tego, że rozmawiający mężczyźni wsadzili do ust łyżki. — Ty zawsze na niego napadasz, a on wiedział, co robił. I lepiej, że poszedł: jedna gęba mniej, toć zawsze lżej.
Jakut pojął doniosłość żoninej uwagi, lecz dotknięty, nie chcąc ani się zgodzić, ani wywołać zwykłej burzy domowej z powodu starszego syna, udał, że nie słyszy.
— Ale zawsze źle, że nas nie zawołali, nie ustawa — zagadał do Ujbanczyka. — Podatki płacimy, jak inni, jesteśmy od innych nie gorsi. Nic ustawa!
Ponieważ misa już była próżna, stary zwlókł się z za stołu i przeniósł na ulubione przez krajowców miejsce, na mały zydełek przed kominem. Tunguz siadł obok niego na pieniuszku, a Ujbanczyk stanął u słupa i, obtarłszy usta rękawem, gotował się odpowiadać. Kobiety, zajęte sprzątaniem naczyń i dokładaniem drew do ognia, starały się robić to jak najciszej, by nie przeszkadzać rozmawiającym i nie utracić jakiego ciekawego słówka.
— No, Ujbanczyk! a gadaj, chłopcze, coś widział i słyszał, jak się należy po porządku — wyrzekł ojciec, poczekawszy, aż krzątanina zupełnie ucichła.
— Idę, przyszedłem — począł parobek. — Widzę na podwórzu reny, konie; w izbie zebranie. Gadają, słucham: opowiada sam Mora, syn Filipa, i cuda opowiada. On to przecie, jak wiadomo, woził do miasta prośbę o pomoc od naszej gminy; no, i przywiózł. Ale jak to się stało, posłuchać warto! W drodze głodował; przyjechał do miasta, też niema co jeść. Chodził, chodził, cały dzień chodził, nie mógł złapać pana naczelnika.
— Mccy! — mlasnęli zgodnie słuchacze. — Któż go złapać w stanie?
— To śpi, to w domu niema, to przyjmuje gości. A Mora tymczasem nic nie jadł, a i reny stoją głodne.
— Oj, stoją, niebożęta stoją!
— Nareszcie — późno wieczorem zdybał naczelnika w policyi, prośbę mu oddał, czeka. Ten papier przeczytał i zwraca. „Nie — mówi — nie mogę tego uczynić bez pozwolenia wyższej władzy. Dawać nie wolno. Posłałem już dawno zapytanie do gubernatora; jak przyjdzie odpowiedź, dam znać przez Uprawę“. Pomrzemy, panie nasz łaskawy, pomrzemy — kłania się Mora. „Przez Uprawę — zakrzyczał — nie wy jedni... w głowie się mąci“ Wyszedł Mora i wróciłby pewnie tak z niczem, z pustemi rękoma, ale poszczęściło mu się! W sieni zemdliło go ni z tego ni z owego, serce mu wskoczyło do gardła, potoczył się i upadł. Nie dziwota! Człowiek zdrożony, nie jadł dzień cały. W mieście gorszy niż u nas głód, tam nawet łyka modrzewiowego nie mają, więc mu nikt nic nie dawał, prócz szklanki czarnej herbaty; nie dawał, bo sam nie miał!
Leży sobie Mora w sionce, a jak długo leżał, nie wie, tylko pamięta, że bardzo mu się spać chciało, więc się gniewał, że go ktoś budził, nogą kopał i za nos ciągnął. Otworzył oczy i widzi: światło, ludzie, panowie, kozacy w mundurach, ze świecami w ręku, a pośrodku sam naczelnik okręgu.
— Oj! oj! sam naczelnik okręgu, powiadasz — szepnęli słuchacze.
— A jakże — podchwycił Ujbanczyk i, zmieniając głos, by udać lepiej mówiących, ciągnął dalej: — „Pewnie pijany! Weźcie go do kozy!“ „Nie pijany, wielmożny panie, a musi być, z głodu! — mówi ten, co Morę dźwigał — wódki nie czuć!“ „No, to wnieście go tutaj“, Wnieśli Morę do policyi, posłali po doktora, a gdy ten przyszedł, to mu dali jeść. Wytężył się Mora, wstał; poznał go wtedy naczelnik i pyta: „Czegożeś ty nie powiedział?“ „Nie śmiałem“. Kazał go prowadzić do siebie, do kuchni, napoić, nakarmić i mąkę obiecał wydać na swoje ryzyko, bez gubernatorskiego pozwolenia. Tejże nocy wydali, uprosił Mora: reny głodne, pokarmu w pobliżu niema, zdechną. Ulitował się naczelnik, czy też może przeląkł, dość że rozkazał natychmiast wydać. Ze świecami do magazynu chodzili.
— Oj! przeląkł się, przeląkł. Bo nie ustawa, żeby człowiek pode drzwiami z głodu umierał, a i cesarz pewnie za to nie pochwali! — rzekł gospodarz, drapiąc się po grzbiecie. — A wiele też dał?
— Dziesięć pudów, po dziesięć rubli pud. Jesienią, powiadają, trzeba będzie płacić, więc nasi bogacze, jak to usłyszeli, zagrabili prawie wszystko. Dziesięć pudów po dziesięć rubli pud, toż to kiesa[4], powiadają, skąd wy weźmiecie tyle pieniędzy? My będziemy zmuszeni płacić, więc nasza mąka!
— A jakże! Jeżeli ich posłuchać, to wszystko, wychodzi, wkrótce ich będzie: i ryba, i woda, i ziemia i las. Jeszcze czego! A cóż gromada?
— Gromada? niby nie wiesz: milczy, jak zawsze. Ozwał się tam ktoś, że u każdego jedna tylko gęba, ale szanowni napadli na niego, że sam rad nie był. „Kto największe podatki płaci, krzyczą, kto największy dochód czyni skarbowi? My! O nas więc. cesarz powinien się troszczyć najwięcej, nasza mąka“. I zabrali: ten pud, ten dwa, ten półtora, a biedocie już od siebie rozdali, po odrobinie, rozumie się. — Tu Ujbanczyk jął szczegółowo opowiadać przebieg rozpraw; kto wiele wziął i na jakich zasadach; kto się z kim przy podziale pokłócił i jak sobie przymawiali, jak się godzili. — A wszystko Andrzej, co i mówić! człowiek z głową na karku, zakończył. Nam, naprzykład, nic dać nie chcieli, ale on wytargował. „Mateusz, mówi, prawda, biedny, lecz ma synów łowców; znajdą oni, znajdą, niech tylko do wiosny przetrzymają“. No, i dali dziesięć funtów. Kiedym odchodził, to mi jeszcze pięć funtów ze swoich dodał: „Ja wiem, wam nie starczy, mówi, a my ludzie swoi, krewniacy, policzymy się później, odrobicie“.
— Albo nie? Albo to pierwszyzna? — z dumą podchwycił gospodarz.
— No i Tunguzowi on wytargował, całe dwa funty wytargował. „Panowie gromada, mówi, Tunguz biedny, stary, gmina mu pomódz powinna, żyje razem z nami; on też niegdyś, gdy był bogaty, pomagał nam Jakutom; nie trzeba zapominać starego, on poczciwy i Bóg nam za niego odpłaci“. Pomruczeli, pomruczeli, no i dali! Rozumie się, to wiadomo, co Andrzej powie, to się stać musi.
— Doskonały człowiek! — wykrzyknął z zapałem Tunguz, który, choć silił się udawać obojętność, promieniał coraz bardziej w miarę, jak Ujbanczyk powtarzał pochlebne dlań wyrazy Andrzeja. — Doskonały człowiek!
— Co i mówić! za pierwszego go mamy człowieka — zgodził się Mateusz i spytał syna:
— A nie mówił Andrzej czasem, czem i kiedy mamy mu odrobić? Hę? pewnie siano znowu kosić? Oj to siano, to siano! Zje ono nas, połknie do reszty. Znów stogu, cośmy kupcom winni, nie będziemy w stanie nakosić. A nie powiedział ile?
— Nie, a tylko prosił na teraz po sąsiedzku usłużyć i odwieźć Rosyanina do miasta. Chce, żebym ja pojechał, żeby się miał z kim cudzoziemiec po drodze rozmówić, bo wiecie, on wściekły, jeszcze z innym zrobi awanturę. Nie da Bóg!
— Więc jedziesz?
— Jadę, i to jutro. I Dżjanha jedzie, bo znów gromada prośbę podaje, żeby dali mąki, gdyż powiedają, że z gubernii przyszedł już papier, aby dawać potrzebującym bez pieniędzy i odrobku, za darmo. Mora, wracając, spotkał kozaka, który wiózł pocztę, i ten mu powiedział, że wie napewno, iż jest taki rozkaz, więc gromadą posyłają.
— A kiedy jedziecie?
— Mówiłem, że jutro; ale przyjść dziś kazali więc zarazby trzeba.
Zaczęto więc chłopca szykować do drogi; każdy oddał ze swej odzieży, co miał najlepszego. Ujbanczyk sztukę po sztuce pilnie oglądał; liczył guziki, rzemienie podwiązywał, a rzeczy poprute oddawał kobietom do zaszycia. Jednocześnie stary Mateusz szperał po kątach i, zrzędząc, wywłóczył stamtąd różne stare graty, gdyż przyszło mu do głowy wysłać z synem do miasta na sprzedaż coś ze zbytecznych rzeczy. Ale, wyjąwszy dziurawy, żelazny kocioł i starą wyleniałą skórę, służącą synowi za pościel, niczego więcej, mającego jakąś wartość, wynaleźć nie mógł, wziął więc z komina miedziany czajnik, jedyny kosztowniejszy sprzęt w gospodarstwie i, nie bacząc na żałośnie patrzącą żonę, zaczął go uważnie oglądać.
— Chybaby czajnik oddać? Czy co? — medytował — jak kupcy przyjadą latem, to poprosimy Andrzeja, żeby zaborgował. A teraz herbaty niema, stoi bez użytku. Jak myślicie?
— No tak, rozumie się, herbaty niema — podtrzymał go nieostrożnie Tunguz, który od chwili rozpoczęcia się poszukiwań siedział cichutko, jak trusia.
— I tybyś też co dał, Teodorze — począł dość jednak nieśmiało gospodarz — gwintówkę naprzykład, ona też bez użytku leży, prochu nie masz, i gdzie już tam tobie strzelać staremu! Mybyśmy ci odpłacili, a i sambyś był syty.
Tunguz zerwał się jak oparzony.
— Gwintówkę! Jeszcze czego! O duszę mię prosić będziecie, o duszę! Lepiej mi oddajcie moje dwa funty i ja sobie pójdę. Gwintówka moja nie zda się dla was, nie zda! Broń to tunguska, powiązana rzemieniami, nikt jej nie kupi, nie spojrzy nawet na nią. Zresztą, nie strzela, doprawdy, nie strzela. A dla mnie ona zda się, oj zda się! dla zięcia. Powinniście pożałować mnie biednego starego, wy bogaci — dodał żałośnie.
— Nie ustawa — począł Mateusz, ale Ujbanczyk nie dopuścił do kłótni, przekładając ojcu, że rzecz nie warta zachodu, że nie dziś, to jutro rozpoczną się łowy, że się obejdą i że doprawdy trzeba pożałować starego, który przecie, czyż nie wiecie, głupi. jak dziecko.
Tegoż wieczora, przez śnieżyste doliny Andy, słabo oświetlone migotliwem światłem gwiazd, szli na łyżach w kierunku północno-zachodnim Ujbanczyk z węzełkiem na plecach i Tunguz. Stary zatęsknił, jak mówił, do córki, a prawdopodobniej zląkł się zaborczych instynktów Mateusza i postanowił przeczekać je gdzie na ustroniu. Gdy zbliżyli się do zagrody Andrzeja, zgraja psów wypadła z wrót i przywitała ich głośnem szczekaniem. Drzwi otworzyły się i błysnęły czerwonem wnętrzem izby i natychmiast zatrzasły z łoskotem, a jednocześnie gromadka małych i dużych ludzkich postaci pojawiła się na terenie dziedzińca, starannie oczyszczonego ze śniegu, ogrodzonego płotem, posiadającego na samym środku trzy wysokie, grube słupy, które służyły do wiązania koni.
— Hej! kto tam? — rozległ się w ciemnościach sztucznie gruby głos chłopięcy, i wyrostek bez czapki, ale w ogromnych futrzanych rękawicach i obszernym, zapewne ojcowskim kaftanie, wystąpił naprzód.
— Co za ludzie? Stójcie! nie podchodźcie, bo będę strzelał — mówił groźnie.
Słuchacze, nie wyłączając mówiącego, roześmieli się i razem, jak na komendę, rzucili się ku przybyłym.
— Ujbanczyk! Ujbanczyk! — krzyczały dzieci, czepiając się rąk i odzieży chłopca. — Ojciec dawno na was czeka. Dżjanha i Foka poszli po reny. I my czekamy... a jakże!
— Czekamy, cze-ka-my, a jakże! Czekamy! Babat! Co za ludzie? Jakem się wylękła. Uch sie! Czekamy! — mruczała, cofając się z trwożliwym gestem i tem ogólną budząc wesołość, jedna z większych, ciemnych postaci, ku której Ujbanczyk na przywitanie wyciągnął rękę[5].
— To Simaksin — zaśmiały się dzieci. — Czyż nie poznajesz Simaksin?
— A! to ty, Simaksin! A gdzież Lelija? — Chłopiec obejrzał się i, ujrzawszy opodal wiotką postać niewieścią, chylącą się do stóp Tunguza, by mu odpiąć łyży, umilkł.
— Cóż, ojcze! jakże się masz? — pytała dziewczyna. — A matka? Czy żyje jeszcze?
— Żyje.
— A dwa funty mąki, co wam posłał Andrzej, otrzymaliście?
— A jakże, ale ja nie wziąłem; będziem mieszkać dalej u Mateusza. Poczciwy stary) sprawiedliwy stary... On jeden nie wypędzał, choć u samego krucho, o krucho! W lecie, gdy minie głodówka, to i ciebie zabiorę; będziemy mieszkać koło niego w namiocie na wzgórku.
— Nie puszczą — odrzekła smutno dziewczyna, ale widocznie nie umiała się smucić długo, gdyż ujrzawszy wyciągniętą dłoń Ujbanczyka, przyjęła ją z wesołym uśmiechem.
— Cóż porabiasz, Lelijo?
— Co mam porabiać? Nie kwitnę, a więdnę... po tobie tęsknię, nie widzieliśmy się tak długo... od samego południa!.
— Ba-bat! od samego południa!... Nie kwitnę, a więdnę... Babat!... Od samego południa... południa... tęsknię — zakwokała z tym samym śmiesznym, trwożliwym gestem Simaksin.
Zachowanie się starej wywołało znowu huczny śmiech, z którym połączyło się wycie podrażnionych psów. Drzwi jurty stuknęły; zwabiony niezwykłym hałasem, ukazał się w nich mężczyzna tęgi, barczysty, w krytym skórą jakuckim kaftanie. Przestąpiwszy ostrożnie wysoki próg i wyprostowawszy się, postąpił kilka kroków ku umilkłym na jego widok dzieciom.
— Co się stało? — zapytał. — A to ty, Ujbanczyk? I ty, stary, przywlókłeś się? Czegoż stoicie? Chodźcie do izby!
— Ja, Andrzeju, ja — mruczał Tunguz, ściskając podaną sobie dłoń. — Przychodzę podziękować ci, żeś o mnie nie zapomniał, a i córkę zobaczyć.
Jakut dumnie kiwnął głową i powrócił do jurty, wprowadzając ze sobą gości. Za nim szły dzieci, chichocząc i drażniąc starą Simaksin, która, jak echo, powtarzała ich ruchy i słowa. Gdy jednak weszli do izby, śmiechy i żarty ucichły. Kobiety i dzieci zwykłą drogą poza kominkiem, stojącym na samym prawie środku izby, tyłem do wejścia, przemknęły się na prawą, żeńską domu połowę. Tam pod ścianą, na ławie, siedziała naprzeciw ognia, odziana w futrzaną czapkę i takiż kaftan, chuda, żółta i wiecznie chora żona Andrzeja. Mężczyźni, z wyjątkiem Andrzeja, poszli wprost przed siebie w głąb chaty i, zatrzymawszy się na środku, skierowali oczy w kąt, wejściu przeciwległy, gdzie pod powałą, na małej półeczce mieściły się okopcone obrazy świętych. Zdjąwszy czapki, przeżegnali się trzy razy z namaszczeniem, powagą i trzykroć uderzyli czołem; poczem dopiero zaczęli witać się z domownikami.
— Cóż słychać? rozpowiadajcie! Jakże się miewasz, Rosyaninie! — odezwał się po rosyjsku, dźwięcznym, ale nieszczerym głosem Ujbanczyk, wyciągając rękę do człowieka, leżącego za stołem na ławie narożnej, stykającej się z tą, nad którą wisiały obrazy. Zagadnięty podniósł się i usiadł, wyciągniętej jednak ręki nie przyjął; chwilę wpatrywał się w chłopaka wybladłemi, niegdyś zapewne błękitnemi oczyma, potem spuścił chmurnie głowę i bąknął niechętnie:
— To ty przyszedłeś!... A dobrze! Czegoż chcesz?
Ujbanczyk zmieszał się, cofnął, stanął obok Andrzeja, grzejącego się przy ogniu i zaczął z nim gwarzyć.
— Gniewa się?
— Pewnie, że się gniewa — odrzekł Andrzej szyderczo i dość głośno. — Niech ci sam powie, o co mu chodzi. Wielki nasz pan!
— Cóż porabiasz, Rosyaninie? Dlaczego się gniewasz? Dlaczego nic nie mówisz? My ludzie dzicy chętnie posłuchamy ciebie uczonego człowieka — począł znów łagodnie, cokolwiek monotonnym głosem Ujbanczyk, ale umilkł natychmiast, przerażony wyrazem postaci cudzoziemca. Jego siwa, rzadka, ale dość długa broda najeżyła się nagle, białe brwi zsunęły; lewa połowa twarzy, targana kurczem, wykrzywiła się okropnie; lewe oko zniknęło pod powieką, a prawe zapłonęło młodzieńczym, ciemno-szafirowym ogniem. Podniósł się z ławy ruchem powolnym; cała jego postać olbrzymia, lecz zgrzybiała, jakoby zmięta jakimś ogromnym ciężarem, który się po niej niegdyś przetoczył, prostowała się, rosła, potężniała. Milczał wciąż jednak, wpatrując się drapieżnie, jak sęp, w kupiących się przed nim Jakutów.
— Ech! nie warto na niego zważać... na durnia! — mruknął pogardliwie Andrzej, spluwając. — Bóg da, nie pomrzemy od jego groźnego patrzenia! A gniewa się?... Coby się gniewać nie miał? Każdyby się gniewał, ale sam sobie winien: łyżki połamał, misę z jadłem na ziemię rzucił. Zabij mu natychmiast, dziś zaraz, rena albo krowę, bo on pan, nasz wielki dobrodziej, nie może, jak my, Jakuci, jeść ryby śmierdzącej z modrzewiowem łykiem. Ale ze mną sprawa krótka kazałem Dżjanhie go przytrzymać i dałem mu raz i drugi, jak się należy w zęby, więc się gniewa. A niech się gniewa! Ale powiedz mu, Ujbanczyk, że jeżeli się nie uspokoi, to go zwiążemy, i tyle! — zakończył surowo.
— Jutro pojedziemy do miasta. Czy dobrze? Zgoda? — począł po rosyjsku Ujbanczyk, udając, że tłómaczy słowa Andrzeja. — Panu tu pewnie niedobrze: jadło złe! Cóż robić, myśmy ludzie biedni, dzicy; jemy, co się trafi. Teraz przednówek, pan powiniem wybaczyć. Ani rena, ani krowy zabić nie możemy, bo wtedy nic nam się nie zostanie. Krowy i tak co rok od zarazy zdychają, mamy ich mało, a reny... Na czem wozilibyśmy pana naczelnika, popa, panów Rosyan? Na czem powieziemy towary? Bez renów my ludzie zgubieni, przepadniemy.
— Łotry! niegodziwcy! dlaczegoż wy się pastwicie nade mną? Cóżem ja wam zrobił? Czyżem sam tu z własnej woli przybył? — wybuchnął nareszcie posieleniec; dwie strugi łez gorących popłynęły mu po targanych konwulsyami policzkach i znikły w trzęsącej się brodzie.
— Cóż on mówi? — pytał z przykrym uśmiechem Andrzej.
— On mówi, że nam nic nie zrobił. Pyta, za co go prześladujemy?
— Nic nie zrobił? Taak! Niejedną on pewnie jakucką duszę wypruł z ciała swojemi rękoma... Och, niejedną! A teraz, kiedy się zestarzał, kiedy nic nie może, to udaje niewiniątko. Znamy się na tem. Innego on wart jeszcze obejścia; a on przecie jeszcze się skarzy, jeszcze wymawia, że go źle karmią — syczał Andrzej z nienawiścią.
Rosyanin przestał płakać i przysłuchiwał się uważnie gadaniu Jakuta.
— Co on mówi? — zapytał.
— On mówi, żeś niejednego pewnie zabił człowieka, więc za to.
Ledwie to wyrzekł, cherlawego łupieżcę jak gdyby kto obuchem w głowę uderzył, na moment zamarł, oczy zamknął, głowę pochylił i zgarbił się, ale nie trwało to długo, prędko otrząsnął się i wrzasnął ochrypłym, urywanym głosem:
— Nieprawda! A zresztą, gdyby i tak było, to na to jest cesarz, prawo, sąd. Zostałem ukarany... Nie wam, psy, mnie sądzić, nie wam! — wył, uderzając pięścią w stół.
Wyprostowany, z hardo podniesionem do góry czołem, ze wzrokiem iskrzącym, wydawał się po staremu groźnym, strasznym dla ludzi. Andrzej mimowoli cofnął się w tył, kobiety i dzieci, zwabione hałasem z za przepierzenia, pierzchły z popłochem napowrót; tylko „mirjaczka“ Simaksin choć drżąca i blada, nie uciekła, lecz pchana siłą swego kalectwa, szła ku Rosyaninowi, uderzając rękoma o biodra, bełkocząc coś niewyraźnie, naśladując jego mowę, ruchy i wykrzywienia.
— Weźcie ją! weźcie ją, starą wiedźmę! — syczał tenże, chwytając się za głowę. — Jeszcze tego brakowało! Weźcie ją natychmiast... Uuu! Zabiję!
Nikt się jednak nie ruszył, nie przeląkł; przeciwnie: ci, co byli pierzchli, powyłazili z kątów i utworzyli dokoła zapaśników wesoły, śmiejący się amfiteatr widzów. Nawet chora Andrzejowa wysunęła się z za przegródki i oparta na kiju przypatrywała się z uśmiechem pociesznej scenie. Wciąż następująca „mirjaczka“ była już tak blisko, że o mało nie chwyciła rękoma trzęsącej się brody cudzoziemca, ten ze swej strony już sięgał warkoczów histeryczki, gdy Ujbanczyk wpadł pomiędzy nich i pchnął oboje na dwie różne strony. Śmiech ucichł: Simaksin, mrucząc, wróciła za komin. Rosyanin, powaliwszy się na posłanie, już się więcej nie podniósł; utknąwszy głową w łachmanach, kąsał je, rwał i płakał.
Jakuci w milczeniu skupili się dokoła ognia.
— Znalazła sobie nareszcie Simaksin narzeczonego — próbował żartować Andrzej, lecz słowa jego tylko na twarzy Tunguza wywołały wymuszony uśmiech; inni unikali wzajemnie swego wzroku, a kiedy na dworze psy zaszczekały zajadle, z okrzykiem: „Reny! Dżjanha!“ chwyciwszy odzież, jaka się znalazła pod ręką, skwapliwie z jurty wybiegli.
Noc była pogodna; mrok rozwidnił się, gdyż księżyc pełen, świecący, o wyraźnych i ostro zarysowanych krawędziach, jak świeżo w obieg puszczona moneta, wzbił się już wysoko ponad równinę. Z dziedzińca jurty, która, podobnie jak inne zimowe sadyby tej miejscowości, stała wśród łąk, widać było wszystko dokoła, jak na dłoni. Przed jurtą rozpościerał się step śnieżny, miesiącem wysrebrzony; za jurtą majaczyły białe jak zastygła piana zarośla. W nich to właśnie coś trzeszczało, kotłowało się, ku nim uparcie zwracały się pyski ujadających psów. Nagle gałęzie rozstąpiły się i na jasną polanę wyskoczyło kilka cieni.
— Psy przywiązać! Otworzyć wrota zagonu! Żwawo! — krzyczał Andrzej.
Reny, spłoszone głosami i widokiem biegnących ludzi, stanęły, zbiły się do kupy, nastroszyły uszy i rogi. Para ich oddechu, rozsiana podczas biegu w powietrzu, otoczyła ciemne ich postacie muślinowym, przyświecającym obłokiem. Czarne, rosochate poroża chwiały się nad nimi, jak krzaki, kapryśnym wichrem szamotane. Trwało to krótką chwilkę. Na trzask nieprzestających się łamać gałzi zwierzęta drgnęły przerażone, zarzuciły na tył rogi i rozprószyły się na wszystkie strony, jak krople wody, uderzonej kamieniem. Jednocześnie z lasu wypadły nowe cienie rosochate, niosące ludzi na grzbietach. Jeźdźcy, wydostawszy się na równinę, zwolnili wierzchowców i ostrożnie zaczęli objeżdżać zdala rozpierzchłe zwierzęta, starając się zbić je w gromadę i do zagrody zapędzić. Ci zaś, co byli na dziedzińcu, przyczaili się za płotami i budynkami. Wkrótce, bijąc się i ciężko sapiąc, reny wpadły tłumnie do okólnika, a Ujbanczyk, Lelija, Tunguz, dzieci, nawet stara Simaksin pobiegli pędem do wrót, ażeby zamknąć wyjście.
Tymczasem nadbiegli i łowcy w obłokach pary na swych rączych, laskonogich wierzchowcach. Na czele, na dużym, białym brodatym samcu jechał Dżjanha w bufiastym kaftanie, krytym czarnym półaksamitem, w jakuckim, futrzanym, ostrokończastym kołpaku na głowie; za nim na ciemnym reniferze, drobniejszych kształtów, podążał wyrostek w białej czukockiej „kuklance“[6] i tunguskiej, uszatej, do czepka podobnej bermycy; siedzieli na garbach zwierząt, bez siodeł i strzemion, kierując za pomocą rzemieni, przywiązanych do uździenic. Reny biegły ciężko, co chwila zapadając w głębokim śniegu, i oddychały gwałtownie, wywiesiwszy długie, spienione ozory. We wrotach jeźdźcy najechali z fantazyą na stojące tam kobiety, poczem zeskoczyli zręcznie, a raczej stoczyli się na ziemię, podparłszy się małemi pałeczkami.
Dżjanha krzyknął na Leliję, aby mu potrzymała rena i zaczął natychmiast od wyszytej paciorkami uzdy odwiązywać długi rzemień, służący mu za lejce.
— Ledwie żeśmy je znaleźli — opowiadał wesoło dziewczynie — leżą, śnieg je przysypał, rogi sterczą jak krzaki, las i las. Foka ich nie dojrzał, o mało nie nadeptał. Spłoszył i rozleciały się po lesie, jak kuropatwy. A cośmy potem mieli kłopotu z łapaniem! czyste skaranie i gadać nie warto! Noc, co chwila zaczepiasz o gałęzie, łamiesz je, tylko więcej straszysz zwierzęta! Gdyby nie ten twój biały ulubieniec, Lelijo, pewnikiem wrócilibyśmy nad ranem. Ale, ale, jutro ty, albo Niuster pójdziecie do lasu, bośmy tam zostawili łyże, wlec było niepodobna, gęstwina!
— A jakżeście to „bielaka“ złapali? — spytała dziewczyna.
— Tak jak ty, — po tungusku! — zawołał zdala głosem donośnym i krzykliwym, jak głos wrony, drugi jeździec, zwany Foką z powodu małego wzrotu, grubego ciała i niezgrabnych ruchów.
Wszyscy dobrze wiedzieli, w jaki to nieprzyzwoity sposób łapią Tunguzi rozhukane reny i roześmieli się, zadowoleni z zuchwałego żartu; a Lelija, słuchająca opowiadania Dżjanhi, wsparta na grzbiecie faworyta-rogacza, zmieszana, schowała w miękką sierść zwierza zarumienioną, figlarną twarzyczkę.
— No, no! dość zęby szczerzyć! Pójdźmy łapać — surowo napomniał Andrzej, kiwając na Dżjanhę, aby się śpieszył; sam, nie czekając, poniósł pęk uździenic i rzemieni w głąb ogrodzenia, gdzie reny chodziły niespokojnie, jakby coś przeczuwały.
Tymczasem Dźjanha koniec odwiązanego rzemienia przeciągnął przez kółko, umieszczone na przeciwnym jego końcu, poczem metodycznie zaczął zwój za zwojem zbierać do ręki ogromny, w ten sposób utworzony stryczek. Skończywszy, pękiem potrząsł silnie, żeby się pierścienie ułożyły na właściwem miejscu, prawą rękę wydobył z rękawicy i przełożył do niej cały zwój arkanu, bacząc, by kościane kółko koniecznie przypadło na sam środek dłoni, lewą ręką schwycił wiszącą resztę rzemienia, a spojrzawszy uważnie na kręcące się przed nim zwierzęta, podbiegł ku nim pędem i w ostatnim ogromnym skoku, pochylony w tył i nie tykając prawie ziemi stopami, machnął pękiem nad głową, okręcił go i cisnął silnie przed siebie. Rzemień z lekkim świstem rozwinął się w duży, kolisty wieniec i padł z góry na rogi wybranego rena, a jednocześnie Dżjanha stanął na nogach.
— Zuch! Aj-da! Zuch! — krzyknął Tunguz, poruszony widokiem dawno niewidzianych, a miłych sercu scen.
Złapany zwierz skakał, wlókł za sobą chłopaka, ale ten przycisnął rzemień do kolan, przysiadł, śnieg orał, aż się oparł i zwierza zahamował. Obecni poskoczyli mu na pomoc, renowi nałożyli na pysk uździenicę i uprowadzili ze stada. W ten sposób pojmano wszystkie reny, choć wystraszone rzucały się na płoty jak wściekłe; pozostał tylko jeden rogacz, duży, rudy i najdzikszy; gdy go w kąt zaparto, nie widząc innego wyjścia, rozjuszony wspiął się nagle i z miejsca podwinąwszy pod siebie zgrabnie przednie nogi, ogromnym rozpaczliwym skokiem przesadził wysokie ogrodzenie.
— Łapaj! trzymaj! — rozległo się ze wszech stron; ale zbieg podniecony okrzykami, z zadartą głową, zarzuconymi na plecy rogami, z szybkością strzały pomknął w otwarte pole.
— Niuster! siadaj! Gdzieżeś ty się zapodział? — krzyczał Andrzej na starszego syna. — Lelijo, i ty też! siadajcie, biegnijcie, odciąć od lasu! A chyżo!
Chłopak i dziewczyna nie dali sobie tego dwa razy powtarzać; w mgnieniu oka dopadli renów i pogonili za uciekającym. Gonitwa nie trwała długo, gdyż zbieg od tajgi odparty, zatoczył duże na łące półkole i stanął naprzeciw okólnika, a nie widząc ludzi, którzy się znowu pochowali za płoty, wbiegł po chwili namysłu, dążąc do swoich uwiązanych towarzyszów; wpadłszy w zastawioną we wrotach pętlicę, zaczepił się i został złapany. Andrzej zlustrował stado: wybrał cztery sztuki co najtłustsze i najsilniejsze, kazał je „wywiązać“, by przed drogą opróżniły żołądki, a resztę polecił natychmiast odpędzić do lasu.
„W podróży dobrze jest, gdy ci, co wiozą, są tłuści a głodni, ci zaś, co jadą, chudzi a syci“ — głosi jakuckie przysłowie; trzymając się go skrupulatnie, Andrzej tego wieczora kazał przygotować nadspodziewanie obfitą wieczerzę. Okazało się, że w obszernej śpiżarni bogacza, który na równi z cierpiącymi głód, jadł oddawna wyłącznie skąpo okraszone modrzewiowe łyko, znalazły się jeszcze kawałki jakiegoś mięsa, wprawdzie dość podejrzanego, i ryby cuchnącej, nawpół zgniłej. Mięso „dla naszego pana Rosyanina“, jak mówili drwiąco domownicy, uwarzono osobno w małym kociołku i dano posieleńcowi na fajansowym talerzu; a rybę przeznaczoną dla Jakutów, mających twardo wyprawne żołądki, rozgotowano całkowicie w dużym kotle wody i rozbito na drobne kawałeczki, a dodawszy parę garści mąki dla zaprawy, odstawiono od ognia. Gdy ta polewka, pompatycznie zwana „kachy“, w ogromnej jak morze, drewnianej misie zjawiła się na stole, nieznośny, duszący odór zepsutej ryby napełnił jurtę. Nie zmniejszyło to jednak wesołości biesiadników, którzy z łyżkami w ręku, kupili się dokoła stołu. Tak już dawno nie wąchali „ludzkiego“, jak twierdzili jadła, że spoglądali na misę ze czcią, z namaszczeniem, czekali niecierpliwie, aż gospodarz przeżegna się i zacznie.. Tym razem, ze względu na „kachę“, dopuszczono do wspólnego posiłku kobiety, nawet starsze dzieci. Wszyscy już dawno zajęli swe miejsca, tylko Lelija, zastępująca chorą gospodynię, uwijała się jeszcze około komina, rozstawiając na rogach ogniska do góry dnem wypróżnione naczynia, aż ojciec krzyknął na nią gniewnie:
— Cóż ty, Lelijo, nie idziesz? Śpiesz się... Widzisz, że na ciebie czekamy.
Dziewczyna pośpieszyła zająć miejsce między wieczerzającymi.
Posieleniec, zjadłszy swoją porcyę, usunął się w kąt, wydłubywał mięso z zębów, patrzał z podełba z nietajoną pogardą i wstrętem na jedzących Jakutów. Nie czuł już ku nim nienawiści; obfity i pożywny pokarm znacznie go ułagodził, ale nic go z nimi nie łączyło, nawet poczucie wspólności pochodzenia.
— Także twór... boża — mruknął filozoficznie, żeńskim rodzajem przymiotnika, zaznaczając niezgłębioną różnicę, zachodzącą między nimi a sobą.
— Co on mówi? Może spróbuje naszej strawy? — zapytał Andrzej.
Ale Rosyanin przecząco pokręcił głową.
— Śmierdzi.
— A my od tego tłuściejemy — dobrodusznie zauważył Ujbanczyk. — Śmierdzi, powiada — przetłómaczył obecnym.
Jakuci podnieśli okrzyk zadowolenia.
— Każdy człowiek w środku śmierdzi i on też nie pachnie — odezwał się niespodzianie Foka.
Dowcip ten, któremu towarzyszyło gdakanie przestraszonej hałasem Simaksin, dolał jeszcze oliwy do ognia. Młodzież za lada słowem wybuchała śmiechem, aż wreszcie rozruszany Andrzej spróbował poprzeć zdanie Foki poważną sentencyą własnego wynalazku:
— A no, ma racyę. Dla ludzi wszystko jedno. Coś ty zjadł, a tylko dla ciebie dobre... i to nie na długo.
— Co i gadać! Ja kiedym chodził nad morze — począł Tunguz. Otarł usta i gotował się już illustrować wypowiedzianą myśl licznymi wypadkami z własnego życia, kiedy gospodarz powstał od stołu, żegnając się krzyżem świętym i spoglądając na obrazy. Opróżnioną misę zabrano ze stołu, rzuciwszy do niej zabrukane łyżki; wieczerza skończyła się. Goście zaczynając od gospodarza i gospodyni, podawali ręce wszystkim domownikom z kolei, co zabrało tyle czasu i sprawiło tyle ruchu, że wątek ogólnej rozmowy został zerwany. Wszyscy obecni, których nic już nie zatrzymywało, nie łączyło, rozpełzli się po kątach; Tunguz nieco markotny usiadł przed kominem koło słupa, który zakończał przegrodę, dzielącą dom na dwie równe połowy; naprzeciw niego na małym zydelku, tyłem do ognia umieścił się Andrzej z małą żelazną fajeczką w ustach; Andrzejowa, pokaszlując, powlokła się za przepierzenie, jak zwykle, do łożnicy, zasłanej niedbale włochatemi skórami, a w cieniu za kominem zebrała się młodzież pochichotać i porozmawiać półgłosem. U stołu pozostał tylko Rosyanin i Ujbanczyk, który, ile razy tu był, czuł się zawsze w obowiązku bawienia cudzoziemca.
— A z czego robią się filiżanki? — zaczął po długiem, przykrem milczeniu zwykłą swą w takich razach „uczoną rozmowę“.
— Z gliny, która się nazywa fajans, albo porcelana — odpowiedział leniwie posieleniec, wyciągając się na ławie.
— Patrzcie państwo, fajans albo porcelana — powtórzył po jakucku chłopak, spoglądając zwycięsko na obecnych.
— A żelazo?
— Żelazo z kamienia, co się nazywa ruda — monotonnie objaśniał pytany.
— Patrzcie państwo, ruda! A szkło?
— Z popiołu i piasku.
— Patrzcie państwo! A perkale?
I ciągnęła się ta długa litania zawsze jednakowych zapytań, które znudzony posieleniec przerywał najczęściej brutalnem przekleństwem. Dziś jednak, może dlatego, że to był dzień ostatni, okazał się niezwykle cierpliwym i pierwszy zamilkł Ujbanczyk, snem zmorzony. Siedział jeszcze czas jakiś, wpatrując się w ogień osowiałym wzrokiem, siląc się przypomnieć sobie, o co by jeszcze takiego zapytać, ale pożywna „kachy“ wszystkie myśli wypędziła mu z głowy, wreszcie Rosyanin już chrapał głośno. Ujbanczyk poczuł nieprzezwyciężoną ochotę pójść za jego przykładem, tylko pomny na prośby Andrzeja mocował się z sobą.
Ogień trzaskał na kominie, Tunguz spał, Andrzej spluwał i ssał fajeczkę, aż w cybuszku piszczało; Simaksin mruczała, przerzucając na ławie łachmany swojej pościeli, a z ciemności, z za komina dobiegał stłumiony szept młodzieży.
— Dżjanha, kup mi w mieście naparstek, proszę cię. Doprawdy kup! Patrz, jakem sobie palce pokłuła, reparując wam odzież. Widzisz, jaka dziura?
— Co mi tam! Wielka rzecz, dziura w palcu. Tem lepiej, powiesisz sobie kolczyk! — opędzał się żartobliwie proszony i półgłosem zanucił:
Oj, kupię ci naparsteczek
Nie żelazny, nie miedziany,
Ale z srebra, ze szczerego
Ulany!
— On ci nie kupi, on... ukradnie! — zaskrzeczał nagle dość głośno Foka.
— Spać! — krzyknął Andrzej — dosyć zbytków.
W ciszy, która zapanowała na chwilę, Ujbanczyk zasnął, powaliwszy się na ławę, ale wkrótce obudziło go wołanie i silne w bok szturchnięcie:
— Cóż ty, widzę, śpisz sobie? Wstawaj, wstawaj! — szeptał Andrzej, silnie go za ramię targając.
Ujbanczyk powstał, zataczając się, przeszedł za Andrzejem na żeńską izby połowę, gdzie przed łożem gospodarstwa stał mały stoliczek, oświecony cienką woskową świeczką, przyklejoną do jego krawędzi, widocznie wziętą z przed obrazów; na stole leżał arkusz papieru, pióro i stała buteleczka atramentu.
— Pisz! — rzekł Andrzej poważnie, siadając obok niego; zniżywszy głos, zaczął mu wyłuszczać co i jak powinien napisać. Ujbanczyk pilnie go słuchał, ze zdziwieniem, z przykrością, bo nadzieja snu coraz dalej go odbiegała.
— Ależ to nieprawda! — krzyknął wreszcie stłumionym głosem — jakże ja mogę to napisać?
— Głupiś! Nie twoja w tem głowa, co pisać. Pisarz jesteś, więc pisz, co gromada kazali. Co ty rozumiesz: dziś on taki, a jutro owaki. Widziałem ja ich niemało. Siedzi i myśli, a o czem myśli, kto go wie? Przybysz, cudzoziemiec, kto go przeniknie? Może ty? — zakończył szydersko. — Pisz, jakem ci powiedział.
Ujbanczyk podrapał się w głowę, pomyślał, kazał sobie wszystko jeszcze raz powtórzyć, poczem umoczył pióro, pochylił kędzierzawą czuprynę i, zwracając twarz, to jednym, to drugim bokiem do papieru, zaczął pisać. Litery kreślił starannie jedna za drugą, dając pierwszeństwo dużym i krzywym, pomagając sobie językiem, który wywiesił i suwał nim po wargach w ślad za piórem, idącem po papierze.
My Dzurdżujski ułus, Kangałagski nosleg, rodu Esie, miejscowości Andy rodowicze, jako ten Urutski Stefan, wielki pan, prosi o mięso, prosi o rybę, prosi o masło, prosi o mąkę, a że w miejscowości Andy wielki głód, nie mamy świeżej ryby, niema soli i mąki; trzysta wiorst do miasta, a Jakut biedny dziki nie ma nic, a co jest, to śmierdzi. A my boim się, bo on gniewa się i grozi zabić, a nawet na naszego kniazia Andrzeja rzucał miską, połamał łyżkę, a nikt nie wie, co on myśli, bo siedzi i myśli. To my pokornie prosim, bo my nie możem, aby tego Urutskiego Stefana zabrać na wieki wieków Amen. O co podpisujem.
Pieczęć przyłożył Dzurdżujski ułus Kangałagski nosleg rodu Esie Kniaź Andrzej Wasilewicz Trofimow.
Pisał pisarz Ujbanczyk Dzurdżujskiego ułusu Kangałagskiego noslegu rodu Esie rodowicz Jan Mateuszewicz Trofimow.
Dnia 20. marca 188... roku.
Trzysta wiorst, oddzielających dolinę Andy od powiatowego miasteczka, przebyli w przeciągu pięciu dni. Źle odżywiani, źle odziani, nacierpieli się niemało, szczególniej Rosyanin, który pod koniec już się nawet nie gniewał, nie klął, nie skarżył, ale zastygł w ponurej apatyi, leżąc bez ruchu, skurczony na sankach, pod wiązką łachmanów, służących mu za odzież i pościel.
— Aby mi tylko w drodze nie umarł! — mruczał Ujbanczyk, oglądając się na niego i popędzając reny.
Nareszcie szóstego dnia przedpołudniem stanęli w miasteczku. Ujbanczyk przedewszystkiem zajechał do Uprawy, gdzie zdał Rosyanina papiery, a także wypowiedział się o mące. Rzeczywiście przyszło z „gubernii“ pozwolenie na rozdawanie cierpiącym głod gminom Jakutów i Tunguzów mąki z zapasów znajdujących się w magazynach rządowych, ale w ilości prawem określonej, stosunkowo do liczby dusz, płacącej podatki, i nie darmo, ale tytułem pożyczki, rozłożonej według wartości mąki i kosztów przewozu. Wiadomość ta zmniejszyła znacznie wiarę Ujbanczyka i Dżjanhi w skuteczność ofiarowanej pomocy, a nawet w jej potrzebę. Naradziwszy się jednak postanowili na wszelki wypadek zabrać należną im część. Jeżeli okaże się zbyteczną, będzie można ją zwrócić, rozumowali, przewóz nic więcej nie będzie kosztował, nad to co już stracili, a tymczasem Andrzej i gmina mogliby gniewać się za samowolną zmianę ich rozporządzeń. Zabrał więc Dżjanha reny na koniec miasteczka do znajomego Jakuta, gdzie miał czekać na brata, a Ujbanczyk poszedł załatwiać wymagane formalności.
Cierpliwością, pokorą, uporem zwyciężył wszystkie kancelaryjne przeszkody; na ulicy, w kuchniach, w przedpokojach wyczekał wszystkie godziny snu, złego humoru, braku czasu tych, od których załatwienie sprawy zależało; wreszcie głodny, wyczerpany ogromnem natężeniem uwagi, jakiej wymagało od niego to ciągłe obcowanie z „panami“, otrzymał od zarządu okręgowego kwit do magazynów mąki i pobiegł radośnie do wachmistrza.
Już był wieczór, zorza gasła, bezludne zazwyczaj uliczki opustoszały jeszcze bardziej, w oknach natomiast zaczęły gęsto połyskiwać światełka. Wachmistrza nadspodziewanie zastał Ujbanczyk w domu, ale ten tylko nań spojrzał z drugiego pokoju i nie spieszył się bynajmniej wyjść do niego. Czekał więc Jakut spokojnie, stojąc u progu kuchni dużej, zalanej światłem palącego się ogniska, pełnej kobiet rumianych, białolicych i jakichś ludzi, Jakutów i Kozaków, uwijających się po izbie, przenoszących jakieś naczynia, rzeczy i całkiem niezdających się zwracać na niego uwagi. Głodny i spragniony chłopak łykał drażniące zapachy potraw; markotny słuchał rozmów obojętnych, lub wesołych śmiechów i gwaru, dobiegającego z za ściany, gdzie bawili się zebrani właśnie u wachmistrza goście.
— Jutro, dziś późno, niema czasu — objaśni małoletni synek gospodarza, odnosząc mu kwit z powrotem.
— Do jutra czekać nie mogę... reny! W okręgu powiedzieli, że dziś wydadzą.
Malec ruszył ramionami, nie wyrzekł słowa i oddalił się w głąb mieszkania. Ujbanczyk, przyzwawszy na pomoc wszystkie zapasy swojej niezłomnej cierpliwości, wartował dalej u progu z kwitem w ręku. Wyjście z domu było tylko jedno przez kuchnię, musiał więc doczekać się kiedyś gospodarza. Los zlitował się nad nim wcześniej, niż się spodziewał; wkrótce drzwi otworzyły się szeroko i ukazał się w nich gruby, wąsaty Kozak, w szarym, wojskowym szynelu.
Ujbanczyk poznał wachmistrza i wysunął się z cienia.
— A tyś tu jeszcze, — zapytał tenże marszcząc brwi, i marsowato strosząc wąsy.
— Okaż pan łaskę... reny! W Okręgu powiadali...
— Tyś z Andy? Człowiek Andrzeja? — przerwał Kozak.
— Tak. On kłania się szanownemu panu i prosi.
— Cóż? on nie wie... porządku? — z naciskiem wyrzekł małomiejski dygnitarz i spojrzał znacząco na ręce Jakuta. — Dziś dać nie mogę, późno. Przyjdź jutro!
— W Okręgu powiadali... jeszcze niema siódmej; jeszcze magazyny otwarte — odparł nadspodziewanie śmiało Jakut.
— Powiedziałem późno — wrzasnął zaperzony Kozak. — Wynoś się!
Jakut pochylił głowę; ale przebrała się miara goryczy, którą go pojono dnia tego, cierpkie wyrazy paliły mu usta i już miał hardo wybuchnąć, kiedy podniósłszy głowę, nie ujrzał wachmistrza. Spotkał się tylko z wrogiemi, szyderczemi spojrzeniami sług, kobiet, dzieci w kuchni zebranych. Nałożył więc uszatą czapkę na głowę i wyszedł, mrucząc:
— Wiem ja dobrze, czego wam trzeba, pijawki! Jutro! a jutro to samo: niema... śpi... goście! I tak bez końca!
Idąc ciemnymi zaułkami miasteczka, rozmyślał o potrzebie, w jakiej zostawił swoich; o tem, co powie Andrzej i gmina; o przyszłych łowach, przykrościach i zawodach dnia ubiegłego, a gniew, obraza, rozpacz, rozdrażnienie, spotęgowane głodem, znowu w nim zawrzały.
A jeżeli nie „znaleziono“ nic jeszcze, nic zupełnie? Tam nic, tu także nic! Choć żywcem kładź się do grobu! Mówiłem Andrzejowi, żeby co dał, że z pustemi rękoma wadzić będą. Nie dał, poskąpił... głupiec! A tu tyle ludzi głodem mrze... A ty wracaj z pustemi rękoma... Choć płacz! choć konaj!
Śnieg padał drobny, jak kurzawa, tworząc białą mgłę, która zwiększała ciemności otaczające miasteczko, ale Ujbanczyk, który tu spędził pięć lat na nauce w szkole, zbyt dobrze znał miejscowość, ażeby miał zbłądzić. Z łatwością więc odszukał za miastem jurtę, stojącą wśród tulących się do siebie chlewów i chatek, a przed jurtą narty zaprzężone w reny. Zwierzęta zmęczone, wygłodniałe, leżały przyprószone śniegiem, podwinąwszy pod siebie nogi; gdy zbliżył się do nich, wstały, spoglądając lękliwie i smutno.
— Choćby siana im rzucił; możeby jadły. Nicpoń, pewnie znowu w karty gra. Och, ten Dżjanha! Dobrze, że choć rzeczy domyślił się schować, bo to w mieście niedługo świsną i tyleś widział. Szczególniej teraz, kiedy naród cierpi głód — szeptał do siebie podwiązując rzemienie uprzęży, opatrując narty.
Zły jeszcze, ale spokojniejszy wszedł do izby. Tam pełno było ludzi, prawie wyłącznie mężczyzn, Jakutów i Tunguzów. Na progu izby owionęło go ciepłe, duszne powietrze, przesiąkłe dobrze mu znaną wonią mieszkańców tajgi, przypominające żywicę, zepsute ryby, reniferowe skóry, krowi nawóz i dym z machorki. Chwilę stał odurzony, szukając oczyma brata. W jurcie, mimo tłumu było zupełnie spokojnie, cicho; kiedy niekiedy tylko rozlegał się jakiś krótki, urywany okrzyk lub wzrastał szmer rozmowy, półgłosem toczonej, ale milkł natychmiast, tłumiony ogólnem sykaniem. Cała ciekawość tłumu skierowaną była w kraśny próg izby, skąd poprzez ścianę ściśle do siebie przylegających ciał, ponad głowami, zapatrzonemi w jedną stronę, płynęło łagodnie jedyne w jurcie światło. Po szeleście kart, po rozlewającym się dźwięku pieniędzy Ujbanczyk poznał, że grają i z niepokojem zaczął wypatrywać brata; nie widząc go nigdzie, krzyknął na całe gardło:
— Dżjanha!
— Ja — odpowiedział chłopak, ukazując zarumienione, spotniałe oblicze ponad strzyżonemi, okrągłemi czaszkami otaczających.
— Jedziemy!
— A ty zapłać przedewszystkiem... zapłać, coś przegrał — ofuknął go jakiś gruby głos z głętbi. Ale Dżjanha, który robiąc łokciami, już się był przez tłum przebijać począł, tylko silniej szarpnął się ku drzwiom.
— Oddałem wam, com miał, a więcej nie mam. Róbcie sobie co chcecie! — zuchwale krzyknął już w progu.
— Reny mu zabrać, odzież! łapaj! — rozległo się w izbie. Ale bracia byli już na dworze. Ci, co za nimi wyskoczyli, nie widząc nigdzie Dżjanhi, który cichym cieniem mignął się tylko w zadymce, zwrócili się do Ujbanczyka krzątającego się około renów, ale tu natrafili na groźny opór.
— Reny należą do Andrzeja, do gminy, ani się ważcie tknąć! — krzyczał, wymachując długim prętem używanym do poganiania. — Co? może weźmiecie? Bierzcie, kiedyście takie chwaty. A tylko prędzej. Czajnik przecie zabraliście, pościele też, worki też, wszystko, a my tak z pustemi rękoma! Rabuśniki! ja się na was poskarżę — wsiadł na nich wkońcu, ośmielony bezczynnością otaczających go, obdartych, wódką i tytuniem cuchnących ludzi.
— A ty nie wymyślaj! — krzyknął jeden z nich, stojący na przedzie — a umykaj, pókiś cały! Zabrali!... Nie małe dziecko, myślę; wiedział, co robił, sam dawał!
— A niech się ten twój Dżjanha — dodał drugi — strzeże dostać w nasze ręce, bo będzie miał dziurę we łbie jak Bóg na niebie.
— Te-te-te! Nie trzeba. On i tak ma ich dosyć, całych trzy: w gębie i w nosie... i skończyło się! — rozległ się w pobliżu drwiący głos Dżjanhi.
Z obu stron posypały się przekleństwa, zgubne życzenia. Tymczasem Ujbanczyk uszykował narty i świsnąwszy na reny, ruszył z miejsca pędem.
Mimo oburzenia za lekkomyślnie przegrane rzeczy, szczerze uradował się poczciwiec, ujrzawszy na drodze czekającego nań brata. Dżjanha, jak zawsze rzeźki, wesoły, zręcznie wskoczył do nart, mknących — chyżo po ubitym szlaku.
— Bałem się, żeby ci za mnie skóry nie wyłoili — zawołał, śmiejąc się.
— Łotr jesteś! z pustemi rękoma jakże wrócimy do domu! Ach Dżjanha, Dżjanha!
— Czyż ja chciałem? Owszem, o mało nie wróciliśmy z wielkiem bogactwem. Gdybym był mądry, przestał wczas, ale chciwość mię opętała.
— A dużoś wygrał?
— Dużo, dwadzieścia rubli.
Ujbanczyk aż cmoknął z żałości.
— A później wszystko poszło. Jeszcze dobrze, ześ przyszedł, bo by świtę zwlekli, czapkę wzięli, wszystko przegrałem.
— I ani grosza me zostało?
— Ani grosika.
— Cóż będziem robić? Nie jadłem dzień cały!
— I ja też.
— I zupełnie z pustemi rękoma. Ten Andrzej, niby dziecko małe — dodał z dąsem; poczem opowiedział bratu z kolei o swych niepowodzeniach, o sprzeczce z wachmistrzem, postanowieniu nie brania mąki. Dżjanha tego samego był zdania, a zresztą nie mieli wyboru: ani reny, ani oni nie mieli w mieście co jeść.
— Ach Dżjanha, Dźjanha, jakże ty mogłeś zapomnieć, że nam dali ostatnie? — biadał Ujbanczyk. — Z pustemi rękoma, aż mi serce do gardła wskakuje, gdy o tem pomyślę.
Dźjanha milczał.
— A ten twój przyjaciel, Rosyanin — odezwał się wreszcie — który w przeszłym roku podczas powodzi bawił u nas w przejeździe przez parę tygodni, może by on co dał?
Ujbanczyk nic nie odrzekł, ale zamyślił się i reny cokolwiek shamował.
— Wstydzę się, nie śmiem — wyrzekł wreszcie niepewnym głosem — ty tego nie rozumiesz, ale on nazbyt uczony.
— Ano tem lepiej, tyś uczony, on uczony, to się polubicie — pocieszał go brat nieco drwiąco.
Chłopak roześmiał się chełpliwie i reny zatrzymał; wstał, poprawił na nich uprząż, poczem kilkakrotnie spojrzał to na miasteczko, pobłyskujące w tyle światłami, to przed się na bladą, w mrocznej tajdze ginącą wstęgę drogi; sześćdziesiąt wiorst głuchej puszczy dzieliło ich od pierwszych sadyb ludzkich, ciepłego na noc przytułku i pożywienia. Widząc wahanie brata, Dżjanha jął silniej nalegać, sam reny nawrócił, a choć Ujbanczyk zapewniał, że serce jego czuje, iż nic z tego nie będzie, pojechali jednak do miasta.
Mały domeczek, przed którym zatrzymali się, dach miał płaski, kształt kubiczny, a stał samotny wśród niewielkiego placyku. Musiał on być kiedyś sklepem lub szynkiem, gdyż posiadał przede drzwiami mały ganeczek, ogrodzony drewnianą balustradą, nakryty daszkiem opartym na dwóch graniastych filarkach — i kilka niewysokich stopni, wiodących doń ze dworu.
Dżjanha został przy renach, a Ujbanczyk, starannie otrzepawszy się ze śniegu wszedł na ganek i nieśmiało pociągnął rzemień wiszący zamiast klamki u dużych, ciężkich drzwi, obszytych kosmatą krowią skórą.
Naprzeciw wejścia w izbebce czarnej, dusznej, brudnej, tyłem do drzwi zwrócony, siedział przy stole, pochylony nad książką mężczyzna w kożuchu i czapce. Na szmer, zrobiony przez Ujbanczyka obejrzał się, ale poznawszy we wchodzącym Jakuta, nie rzekłszy słowa, zagłębił się napowrót w czytanie. Ujbanczyk oparty o framugę stał cicho, bez ruchu, uważnie rozglądając się po pokoju. Ze wszystkich jego kątów wyglądał niedostatek, niedbalstwo, czy też nieudolność lokatora. Na podłodze, widocznie dawno niezamiecienej, wzorzysto mieniły się floresy kurzu, zostawionego niewprawną miotłą na nizkiem ognisku, gdzie stały mocno zakopcone czajnik i saganek, piętrzyły się całe stosy popiołu i węgli; ze ścian wyklejonych niegdyś gazetami, zwieszał się obdarty papier, pajęczyna, a pod pułapem od okien, zakrytych lodowatemi szybami, z węgłów, ubielonych mroźnym wykwitem szronu, unosił się lekki opar zimnego, z zewnątrz wdzierającego się powietrza. Łożko, naprędce sklecone, z desek, umieszczonych na grubych koszlawych kozłach, tak ubogo nędznie było zasłane, że nawet Ujbanczyka, przyzwyczajonego do niewygód, litość zdjęła. Atmosfera pokoju była przesiąknięta staremi pomyjami, stęchlizną i tanim tytuniem. A wszystkie przedmioty, począwszy od miotły i szaflika około drzwi, prostego stołka bez poręczy, na środku izby, a kończąc na filiżankach do herbaty z bochenkiem razowego chleba na stole i butach, wyglądających z pod łóżka, nosiły cechy takiego roztargnienia, takiej obojętności dla zajmowanego miejsca, że zdawało się, jakoby w każdej chwili gotowe były powędrować n. p. ze stołu — naprzykład pod łóżko, z półki pod piec, a z szaflika na stół. Książki tylko i papiery na półeczce nad stołem, ułożone były porządnie, a niektóre nawet połyskiwały złoconymi grzbietami kosztownych opraw. Na ścianie, nad łóżkiem, rozpierała się szeroko ogromna, kolorowana mapa Syberyi, pewna widocznie zawojowanego przez siebie stanowiska.
Ujbanczyk czekał długo, cierpliwie, ale nadaremnie, więc chrząknął.
— Toch nado? — zapytał czytający, nie podnosząc jednak od książki głowy i nie ruszając się.
— To ja! Pan mię nie poznaje? Ujbanczyk — odrzekł nieśmiało, ale dość poprawnie po rosyjsku. Czytający obrócił się żywo i jednocześnie sięgnął po leżące na stole okulary.
— Ach, to pan! Czemużeś nie powiedział odrazu, chodźźe pan bliżej. Siadaj! — zawołał z widoczną radością. — Nie poznałem cię, ale bo was poznać niełatwo, wszyscyście tak do siebie podobni, szczególniej zimą w tych waszych włochatych parkach.
Jakut roześmiał się i wyszedł z cienia.
— To prawda, gdzie tam nas poznawać! Tyś jeden, ciebie niełatwo zapomnieć, a nas wielu. — Niezręcznie uścisnął podaną sobie rękę i stał na środku izby nie śmiejąc usiąść. Gospodarz uprzejmie podsunął mu krzesło.
— Siadaj, rozbieraj się! Gościem będziesz. Dawnośmy się nie widzieli. Kapsie[7] — z zadowoleniem wyrzekł jedyny wyraz, jaki umiał po jakucku.
Ujbanczyk znowu się uśmiechnął.
— Żyjemy po trochu. Dziękuję panu. A pan? Kapsie!
— I ja, po trochu. Czemuż się nie rozbierasz? Herbatę pić będziemy. Bądź pan proszę, gościem.
Chuda twarz chłopca oblała się rumieńcem: zaczął niespokojnie skubać czapkę w ręku.
— Pan wybaczy — wyrzekł wreszcie z takim wysiłkiem rozpaczliwym, jak gdyby się zerwał z łańcucha — że ja tak bez podarunku z pustemi rękoma, ale u nas bieda, głód. Przyjechałem właśnie po zapomogę, po mąkę. Pan wybaczy, pan pozwoli, ja zawołam brata; on czeka na dworze, zziąbł pewnie — dodał ciszej.
— Dżjanhę? Owszem, owszem, zawołaj. Trzeba to było odrazu zrobić — zawołał wesoło gospodarz, zabierając się do rozniecenia ognia na kominku.
— Dżjanha, chodź! dadzą jeść! Chodźże — wrzasnął Ujbanczyk, wypadłszy na dwór, i nie czekając na brata, wrócił pośpiesznie do izby.
Po chwili dudniły po podłodze ganeczku silne nogi Dżjanhi, który, otrzepawszy śnieg z obuwia, pojawił się we drzwiach, grubo szronem ubielony. Zamknąwszy drzwi szukał oczyma obrazu, a nie znalzłszy go, przeżegnał się i trzykroć z namaszczeniem pokłonił jednej z licznie na ścianach naklejonych illustracyi, dziwiąc się, że ich tu tak wiele u cudzoziemca, i że wśród jego świętych są takie młode i ładne; poczem podszedł do gospodarza, mocno ścisnął mu rękę i spojrzał nań bystro swemi wązkiemi, czarnerni oczyma. Od pierwszego rzutu oka spostrzegł panujący w mieszkaniu niedostatek, obecność wielu dziwacznych cacek, oraz niezaradność lokatora i określenie „uczony“ przemknęło mu przez głowę; w tem mniemaniu utwierdził go widok bladej, delikatnej twarzy cudzoziemca o zagadkowym wyrazie, ocienionej czarnymi zwojami gęstych włosów i takiej również brody. Zachowywał się on znacznie swobodniej, niż brat; proszony siedzieć, nie zajął miejsca natychmiast, ale wązkim nożem, wyjętym z wiszącej u pasa skórzanej pochwy, wyczyścił pierwej starannie obuwie ze śniegu i strzepnął sopelki lodu, pozostałe na futrze; zwierzchniego odzienia nie zdjął jednak.
Tymczasem Ujbanczyk, który kuklankę dawno był zrzucił, grzał się u ognia i powoli do siebie przychodził.
— A cóż, łyże, któreś pan był zabrał u nas, przydały się na co? — pytał już poufalej.
— Nie!
— A co, mówiłem! Na co łyże w mieście? A my, ot, wkrótce będziemy ścigać reny. Przyjechałbyś pan do nas, byłoby wesoło. Mój brat wielki mistrz, ma szczęście na łowach, słynie w okolicy za najlepszego prowodyra.
— A cóż Andrzej porabia? Czy zdrów? A stara Andrzejowa, czy żyje jeszcze? A Niuster, Simaksin, Lelija... wszyscy? cóż porabiają?
— A jak pan wszystko pamiętasz! Żyją, zdrowi wszyscy. A cóż mają robić? Siedzą zwykle, jak ludzie bogaci.
— Co on mówi o Lelii? — zapytał nagle Dżjanha, uważnie przysłuchujący się rozmowie.
— Pyta, czy zdrowa.
— Phi! a co mu z tego? — uśmiechnął się drwiąco i ciekawie z ukosa spojrzał na Rosyanina.
— Co on mówi? — spytał z kolei tenże, uderzony wyrazem twarzy Jakuta.
— Co on mówi? Ech, nic! Wybacz pan, on dziki — tłómaczył brata Ujbanczyk. — On dziwi się, że pan tak wszystko pamięta.
— A stary Tunguz? wciąż: niczeho, nietu? — ciągnął żartobliwie Rosyanin, próbując naśladować zabawną wymowę Tunguza.
— Ach, panie! męczy się stary. Bo to oni mają za najcięzszą karę, za najgorsze przekleństwo, gdy im kto powie: bodajeś żył, jak cudzoziemiec, wciąż na jednem miejscu.
Czajnik zakipiał, herbatę zaparzono, goście raz z gospodarzem zasiedli do stołu. Filiżanek znalazło się dwie tylko, musiał więc jeden z nich zadowolić się spodeczkiem; mleka też nie było, ale za to Rosyanin ukrajał po kromce chleba i, położywszy na wierzchu każdej kawałek cukru, podsunął je gościom.
— Pan, widzę, wyuczył się zupełnie, jak po jakucku robić wypada — zachwycał się Ujbanczyk, który pomimo głodu, wstrzemięźliwie i skromnie poczynał sobie z jadłem.
— Czas by już, myślę, było!... Wkrótce upłynie rok, jak tu mieszkam — odpowiedział z uśmiechem gospodarz, kiwnął kilkakroć głową, jak to zwykli czynić krajowcy, i jął prosić gości.
— Kuszaj! kuszaj-da!
Obaj bracia zaśmiali się głośno, tak zabawnym, a zarazem niezgrabnym był ów ruch cudzoziemca, tak dziwacznie zatrzęsła się jego broda i błysły okulary; on sam poczuł, jak to nie pasowało do jego smutnej, poważnej postaci, bo odwrócił się i zarumienił, jak wiśnia.
— Proś! — szepnął Dżjanha, szturchnąwszy w bok brata, ale ten tylko się niżej nad spodeczkiem pochylił, udał, że nie słyszy, i ssał łapczywie gorącą herbatę.
Rozmowa urwała się; w ciemnych, rozweselonych na chwilę oczach gospodarza zapłonął znowu wyraz cichej tęsknoty. Ujbanczyk tracił odwagę, patrząc w te oczy szczere, dobre, ale jakieś obojętne, w siebie zapatrzone; daremnie Dżjanha deptał go w nogę i szturchał w bok coraz mocniej, daremnie szeptał:
— Proś, głupcze! Na co czekasz jeszcze? Jużeśmy wszystko zjedli!
Tak, zjedli już wszystko, wypili, a miejscowe pojęcie przyzwoitości nie pozwalało siedzieć dłużej, niby wyczekując na więcej: wstali więc, wzdychając, i poczęli się odziewać. Dżjanha był mocno na brata rozgniewany i grubiańsko wyszarpnął mu swoją czapkę z ręki, którą ten wziął przez pomyłkę. Gospodarz świecił im, skubiąc brodę w zamyśleniu, nie wiedząc, nie słysząc, jak sobie przymawiali. U progu ścisnął im mocno ręce na pożegnanie.
— Ach, ty ciuro! ach, ty dudo! Dlaczegożeś nie prosił? — wymawiał Dżjanha bratu.
— Ty tego nie rozumiesz, Dżjanha — bronił ię chłopak łagodnie — gdyby on był taki, jak inni!
— Gdyby był taki, jak inni, toby nie dał, a tak da. Chcesz? ja pójdę!
— Nie, już lepiej ja sam — odrzekł po chwili namysłu i, zmitrężywszy jeszcze czas jakiś, zdjął czapkę i pociągnął za rzemień u drzwi.
Cudzoziemiec uprzątnął już ślady wieczerzy i siedział przy stole, pochylony nad książką.
— Ach, to wy. Czegoż chcecie? Czy nie zapomnieliście czasem czego? — zapytał podnosząc głowę na stuknięcie drzwi.
— Ja... nic... tylko... wybacz pan, że tak z pustemi rękoma... Pożycz rubla... Niepohamowany czujemy niedostatek... na wieki wieków... amen! — bąkał Jakut, kręcąc czapkę i nie podnosząc oczu z ziemi.
Rosyanin powstał.
— Rubla? Źleś trafił. Nie mam ani grosza.
— My oddamy... Dobędziem!... aby tylko te raz... niedostatek niepohamowany... Ja jestem uczciwy człowiek, nie jak inni, oddam!
— Ależ doprawdy nie mam.
— Choć osiemdziesiąt kopiejek!
Rosyanin roześmiał się niecierpliwie.
— Choć pięćdziesiąt kopiejek! — nastawał Jakuto — Jabym kupił herbaty, a to wracać do domu tak z pustemi, z zupełnie pustemi rękoma... jakoś nie dobrze, nie można. Oni czekają!
— Nie mam.
— Pożycz! tobie powierzą, a nam nikt. Tu miasto, tu nas nikt nie zna. A ja oddam, jak tylko znajdę, przedewszystkiem tobie! Nie wierzysz mi?
— Sam napożyczałem już wszędzie, gdzie było można odrzekł z goryczą — i mnie również nie powierzą. Lepiej pójdę, poproszę naczelnika, by kazał wydać ci mąkę.
— Nie trzeba! — zawolał z przestrachem Ujbanczyk. — My się skarżyć nie możemy, myśmy ludzie niewolni. Niech Andrzej sam, jeżeli zechce, a my jechać musimy... reny! — i kłaniając się nizko, cofał się ku wyjściu. Już się zwrócił ku drzwiom, już je uchylił, gdy znowu zawołał go gospodarz:
— Ujbanczyk! nie gniewaj się, przyjacielu! Bóg świadkiem nie mam! Weź choć to — dodał, podając mu pozostałe pół bochenka oraz ułamek herbacianej cegiełki.
Jakut spojrzał nań z wdzięcznością, wziął datek, chwilę się zawahał, zrozumiawszy, że dają ostatki, wreszcie, nie dziękując, wyszedł w milczeniu.
— Nie dał? — zapytał przeciągle Dżjanha, zaglądając przy blasku gwiazd w zmienioną twarz brata.
— Pół bochenka chleba. Sam nic nie ma.
— Dobre i to. Zawsze nie wygnał bez datku, jak psa — mruknął pochwalnie Dżjanha, siadając na narcie.
Ta połowa bochenka czerstwego, razowego chleba była jedyną zdobyczą, jaką wywieźli z miasteczka. Dżjanha przez całą drogę toczył o niego bój z Ujbanczykiem, który, nie dowierzając wstrzemięźliwości brata, nosił go wciąż za pazuchą, aż wreszcie dosięgli mieszkań ludzkich i dowiedzieli się, że im głód więcej nie grozi.
Tajga, owiana tchnieniem ciepłego wietrzyka, dmącego z południa, ogrzana promieniami słońca tylko niekiedy przyćmiewanego siwemi chmurami, odmiękła nakoniec i poczęła już karmić ludzi po trochu.
Na ciężkich, sinych, połyskujących śniegach tu i ówdzie widzieć się dawały wzdłuż drogi podwójne wstęgi śladów łyż, płytkie, szerokie, białe i od białości stepu ślicznie odcięte z jednej strony wązkim, żałobnym kantem przez krawędź rzucanego cienia; z drugiej złocistą, mleczną lamą przeciwległego słońcu ich załomu. Wśród borów grudki szronów z drzew osypane, mieszając niekształtne swe centki z kapryśnymi wzorami ptasich i zwierzęcych nóg przyćmionych misterną koronką cienkich, kołyszących się nad niemi gałązek, kładły na chłodne pokrycie zimy wesołe, choć jeszcze niepewne, drzące arabeski wiosny. Szept wiatru, tak odmienny od szumu zimowej wichury; szafir nieba, na którego tle dzień rysował dobitnie wciąż jeszcze bezbarwne, ale powoli już tracące martwą marmurowość krajobrazy; a głównie powietrze, ciepłe, wilgotne dające się bez lęku połykać, bez bólu przenikające do najdrobniejszych rozgałęzień błogo rozdymających się płuc: wszystko mówiło, że wiosna zwyciężyła, że zima, a z nią niemoc, troska, niedostatek uciekły. Tylko ranki i noce zimne były i tumaniły się jeszcze mgłą mroźną; stawały się jednak coraz krótsze, coraz mniej posępne.
Wśród jezior, koło stosów świeżo rozbitego lodu, gorejących w promieniach słońca oraz pałek, które sterczały z głęboko wykopanych dołów, przejeżdżający coraz częściej spostrzegali postacie pogrążonych w pracy ludzi, a olbrzymie wiciane kołpaki, używane do połowu miętusów, utwierdzały w domysłach, że już rozpoczęto „dobywać“; że „dobywano“ z powodzeniem.
— Bóg dał — szeptali wzruszeni; nie minęli zadnej jurty po drodze, wstępowali do każdej, rozpytywali, dzielili radość jej mieszkańców, sami nabierali otuchy.
— Bóg dał — wszędzie odpowiadano wesoło, co zresztą sami odgadywali, widząc zadowolone twarze.
Wszędzie podejmowano ich ze szczególnem wylaniem i życzliwością, jak gdyby chciano zatrzeć wspomnienia niedawnego sobkowstwa i sknerstwa; wszędzie gdzie tylko weszli, choćby na chwilę, natychmiast pojawiły się na stole stosy różowej, zamrożonej miętusiej wątroby i żółtej ikry.
— Bóg dał! — brzmiało serdecznie, nie żałowano więc ni sobie, ni drugim.
Pod koniec podróży pyski chłopaków poczęły zaokrąglać się, nabierać zdrowej, ciemno-bronzowej śniadości, a wesołość nie opuszczała ich już ani na chwilę. To, pasąc reny na pagórku, porosłym jagielem, borykali się, figlowali, jak byczki rozbrykane, to biegli w zawody z puszzonymi samopas renami, które też syte, wypoczęte unosiły ich coraz dalej z chyżością ptaków.
Po kilku dniach wędrówki, zwrócili z bitej pocztowej drogi na północ, w rodzinne puszcze i wybiegli na olbrzymie jeziora.
Ze wszech stron otoczyła ich biała z lekka tylko przejrzystymi lasami przysłoniona równina. Wieczorne zorze i brzaski poranne, nie mając się o co zatrzymać ani załamać, rozrzucały bisiory swych barw mieniących na wszystko bez przeszkody, rozlewały się po niebie i ziemi w całym swym majestacie. We dnie ukośne promienie słońca, które tu nigdy wysoko się nie podnosi, zamieniały pustynię w tarczę, podobną do puklerza z polerowanego srebra. Przed oślepiającym jej blaskiem nie mieli się gdzie ukryć wędrowcy — przenikał on wszędzie, był wszędzie. Szczególniej w południowych godzinach cała okolica zamieniała się w rodzaj piekła świetlanego. Maluchne, kanciaste perełki już zformołowanego na śniegach lodu, drobiąc promienie na tęczowe barwy, rozpraszały je i znów mieszały w taki sposób, że wszystko zlewało się w jakiś tuman światłości, gdzie każdy atom materyi zawierał atom blasku. Mieli oni blask ten w górze, na dole, przed sobą, za sobą, czuli go w całem ciele; czuli w mózgu, dokąd wdzierał się nawet przez przymknięte powieki, a gdy oczy otwierali, zjawiał się tuż przed nimi piekący, krwawy, jak ogromne, rozgorzałe zarzewie.
— Co za szkoda, że nie wzięliśmy okularów. Ale ktoby pomyślał, że tak palić zacznie. Było pochmurno — żalił się Ujbanczyk, przysłaniając dłonią zapłakane oczy.
— A niech pali, byle prędzej odmarzło — wołał Dżjanha — który też cierpiał, ale jakoś mniej na to zważał. Mimo to obaj nie tracili dobrego humoru; owszem, im bliżej byli domu, tem burzliwszą stawała się ich wesołość.
— Uruj, Dżjanha! uruj! Dziesięć wiorst tylko zostało! — krzyczał Ujbanczyk, wznosząc do góry twarz szeroką, miedzianą i pręt-poganiacz wyciągając ku niebu.
— Jak tylko przyjedziemy do domu, natychmiast gonić! Czy zgoda?
— A jakże! I pora nastała, i pogoda śliczności — cicha, jasna, jak trzeba! — zgodził się brat starszy; wyprzedził Ujbanczyka, opuścił swoją nartę i z lejcami w ręku wskoczył na tego sanie.
— Tylko wiesz co, nie udamy się dziś do Andrzeja, ale pojedziemy nocować na „Uchun-kiel“, tam pewnie nasi rybaczą. Puść mię przodem! Co? dobrze?
— Nasi, to jest, chciałeś powiedzieć, dziewczęta! Och, Dżjanha! Dżjanha! filut z ciebie. Lecz zgoda, pojedziemy; ale przodem ja cię nie puszczę, bo jeszcze daleko, ty reny na nic zamordujesz. Andrzej będzie się gniewał.
Nie usłuchał go jednak Dżjanha; wypatrzywszy dogodne miejsce, świsnął przeciągle, machnął silnie długim poganiaczem, aż ten wygiął się w pałąk i kościanem ostrzem, nasadzenem na jego koniec, dziobnął, jak żądłem, spasione zady zwierząt. Wystraszone reny natychmiast pochyliły łby i, wyrzucając silnie racicami, pomknęły z kopyta. Ujbanczyk usiłował dotrzymać mu w biegu, więc czas jakiś pędzili obok siebie. Narty, luźnie uczepione na długich sznurach, ślizgały się po nierównościach drogi, staczały, niby łodzie pływały, nurzały się w śniegach, pędziły śladem czterech wskok wyciągniętych reniferów, które leciały przed siebie na oślep, jak cztery jednocześnie z łuku wypuszczone strzały. Ale Ujbanczyk wkrótce pożałował zwierząt i wstrzymał swój zaprzęg, klnąc brata na czem świat stoi. Reny, jak zwykle w takich razach, raptownie w bok skręciły, a narta, uderzywszy je po nogach napiętą naprzedzie obręczą, stanęła dygocąc, jakby zadyszana od szalonego biegu.
Dżjanha przeleciał mimo i choć wolniej, ale zawsze szparko pojechał przodem.
„Uchun-kiel“, czyli „Jezioro Długie“ było rzeczywiście długiem, wązkiem, jak łacha rzeki, kapryśnia wijącem się jeziorem. Dżjanha nie omylił się, przypuszczając, że tam już rybaczą. Na jednym z licznych przylądków, nad foremną kupą śniegu, zdradzającą wewnątrz ukrytą niedużą chatynkę, wznosił się szary słup dymu, a opodal pośród jeziora czerniały postacie pracujących rybaków. Zbliżywszy się, poznali Fokę, łopatą odgrzebującego rozbite kryształy lodu od jednego z dołów, jakich cały szereg ciągnął się w poprzek jeziora.
Z niektórych sterczały już rękojeście ustawionych „mord“, tworząc charakterystyczne trójkąty z długimi dylami, przywiązanymi do nich, a przytrzymującymi matnie koszy, pogrążonych głęboko pod wodą; inne nie były jeszcze skończone, wyglądały z nich ramiona i kibicie trzech dziewcząt, dłubiących przeręble długimi, w żelazo okutymi drągami.
Pracujący, ujrzawszy jadących, wsparli się na drągach i czekali, aż ci się zupełnie przybliżą.
— A, to wy? Coście tak długo bawili? Rozpowiadajcie! Co słychać u sąsiadów? A podarunki? A naparstek? A pierniki? — pierwsze zaszczebiotały dziewczęta i, wyskoczywszy z dołów, otoczyły przybyłych.
— Wszystko jest, nawet to, o czem nie marzyłyście nigdy — poważnie odparł Dżjanha.
— A jakże — zaśmiały się — ty już powiesz... Ktoby ci wierzył!
— A dobrze, chłopcy, żeście przyjechali — wtrącił Foka z miną dorosłego człowieka — zabierzecie rybę, nie trzeba będzie jej wozić.
— A łapie się?
— O! Bóg dał! Ale wiecie co? wybyście lepiej, zamiast tu stać, pojechali do izby; narąbalibyście drzew, nawarzyli herbaty. Z miasta jedziecie, pewnie ją macie, a myśmy jej już dawno nie próbowali... My zaś prędko się tu uwiniemy i przybiegniemy — radziły dziewczęta.
Bracia posłuchali i, prowadząc reny, poszli do chatki.
Słońce zapadło za daleki, nizki bór, pozostawiając na ziemi długi, świetlany, coraz chyżej niknący odbłysk, na niebie ogromne półkole barw ciemnych, purpurowych we środku, dalej rozmaitych, ale coraz bardziej nikłych i łagodnie gasnących, niby fala wody, zamykająca się nad zapadłym w jej głąb i stamtąd jeszcze przeświecającym promiennym pociskiem.
Rybacy, wetknąwszy w śnieg łopaty, drągi, zabrali kosze z rybami i ruszyli gęsiego ku chatce, gdzie z komina płynęły już gęste kłęby rudawego dymu, coraz krwawiej zabarwione i w miarę zbliżającego się zmroku coraz wyraźniej świecącemi iskrami pocentkowane. W oddali z lasu dolatywał stuk siekiery. Dżjanha i Ujbanczyk spełnili żartem wypowiedziane życzenie towarzyszy i naprawdę ugotowali herbaty. Widok pękatych czajników, buchających parą przed ogniem, odrazu wprawił w dobry humor zmęczonych całodzienną pracą.
Zasiedli do stołu wraz z przybyłymi z lasu chłopcami i, czekając, aż Lelija rozleje im ulubiony napój w filiżanki i miseczki, rozpuścili języki. Wesołość żarliwa, mewymuszona, niczem niepowstrzymana, ogarnęła wszystkich. Dżjanha z ożywieniem jął opowiadać, jak to on wygrał, przegrał, następnie nie miał czem płacić, nie wiedział jak się wykręcić; jak przyszedł Ujbanczyk, a on, korzystając z okazyi, drapnął; jak Kozacy grozili zabraniem renów, które Ujbanczyk obronił; jak wreszcie głodni wyjechali nocą z miasta, po naradzie wrócili, odwiedzili Rosyanina; jak on ich przyjął, co u niego widzieli, jedli, a on ich o wszystko rozpytywał, nawet o... zdrowie Lelii. Ten zwrot do dziewczyny tak był nieoczekiwanym, a znaczącym, że słuchacze spojrzeli ze zdumieniem — naprzód na siebie, następnie na opowiadającego, wreszcie na winowajczynię.
— Nie wiem doprawdy, co to za ruski. Nie pamiętam — szepnęła Tunguzka, czując, że gorący rumieniec spływa jej z czoła na policzki, szyję, ramiona i piersi. Ty, — Dżjanha, pewnie żartujesz?
— Nie, jak Boga kocham! — zaklinał się chłopak. — Spytaj Ujbanczyka.
Ujbanczyk potwierdzająco kiwnął głową, ale rozmowę w inną stronę zwrócił.
— Jak tylko przybędziemy do domu, pójdziemy ścigać „dzikusów“. Ród Męgę już wyszedł, powiadają.
— Powiadają! Oni zawsze najwcześniej wychodzą; miejsca mają dogodne.
— Toć i u nas pora nastała! Trzeba ruszać.
— A jakże! i ja z wami! — krzyknął Foka. — Jużem sobie nawet okulary zamówił. A jak to będzie wspaniale. Wszyscy na łyżach i wszyscy w okularach. Cha! cha!
— Po rosyjsku — podchwycił Dżjanha, który był właśnie filiżankę do góry dnem przewrócił na znak, że pić nie będzie i wstał od stołu. — W brzuchu pusto, aż burczy, ale moje uszanowanie — dodał chwacko, szurgnąwszy swemi grubemi nogami.
— Wielmożny panie, a jeżeli: „bu kurduk oł kurduk — chłyptaj burduk[8] będziesz syty i obity? Co? — zaskrzeczał Foka, stając przed nim wyciągnięty, jak struna, z ręką po żołniersku u skroni.
— Prawdziwy Kozak! Patrzcie, jaki napuszony! — parsknęły dziewczęta.
— A tamten, a tamten! to pewnie sam naczelnik!
— To, to, durnie! — odrzekł z dumą Dżjanha. — A cicho, bo ze mną sprawa krótka!
— Krótka, a u mnie wielmożny panie, sprawa długa! — kraknął Foka, nie zmieniając postawy.
Tymczasem jedna z dziewcząt, spostrzegłszy, że już sprzątnięto ze stołu naczynia i w kąt schowano, podkradła się z tyłu do swywolnika i pchnęła go znienacka, a tak gwałtownie, że naczelnik i podwładny potoczyli się, zawadzili nogami o nizki komin i runęli na ziemię. Dżjanha, daremnie szukający w powietrzu oparcia, niezręcznym ruchem ręki zrzucił głownię na ziemię. Dym, kurz, iskry napełniły wnętrze izby; poszkodowani, zerwawszy się, poczęli szukać sprawczyni złego; ale dziewczęta, skupiwszy się w kącie, wystawiwszy naprzód ręce i kolana, gotowe już były do obrony.
— Ogień! ogień poprawcie! Jeszcze dom zapalicie — krzyczały żałośnie.
— A jakże! gadajcie! Idźcie same! — wołał Foka podbiegając, lecz oskubany, wytargany za nos, uszy i czuprynę, musiał się cofnąć ze wstydem.
Dżjanha niemniej bezskutecznie próbował wyciągnąć z kąta którą ze zbytkownic, wreszcie, schwyciwszy grubego Fokę za bary, puścił go w przeciwniczki, niby borubę, i rozbił falangę.
W jednej chwili dziewczęta rozrzucone zostały w różne strony; Dżjanha począł się upędzać za Leliją, najzwinniejszą ze wszystkich; zabawa ześrodkowała się na tej gonitwie dwóch równej siły przeciwników; dziewczęta przeszkadzały chłopcom, chłopcy usiłowali dopomódz napastnikowi. Jeden Ujbanczyk, jako urzędnik gminy i człowiek uczony, nie śmiał wziąć udziału w ogólnej zabawie. Stał jak słup na środku izby, muskając tylko dłonią przelatujących swywolników. Lelija, prawie już dopędzona przez Dżjanhę, schowała się wreszcie za niego, a on, rozkrzyżowawszy ramiona, nie puszczał brata.
— Taaak! zdrada! Poczekajże — krzyknął ten ostatni, znów porwał Fokę za kark, pchnął go w objęcia obrońcy, a podbiwszy ich zręcznie nogą, powalił na ziemię. Nim zdążyli podnieść się, przeskoczył przez nich przyparł dziewczynę do ściany, chcąc wyściskać ją i wycałować, ale inne nadbiegły z pomocą i obroniły ją; wówczas niewiele myśląc, szybkim ruchem wsunął rękę pod wyszyty srebrem fartuszek dziewczyny, zwieszający się od szyi i tunguskim obyczajem nadziane na gołe ciało, i w pierś ją uszczypnął.
Żart był boleśny; dziewczyna z głuchym jękiem rzuciła się w bok, dłonią przyciskając bolące miejsce i gniewnie błyskając oczyma. Zabawa przerwała się.
— Ty, Dżjanha, zanadto już sobie pozwalasz! — rzekła obrażona z dąsem.
Dżjanha zrobił głupią minę i, złożywszy dłoń jak tabakierkę, udawał, że częstuje Fokę tabaką.
— To prawda! Ty, Djżanha, nadto już sobie pozwalasz! — powtórzyły chórem dziewczęta.
— Po-zwa-lasz — przedżeźniał je. — A ubyło wam co, albo może przybyło? Patrzcie, jakie skarby!
— Jam obca. Ty masz przecie narzeczoną, to możesz z nią, jeżeli chcesz, tak się bawić i skubać!... Jam obca!
— Narzeczona daleko. Ale takie twarde masz ciało, że aż mnie palce bolą — żartował chłopak.
— Takie, czy owakie, nic tobie do tego! Nie twoje!
— No... i nie twoje... Ot, poczekaj, na wiosnę sprzeda cię ojciec i będzie cię całował jaki stary śmierdzący „biultes“. Czegoż ci więc żal? — mówił z udaną wzgardą.
— Dlaczegoż koniecznie stary? — Daj jej pokój, Dżjanha — wmieszał się Ujbanczyk, widząc, że się na kłótnię seryo zanosi.
Dżjanha umilkł i odszedł od dziewcząt; Foka usiadł opodal, wzdychając, a poszkodowana, przysiadłszy na ziemi około kosza, poczęła wyrzucać na stół do, oprawienia odmarzłe już miętusy. Łzy miała w oczach i długo nie odpowiadała na zadawane sobie pytania; to skwasiło humor reszty. Wesołość wróciła dopiero wtedy, gdy się znów zgromadzili dokoła dymiącej misy.
— Czego ty wciąż na mnie mrugasz, kiedy ja i patrzyć na ciebie nie chcę — niespodzianie odezwał się Dżjanha, który już dawno, ale naderemnie usiłował czemśkolwiek zwrócić na siebie uwagę rozdąsanej swej przyjaciółki. Wszyscy wybuchnęli śmiechem; nawet w aksamitnych oczach Lelii błysnęły nieostrożnie figlarne ogniki.
— To-to! A to ja wiele gadać nie lubię: wezmę czapkę, złapię reny i tyleś mnie widziała! Albo wiesz co, Lelijo, nabrójmy lepiej tyle, że byk nie uciągnie!
Chciały mu coś na to odrzec rozśmieszone dziewczęta, ale nagle rozległ się głuchy, przeciągły łoskot, chatka zadrżała, jakby potężną pięścią trzaśnięta po dachu. Jakutki przysiadły, jak spłoszone kuropatwy, pobledli Jakuci zwrócili się dość mężnie ku drzwiom. Foka skoczył do ognia i, schwyciwszy głownię gorejącą, rzucił ją pod próg. Wystraszone, szeroko rozwarte ich oczy długo wpatrywały się z natężeniem w migający poza kłębami dymu blat drzwi, nieruchomy, ale mogący otworzyć się lada chwila i wpuścić coś strasznego. Nawet śmiały Dżjanha powstrzymał oddech, nawet uczony Ujbanczyk podniósł się z miejsca, ale trzask już się nie powtórzył.
— Niedarmo powiadają — zaczął Foka — że w tym domu...
— Psyt! Milcz! Czy można? — zakrzyczały dziewczęta.
Wszczęły się opowiadania o strachach, czarach, różnych dziwnych wypadkach, jakie przytrafiają się ludziom w stepach, borach, a szczególniej na tundrze i nad morzem, o okropnej „babuli-ospie“, o ludziach z wilczymi kłami i śpiewających rybach. Dżjanha, bywalec, posiadał ich zapas niemały.
— Bajkę-byś opowiedział, czy co? A tylko straszną — prosiły dziewczęta, ścieląc łóżka.
Chłopak kiwnął głową, rozebrał się, legł na posłaniu, podparł ręką głowę i po chwili namysłu przeciągle zanucił:
Ode wschodu powiał lekki wiatr,
Cicho, głucho pomrukuje grom,
Drobny, drobny deszczyk nagle spadł,
Białe, niby sierść kobylich nóg,
Chmury, kłębiąc się,
Płyną!...
I na przemian, to śpiewając, to deklamując, opowiadał obszernie o przygodach człowieka „lepszego od innych na długość cięciwy“ i o ślicznej, ukochanej przezeń dziewczynie z „oczyma z chalcedonu“, z ustami jędrnemi, jako kamień twardy, z twarzą jasną, jako kamień drogi, z czołem świecącem, niby dziewięcio-promienne słońce, z ciałem bladem, niby nieukazujące się słońce, w świetlanej bez cienia odzieży, poprzez którą przeświecają członki białe, miękkie, jak świeżo spadłe śniegi, i kości wysmukłe, w których niby żywe srebro, przelewa się krew i szpik.
Ogień zagasł; wykrzykniki; ehę! tak! aj-kabyń! jakimi słuchacze podtrzymywali energię opowiadającego, stawały się coraz cichsze; rzadsze, wreszcie zupełnie umilkły.
— Śpicie? — zapytał Dżjanha, a otrzymawszy w odpowiedzi przeciągłe, wieloustne chrapanie, otulił się starannie w ciepłą zajęczą kołdrę, i usnął.
Po ciepłym, słonecznym dniu, cichy zapadł wieczór, wróżąc noc zimną, a nazajutrz dzień jasny, pogodny. Środkiem ogromnego jeziora, dymiącego z lekka różowym nocnym oparem, sunęła, wyciągnąwszy się sznurem, nieduża karawana ludzi. Na czele jej postępowało trzech łowców na łyżach,[9] podpierając się wielkimi, długością im prawie równymi łukami, których dolne końce zabezpieczone były od grzęźnienia w śniegu nasadzonymi na nie drewnianymi krążkami. Podróżni odziani byli w lekkie, ciemne, futrzane „kuklanki“, z kapturami u kołnierzy, w takież uszate podobne do hełmu czapki, i długie za kolana tunguskie „kamusowe torbasy“[10]; każdy z nich był podpasany; u boku miał nóż, na plecach mały ze strzałami sajdak z kory brzozowej, a na oczach uplecione z czarnego włósia okulary, w kształcie opaski. Wszystko więc tak się działo, jak to był sobie zawczasu wymarzył Foka, ku wielkiemu jego zadowoleniu, gdyż i on znajdował się w liczbie myśliwców i był właśnie tym trzecim którego niezgrabne, uroczyste ruchy zdradzały nowicyusza wyprawy.
Wiódł ich Dżjanha, uznany mistrz wszelkiego rodzaju polowań, za nim postępował Ujbanczyk, dalej Foka, a zamykał. pochód Niuster, jadący na lekkiej, sześcioma czarnymi, kudłatymi psami zaprzężonej narcie. Psy syte biegły raźno, wytknąwszy naprzód ostre mordy i zadarłszy w górę lisie, w trąbkę zwinięte ogony. Ich łapy, odziane w małe skórzane buciki, dla zabezpieczenia od podbicia, wystukiwały zabawnie cichy takt na twardej powierzchni zlodowaciałego śniegu. Ludzie szli w milczeniu, uważnie patrząc przed siebie; dziś nie mieli zamiaru zaczynać polowania, szukali tylko miejsca dogodnego na nocleg.
Mrok już dobrze zgęstniał, tuman zamglił okolicę, a gwiazdy rojem wysypały się na niebo, kiedy dotarli nareszcie do przeciwnego brzegu ogromnego jeziora; odszukawszy na stokach wzgórka miejsce, dogodne na obozowisko, natychmiast zdjęli łyże i poczęli kopać niemi jamę w głębokiej zaspie śnieżnej. Dotarłszy do gruntu, wyrównali cokolwiek dno oraz boki dołu, poprawili wał, jaki utworzył się z wyrzuconych grud śniegu; poczem Foka z Niusterem poszli po modrzewiowe dla podściółki gałązki, Ujbanczyk jął rąbać wyschły na korzeniu pniak, który odnalazł w pobliżu, a Dżjanha postrugał na cienkie wióreczki suchutką, dobytą z worka trzaskę i krzesał ognia. Po chwili czerwony płomień oświecił fantastycznie białe wnętrze jamy i uwijających się w niej ludzi; przyniesiono z narty worki z zapasami żywności, naczynia, pościel; w kopcącym smolistym dymie, nisko na drążku zawisł kociołek i czajnik, pełen białego śniegu, a ludzie w oczekiwaniu wieczerzy siedli półkolem na zasłanych niedźwiedziemi i reniferowemi skórami gałązkach.
— Co to jutro będzie? Ach, gdyby ta noc już minęła, gdyby to był poranek! — szepnął Foka spoglądając w górę na niebo migocące po przez nagie konary drzew nad ich niemającą dachu śniegową chałupką.
— Poranek?... Prędkiś!... A spać?...
— A jutro, cóż ma być?
— Nic nie będzie, niebo się nie obali.
— Czy dobędziem co, czy nie?
— Któż to wie, niedobrze zgdywać!
— Ja bo się stęskniłem za mięsem, dawnom go nie jadł.
— Niby to tak: złapał i zaraz zjadł. Nie prędko go spróbujemy.
— Teraz mięso „dzikusa“ nie smaczne: chude i cuchnie. Ot, jesienią to wyborne: tłuste, kruche... jak topione masło. I polowanie wtedy... śliczność — zagadnął przeciągle tonem wytrawnego opowiadacza Dzjanha.
Obecni uszu nadstawili, a on, zachęcony ich uwagą, tak dalej prawił:
— A tylko niebezpieczne, można utonąć! A to znów raz miałem takie zdarzenie. Poszliśmy na jeziora szukać do spółki: ja, Kozak i Długi. Kozak pozostał pilnować koni, a ja z Długim udaliśmy się na czaty. Noc była pogodna, ciemna, chmurna — ręki wyciągniętej nie dojrzysz. Wietrzyk powiewał od brzegu. Siedzieliśmy: ja na wodzie chowam się w czółenku, w trawie, a Długi opodal na ziemi, w krzakach. Czekamy, czekamy... długo! bardzo długo! Już mi nawet dokuczyło! Nagle słyszę: cłapie, ale jakoś dziwacznie. Myślałem, że to Długi, — znacie go — trzpiot! Ale nie! widzę — idzie zwierz!... Czarny, ogromny, niby łoś!... W wodę nie poszedł, a tylko stanął u brzegu i chłepce i coś, jakby nie na „dzikusa“ wygląda... Lecz noc była ciemna — nie widzę. To niby rogów nie ma, to znów ma, to niby „dzikus“, to niby coś innego. I boję się, że zdobycz ujdzie, i znów rozważam... A tymczasem powoluchnu podpływam coraz bliżej i bliżej. Jużem wzniósł dzidę, by pchnąć, gdy nagle jak ziewnie... aż mi serce wskoczyło do gardła — poznałem... Czekam wylękły, co będzie dalej, ale „on“ postał, postał, otrząsł się jeszcze, wody troszeczkę pochłeptał i poszedł w gstwinę, aż zatrzeszczało po lesie... — Cóż? uciekł? — pyta Długi, nadbiegając z hałasem. — „Milcz!“ — kok![11] „Kok!“ — powtórzył i tyle go widziałem — drapnął do obozowiska. A ja zostałem, czego się mam bać? Jeżeli był tak blisko i nie zjadł, to już znaczy... nie przeznaczono... A schować się przed nim w lesie, nie schowasz — wszędzie znajdzie.
— No, a Długi? — spytał Foka, wytrzeszczając wylękłe oczy.
— Długi, wiesz przecie, żyje! — rozśmiał się Dżjanha. — Tylko tej nocy nie mało nacierpieli się oba z Kozakiem, bo kok prosto do nich poszedł i chciał konie zjeść. Musieli całą noc ogień palić, a on wciąż chodził dokoła i straszył, dopiero o świcie przyszedłem z gwintówką.
Dżjanha urwał nagle i pochyliwszy się ku ognisku, trzymanym w ręku patyczkiem zaczął poprawiać pokrywkę na kipiącym czajniku. Słuchacze zrozumieli, że nie chce mówić o zwycięstwie, odniesienem nad potworem, który może niedaleko śpi gdzie w barłogu i słucha, nie pytali więc o koniec wyprawy, a Dżjanha, zmieniwszy głos, tak dalej mówił:
— No, i „ugonić“ można nie mało, jeżeli dzień uda się szczęśliwy, a dzikusy tylko na wiosnę są chude i mięso ich cuchnie zimowym pokarmem — jagielem[12]. W lecie jedzą one przeważnie trawy, gałązki i zioła, więc i mięso ich pachnie, jak rozkwitły las.
— Dałby Bóg choć chudego na początek! — westchnął Ujbanczyk.
— Co ma nie dać! Da! — odrzekł z przekonaniem brat starszy; widząc, że czajnik z herbatą zagotował się poraz drugi, kazał Niusterowi wyjmować filiżanki; sam wydobytą z worka grudkę zmarzłego masła zaczął rąbać na drobne kawałki dogodne do spożywania.
Rzuciwszy na ogień datek dla brodatego „Bainaia“, opiekuna myśliwych, zabrali się do wieczerzy, którą jednak spożywali z umiarkowaniem, po pierwsze dlatego, że tak zwyczaj każe, po drugie — dlatego, że zapasów mieli nie wiele, a nie wiedząc, jak długo brodzić mieli po tajdze za zdobyczą, oszczędzali w obawie, że im nie wystarczy.
— Ty, Foka, nie pij zbyt wiele herbaty! Zobaczysz, jutro biegać ci nie da! Od wody robi się człowiek ciężkim; zatknie ci pod sercem, opuchniesz cały; — radził Ujbanczyk, układając się spać obok brata, który już się był rozebrał i nagi, jak z bronzu ulany, siedział na pościeli, patrząc w zamyśleniu na ogień. Foka usłuchał, filiżankę do góry dnem przewrócił, czajnik odstawił, ale spać się nie zabierał, dotrzymując towarzystwa Niusterowi, który musiał jeszcze czuwać, aby psom zgotować strawę i nakarmić je.
Podwinąwszy po tatarsku nogi, siedzieli spory kawał czasu, słuchając łagodnego grania kipiącej w kociołku wody. Cicho potrzaskiwało palące się drzewo, cicho chrapali śpiący obok, naciągnąwszy na głowy futrzane kołdry, a głosy te miękkie, niepewne, to milknące, to niespodzianie wzmagające się, nabierały niezwykłej wyraźności wśród grobowej ciszy otaczającej ich pustyni, równie jak pokrywająca ją ciemność uwydatniała blaski palącego się obok ogniska. Nieświadomość tego, co się dzieje, tam, może blisko, ale poza kresem świetlanego koła, którego właścicielami się czuli, tam, w tych ogromnych, nieznanych przestrzeniach powietrza, śniegu i lasu, oblewających zwartą masą drobną wysepkę ich życia, napełniała zwolna ich dusze niespokojnem uczuciem trwogi i oczekiwania.
— A cobyś zrobił, gdyby nagle pojawił się „on“? — szepnął niespodzianie Niuster.
— Kto?
— On! człowiek bez twarzy!
Chłopak z przerażeniem spojrzał na krawędź jamy, gdzie — to zjawiały się, to nikły, wywołane migotaniem płomieni, białe od śniegu, a krwawe od łuny, widma sąsiednich drzew.
Nagle porywczo, zajadle zaszczekał jeden z uwiązanych u sani psów.
— Dżjanha! Ujbanczyk! Ujbanczyk! — szeptali chłopcy, szarpiąc śpiących towarzyszów.
Dżjanha zerwał się.
— Co takiego? Co się stało?
— Pies szczeka!
— Więc cóż! Niech szczeka! — odrzekł gniewnie — ale wstał, narzucił świtę na gołe plecy i zbliżył się do ukazanej przez wyrostków strony dołu. Wał wyrzuconego śniegu podtajał, osiadł do ciepła i sięgał patrzącym zaledwie do ramion; mogli więc, nie wyłażąc, rozejrzeć się dokoła. Pies więcej nie szczekał, ale nastawiwszy uszy, siadł na tylnych łapach i patrzył uporczywie w jednym kierunku; inne nie ruszyły się nawet, śpiąc spokojnie zwinięte w kłębek około narty.
— Wilk albo lis — mruknął, ziewając, Dżjanha i wrócił pośpiesznie do ciepłej pościeli. Ale Foka i Niuster długo jeszcze spać nie mogli; oparci o siebie stali u brzegu dołu, wpatrzeni w miliardy gwiazd tajemniczo ku nim mrugających zasłuchani w cichość nocy. Zmysły ich ostre, pobudzone, jak oktawy strun napięte, szukały w tem niewiadomem, co ich otaczało, pokrewnych wrażeń i dźwięków.
— Ot widzisz — zagadał nareszcie Foka, pokazując palcem — te tam trzy gwiazdy! Ta pierwsza na przodzie, największa, to powiadają — łoś; te dwie mniejsze za nią to dwóch braci Tunguzów, a obok cwarta maleńka to ich pies. Dawno, bardzo dawno temu wyszli oni na polowanie, podobnie jak my i przepadli bez wieści! A widzisz tę szeroką, białą, gwiaździstą smugę, biegnącą środkiem nieba? To droga, po której chodził Bóg, gdy stworzył świat.
Założywszy sobie ręce na ramiona, przytuliwszy się tak do siebie, że wyraźnie poprzez odzież odczuwali przyjemne ciepło swych żywych ciał, długo nie ruszali się z miejsca, patrząc na świat, dzieląc się myślami, siląc zlać w jedno, przejęci, rozmarzeni, sobie blizcy bardziej, niż kiedykolwiek.
Nazajutrz o brzasku myśliwi wybiegli na łowy. Znowu, jak wczoraj, wiódł ich ostrożny Dżjanha, a w ślad biegli towarzysze, pilnie bacząc na to, co się działo wokoło, zręcznie wymijając zawady i unikając gałązek, które utraciwszy giętkość od nocnego mrozu, pękały za lada trąceniem ze szklanym trzaskiem, daleko rozbrzmiewającym po borze. Srebrny, koronkowy wykwit szronu ubielił pnie i konary drzew; tu, w głębi tajgi, w miejscach bezwietrznych, zacisznych, zimowe śniegi jeszcze obciążały las; przejrzysty, zlekka kołyszący się tuman poranku nadawał białym konturom jego lotność i nikłość z chmur urobionych obrazów. W miarę, jak dniało, ta chmurna głębia nasiąkała perłową światłością, jak wata wodą. Na tem tle ciemne postacie myśliwych malowały się coraz dobitniej; to też oni, czując, jak różnią się od otoczenia, jak łatwo ich zauważyć, szli coraz wolniej, poruszali się coraz ostrożniej. Naglę Dżjanha zatrzymał się i niecierpliwym ruchem ręki dał znak, aby stanęli. Zamarli, tłumiąc oddech, w pozach, w jakich zastał ich ten nakaz, i tylko chciwe spojrzenia rozgorzałych oczu puścili we wskazanym kierunku. Nic nie ujrzeli z początku prócz śniegu, mgły i sęków, sieć szarych zarośli, przed którymi chylił się Dźjanha; myśląc, że się ich przywódca omylił, chcieli już podejść bliżej, gdy tuż obok rozległo się przeciągłe, podobne do westchnienia sapnięcie; zakołysały się gałązki, sypiąc śniegiem i ciemny grzbiet zwierza podniósł się z nocnego pod krzakiem legowiska. Dżjanha, metodycznie, nie zmieniając postawy, sięgnął ręką za siebie i dobył z sajdaka strzałę. Ale strzelać było niepodobieństwem, gdyż gęsta i wysoka ściana chrustu wznosiła się pomiędzy myśliwym a zdobyczą; próbować odejść, było to wystawić się na widok; pozostawało więc czekać, trzymając łuk w pogotowiu, czy zwierz, żerując, nie wystawi się na strzał któregokolwiek z ukrytych w krzakach łuczników. Tak też zrobili. Stali, nie ruszając się wcale, a zwierz tymczasem ze wzrastającym apetytem szczypał mech, wygrzebując go racicami z pod śniegu. Nareszcie Foka, znużony, spróbował zmienić postawę i śnieg, silniej naciśnięty zaskrzypiał mu z lekka pod łyżą. Rogal drgnął, nastawił uszy, podniósł łeb i dużemi, płomiennemi oczyma jął niespokojnie szukać w zaroślach przyczyny szelestu. I nagle wzrok jego spotkał się może po raz pierwszy, z drapieżnem, utkwionem weń spojrzeniem czających się za krzakami ludzi. „Dzikus“, ogarnięty niezmiernem zdumieniem i trwogą, stanął nieruchomy. Skorzystał z tego Dżjanha, z szybkością błyskawicy łuk napiął i puścił strzałę w ten widniejący o kroków kilka łeb rosochaty. Ale cel zniknął prędzej, nim strzała do niego dobiegła. Pocisk, przebiwszy próżnię, utkwił w pniu drzewa z gniewnem, jak osa, brzęknięciem.
— Rusza]! Haj-da!
— Gdzie? Jak? Co mam robić? — wrzeszczał Foka, przedzierając się przez gąszcz, chrusty, usiłując dopędzić towarzyszów, którzy to chyłkiem, to bokiem wymijając przeszkody, pędzili z dwóch stron szerokiego przez renifera stratowanego śladu. Zwierza nigdzie w pobliżu ani widać, ani słychać nie było.
— Strzały! strzały! zbieraj strzały! — krzyczał zdala Ujbanczyk.
Ale Foka biegł z wytrzeszczonemi oczyma i nic, nie rozumiał. Jakie strzały? Co za strzały? On nic nie widzi, ani sęków, które rozrywają mu odzież i ranią ciało, ani pni, o które zaczepia łyżami, nie widzi nic, prócz kłębów własnego gorącego oddechu. Zimne powietrze, wpadając do płuc przez nięoględnie szeroko otwarte usta, dusi go; pot kroplisty wystąpił mu na czoło i oczy zalewa; szronem odmarzłe rzęsy zlepiają się; w biegu nie podpiera się już ogromnym łukiem, a wlecze go za sobą, zamknąwszy oczy, by mu ich nie wybiły uderzające po twarzy gałęzie, rwie naprzód, nie patrząc przed siebie, wreszcie koniec jego łyży ugrzązł w większym wyboju, wybitym w twardej śniegów skorupie przez ściganego rena i Foka upadł jak długi.
— Poczekajcie! — wołał, grzebiąc się w śniegu... ale nikt mu nie odpowiedział; przestał go nawet dolatywać skrzyp łyż przodem pomykających towarzyszów; z tyłu za to coraz wyraźniej dochodziło go Niusterowe: noch! noch! noch! — którem popędzał i kierował psy. Foka siedział, drżącemi rękoma rozplątywał pokręcony rzemień łyż i płakał, jak bóbr. Gdy, uspokojony nieco, podniósł się, to wolniej już i uważniej w dalszą puścił się drogę. Zmienił nawet kierunek, gdyż porzuciwszy trop zwierza, poleciał ku krawędzi lasu, nad jezioro, gdzie daleko na różowem, tle zorzy dojrzał czarne, drobne postacie chyżo mknących towarzyszów. Rena wciąż nie było widać. Ponieważ Foce się zdawało, że ślad, którym gonili, zataczał półkole, więc dla skrócenia drogi rzucił się na przełaj, ale nim doścignął myśliwych, ci zawrócili kilkakroć i zniknęli w przeciwległych zaroślach. Znowu chłopak ujrzał się sam na krawędzi jaskrawej, mlecznej wstęgi świeżo stratowanego śniegu, wijącej się wdzięcznie ale bez końca. Zmuszony pilnować się jej, aby w lesie nie zabłądzić, wlókł się osłabły, zniechęcony, coraz bardziej zwalniając kroku, aż z dreszczem dzikiej radości dojrzał na śniegu rubinowe krople krwi, a nieco dalej tkwiącą w ziemi strzałę. Widok ten zwrócił mu siły i ochotę, więc zabrał strzałę i raźno puścił się naprzód, a gdy wydostawszy się z lasu, zobaczył w dali sunące po równinie już nie dwa, ale trzy cienie, z wesołym okrzykiem popędził ku nim.
Z zarzuconemi na plecy rogami, ciężko skacząc i zapadając się co chwila, uciekał ścigany renifer; zataczał koło z widocznym zamiarem wydostania się na już przebieżoną ścieżynę. Ale przeszkadzali mu w tem sunący z obu stron bracia, strasząc go i najeżdżając. Tymczasem Foka rączy i podniecony nadbiegał z gotowym łukiem i strzałami w ręku i byłby może położył zwierza, gdyby ten, natrafiwszy przypadkiem na silniej zmarzniętą płaszczyznę, nie był pomknął z chyżością błyskawicy i znikł nagle z przed oczu myśliwych. Trzask łamiących się zarośli objaśnił, gdzie im się podział. Pośpieszyli więc w tym kierunku, pełni obawy, że zwierz wydobędzie się na swe poprzednie ślady, a biegając dokoła, zostanie dla nich stracony. Ale ren zapadł się znowu — skakał, zrywał się, rzucał po lesie jak szalony, zaczepiając o gałęzie i sęki, zrzucając z nich całe obłoki śnierzystej kurzawy. Doścignęli go bez trudu. Foka roznamiętniony, szczęśliwy, z całych sił dotrzymywał im kroku, starając się naśladować zręczne, wyrachowane ich ruchy.
— Aj-da! Zuch I zuch Foka! doprawdy zuch! — krzyknął Dżjanha, zwracając ku niemu spotniałą, rozognioną, ale wcale zmęczenia nie zdradzającą twarz. — A tylko, mój zuchu, podwiąż sobie rzemień u obuwia, bo się obalisz.
Zmieszany Foka spojrzał na nogi i znowu poczuł, że mu się na płacz zbiera; ciężkie, futrzane torbasy spadły mu już były niżej kolan, a długie podwiązki wlokły się po ziemi i groziły przewróceniem lada chwila. Musiał się przeto zatrzymać, a tymczasem Ujbanczyk minął go z wesołym uśmiechem.
— Zabiją! Zabiją beze mnie... Uuu! Pewnie już daleko — szeptał żałośnie, podnosząc się i co tchu ruszając dalej. Wielkiem było jego zdziwienie, gdy wpadłszy do lasu, ujrzał o kilka kroków obu braci, skradających się ostrożnie ku płaskiemu wzgórkowi. Zobaczywszy go, dali znak, żeby się spokojnie zachował, a jednocześnie, aby się starał okrążyć wzgórek od strony przeciwnej. Idąc za tą wskazówką, obaczył na stoku pochyłości renifera, głęboko ugrzązłego w zaspie śniegu. Biedak łeb przyduszony ciężarem gałęzistych poroży zwiesił tak nisko, że chrapami, ziejącemi strugi piany i pary, dotykał gruzowatych kolan przednich łap, tkwiących bezsilnie aż do zgięcia w wysokiej zadmie; wpadłszy na ten lep śnieżny, zwalił się całym ciężarem swej złotej, grzywiastej piersi i nie mógł już powstać. Bokami robił gwałtownie, brocząc z pod strzał pierzastych, tkwiących między żebrami strugi kolorowej posoki; ciemny, śniegiem przyprószony grzbiet jego przebiegały bolesne drgania, a tylne, żylaste nogi deptały konwulsyjnie i gniotły śnieg dokoła, tworząc obszerny dół, ciemny, gdyż powleczony sinym, łagodnym cieniem tylko co nad tumany wzeszłego słońca. Dżjanha zdołał już na dziesięć kroków podkraść się do zwierza, ale dalej iść nie śmiał, gdyż zauważył, że nie jest jeszcze dostatecznie wyczerpanym, a po przyśpieszonem drżeniu jego członków odgadł, że już go spostrzegł i że się przeraził; zatrzymał się więc i wypuścił strzałę. Ren, wystraszony dobrze mu znanem bzyknięciem pocisku, zebrał ostatki sił i ogromnym, rozpaczliwym skokiem wyrwał się z grzązkich więzów. Rozpoczęła się znowu straszna gonitwa, ale zwierz był już znużony, biegł powoli, więc ścigający zbliżali się coraz bardziej. Jak dwa psy gończe, z obu stron biegli za nim bracia: Dżjanha na lewo, Ujbanczyk na prawo, od czasu do czasu wypuszczając strzały; z tyłu zaś, porzuciwszy łuk, sajdak, nawet czapkę i rękawice, dziko wyjąc, leciał Foka z nożem w ręce. Ścigany zwierz raz po raz zerkał poza siebie krwawemi, wybiegłemi z orbit oczyma, a kiedy jękła cięciwa, za każdym razem kulił się i przyspieszał kroku. Wskutek tego nie zmniejszała się ani powiększała przestrzeń, dzieląca łowców od zdobyczy.
Ludzie też poczynali się nużyć; twarze ich pobladły, członki skostniały, oddech stał się krótki, syczący, głęboko zapadłe oczy gorzały krwawo, posępnie; biegli jednak, zacisnąwszy zęby, paleni żądzą mordu, gotowi raczej paść trupem, niż zdobycz porzucić. Strzał im wreszcie zabrakło, których Foka zapomniał pozbierać.
— Ujbanczyk! łapaj! — ochrypłym głosem krzyczał Dżjanha, wypuszczając ostatnią i tak mierząc, by w razie nietrafienia upadła bratu na drogę. Śmignęła „dwużądła“ i, polatując, opuciła się daleko na śniegi; Ujbanczyk schwycił ją w biegu i łuk z kolei naciągnął. Tak przez czas jakiś przerzucali sobie pocisk, aż ugodził i, wbiwszy się głęboko w żywe ciało, sam zadrżał, jak żywy. Ren skoczył i głową runął na dół, ryjąc śniegi rogami.
— Uruj! — wrzasnął Dżjanha, łuk rzucił, stopy pospiesznie z łyż wyszarpnął, siadł okrakiem na trzepocącym się jeszcze zwierzu i nóż mu w gardło zatopił.
— Czego ty tak brzydko na mnie patrzysz? — wyrzekł z uśmiechem, szturchając palcem mdlejące, zapłakane oczy renifera, patrzące na swych zabójców z wyrazem niewymownej boleści i wyrzutu. Ujbanczyk stał obok, oparty na łuku, z rozkoszą wydychał z płuc szalonym biegiem napędzone tam powietrze i patrzył spokojnie na zalane słońcem równiny. Nadbiegł wkrótce i Foka i chciał też koniecznie pchnąć nożem zwierza, lecz nie pozwolili mu przez wzgląd na całość skóry. Surowo skarcili go też i za to, że porzucił broń i odzież, i kazali mu wrócić po nie natychmiast.
Tego samego dnia „dobyli“ jeszcze jednego „dzikusa“, a pod wieczór, naładowawszy sanie mięsem, z którego tylko trochę zostawili dla siebie, i, włożywszy na nie ostatniego, niepatroszonego jeszcze rogala, wyprawili Niustera do domu. Sami zasiedli dokoła ogniska, roznieconego w innem już miejscu i w nowo wykopanej jamie. Tu, przypominając wesoło różne wypadki dnia ubiegłego, pili, nie skąpiąc już sobie topionego masła, z drewnianych miseczek, aby co rychlej wrócić siły i sprężystość członkom, zesztywniałym od nadmiernej pracy. Wieczerzając, nie zapominali o wesołym swoim opiekunie Bajnaju“ i raz po raz rzucali mu na ogień wyborowe kąski mięsa i tłuszczu.
Dzień już był dawno. W jurcie Andrzeja ogień trzeszczał na kominie, Lelija uwijała się około niego, brzękając naczyniami. Chora Andrzejowa, jak przygrzana ciepłem jaszczurka, wsunąwszy żółte, wychudłe nogi w przestronne sary[13], nadziawszy na plecy podbitą zającami kurtkę, a na głowę ogromną, rysią czapkę, siadła na brzegu łoża i, pokaszlując, śledziła złemi; zaropiałemi oczyma gospodarującą dziewczynę Andrzej, umywszy się w kącie za kominem i przyczesawszy starannie kościanym grzebieniem swoje rzadkie włosy, podniósł twarz miedzianą, pomarszczoną i zagasłemi, brudno-zielonkowatemi oczyma wpatrywał się w stojące na półeczce pod powałą obrazy; już zrobił pierwszy znak krzyża, schylił się w poważnym ukłonie, gdy na podwórzu rozległo się szczekanie psów, wesołe poświstywanie i okrzyki Niustera:
— Noch! noch! noch!
Ruchliwa Lelija pierwsza skoczyła ku wejściu; we drzwiach spotkała Simaksin, wracającą z obory, wylękłą przyjazdem, rozlewającą mleko; śmiejąc się, wyrwała jej naczynie z drżących rąk, ostrożnie postawiła na stole i zręcznie, z szacunkiem, ominąwszy na środku stojącego i modlić się nieprzestającego Andrzeja, wybiegła z jurty.
— Noch, noch, noch! — mruczała odurzona Simaksin, grzejąc u ognia zgrabiałe palce. — Rena, a rena, rena!
W jurcie wszczął się ruch.
— A dużego? — spytała żywo Andrzejowa spróbowała wstać.
— A dużego? — powtórzyły rozbudzone dzieciaki, wysuwając rozczochrane łebki z pod futrzanej, matczynej kołdry.
— A dużego, du-żego! Babat! noch, noch, noch! — pomrukiwała stara, zbyt widocznie wzruszona, aby się można od niej coś określonego dowiedzieć.
Tymczasem z dworu dolatywały co chwila to srebrzysty śmiech i szczebiotanie Lelii, to chrapliwe, niezmiernie poważne odpowiedzi Niustera. Dzieci nagie, bose, wyskoczyły z posłania i jak myszki, sznurem pobiegły ku wyjściu, kryjąc się popod ścianami; za niemi wolno, suwając nogami i stukając kosturem, podążyła kaszląca gospodyni, a za nią Simaksin. Ostatni ruszył się Andrzej, który, pomimo, iż twarz zabłysła mu weselem, przez cały ten czas zachowywał się poważnie i modlitwy nie przerywał. W pustej izbie pozostał tylko najmłodszy dwuletni chłopczyna, który nie mogąc zleźć z ławy, siedział na brzegu pościeli, bił zaciekle w deski gołemi piętami, oczki stulał i beczał niezmiernie żałośnie. Oprócz niego na ławie, na poczesnem miejscu za stołem, na którem niegdyś legiwał stary zbój, poruszała się niespokojnie owinięta w czerwoną kołdrą ludzka postać.
Andrzej stał przede drzwiami i z lubością przypatrywał się znanemu sobie obrazowi domowników, kupiących się dokoła krwią ubroczonej zdobyczy. Tu było wszystko, co miłował, do czego przywykł i na czem opierał swoje plany na przyszłość. We środku stał Niuster, biały od szronu, rumiany od ogorzelizny i wzruszenia, wymachiwał rękoma i w krótkich, urywanych słowach opowiadał o przebiegu polowania; u nóg jego leżały psy czarne, zmordowane, za nimi widniała narta, a na niej ciemny, rosochaty tułów zwierza i rubinowe ćwierci zastygłego mięsa; przed chłopcem, oparta na długim kosturze i zapatrzona weń jak w tęczę stała kobieta, z którą on przeżył tyle dni szczęśliwych — matka jego dzieci, niegdyś piękna, dzisiaj mumia, chuda i wyniszczona, a obok Lelija, wiotka, młoda, powabna, z główką zdobną długimi warkoczami, okrywająca połami pstrego „sagyniaka“ czepiające się jej dzieci, które nagie i żółte, jak miedziane posążki, stały nieruchome z szeroko rozwartemi, ptasiemi, czarnemi oczkami i słuchały brata.
— Do domu! marsz! — krzyknął na nie, podchodząc. — A i ty, Niuster, zamiast opowiadać, wszedłbyś ogrzać się do izby, zmarzłeś pewnie, noc była zimna — dodał łagodniej.
Dzieci pierzchły, uprowadzając ze sobą Leliję; za niemi podążyli i starsi, puściwszy przodem bohatera chwili, młodego myśliwca.
Ten, wedle zwyczaju, wszedłszy do izby, zatrzymał się na środku, zwrócił ku obrazom i trzykrotnie przeżegnał; poczem zuchowato powiesił czapkę z rękawicami na kołku i zabierał się do dalszego opowiadania, gdy nagle, na ławie za stołem, ujrzał człowieka, leżącego z założonemi pod głowę rękoma, który widocznie tylko co obudzony, badawczo przyglądał się dużemi, błyszczącemi oczyma temu, co się wokoło działo.
— Kto to? skąd? jak? — pytał cicho matki, cofnąwszy się pośpiesznie za przegródkę.
— Rosyanin, nie widzisz: brodaty. Kto go wie, co za jeden. Zwyczajnie — z łotrów. Powiadają, że pan, że bogaty. Wczoraj przywieźli go ze stacyi pocztowej ze srogim przykazem, żeby pilnować i nie puszczać. Musi być nicpoń wielki — odrzekła chora dość głośno. Niuster na palcach zbliżył się do przepierzenia i przyłożył oko do szpary.
— Bródka, włosy złote, usta rumiane, jak dojrzałe borówki, na policzkach igra krew — wyliczał, przyglądając się podnoszącemu się z pościeli cudzoziemcowi. — Mamo, doprawdy, on piękniejszy od tego starego, co był u nas niedawno, choć, jak i tamten, ma duży, ostry nos i blade oczy.
— Ładniejszy! dużo ładniejszy! — chórem powtórzyło młodsze rodzeństwo, także przez szpary przyglądając się nieznajomemu.
— I zupełne dziecko, a tylko bródka, jak u starego już dziada.
— A jakże... a tylko bródka, ale nie biała i straszna, jak u tamtego, a maluchna, jak ogonek u reniego koźlęcia.
— Pakunków przywiózł z sobą moc; a wszytka ciężkie. Musi być, doprawdy, bogaty — dodała niechętnie Andrzejowa. — Cóż, synu, bardzo zziębłeś nocując w polu? Opowiadajże!
— A jaki biały, jak kobieta, i śpi w koszuli, jak kupiec — ciągnął Niuster, nie odrywając oczu od szpary.
— A jakże!... śpi w koszuli, jak kupiec... a gdy wstanie, nakłada na nos drugie oczy także niebieskie, które na noc chowa do pudełka... Zobaczysz... — szczebiotały dzieci.
— To są nie oczy, ale „oczky“ — poprawił je tarszy brat pompatycznie. — A już ja to widzę — wielki musi on być pan.
— Przecie nie mały!... — zgodził się drobiazg.
Śledztwo zostało przerwane otwarciem się drzwi ukazaniem w nich Andrzeja, który wziąwszy rzemienie, wyszedł był z izby przed chwilą, a teraz przy pomocy Lelii i Simaksin ciągnął zamarzłego rena. Dzieci rzuciły się pomagać ojcu, wskutek czego nie widziały dalszego ciągu niezmiernie ciekawej dla nich sprawy odziewania się cudzoziemca. Gdy ten w perkalowej koszuli „po pańsku“ zasuniętej w czarne sukienne spodnie i w długich za kolana „kupieckich“ butach ukazał się u słupa, kończącego przepierzenie, jak topola rosły i wysmukły, to zebrane tam kobiety i dzieci aż zacmokały, kiwając głowami:
— Fiu! fiu! Och, Sie!
A gdy spojrzawszy mimochodem na leżącego przed kominem rena, zwrócił się do nich ze zrozumiałym giestem, naśladując mycie, wraz zawołali:
— Wody!
— Lelija, wody!... — spokojnie rozkazał Andrzej.
— W miednicy? — spytała dziewczyna, obrzucając cudzoziemca ciekawem, nieco drwiącem spojrzeniem.
— Rozumie się, Z brzękiem srebrnych ozdób, jak iskra błysła, przesunęła się mimo niego i po chwili postawiła na małym stołeczku na środku izby niedużą, miedzianą miedniczkę, podobną do spluwaczki, pełną zimnej wody. Cudzoziemiec zawinął rękawy koszuli, a dziewczyna, schowawszy się pospiesznie za przepierzenie, patrzyła stamtąd z innymi, co dalej będzie.
— Och! och!... Ciężko mu będzie z nami Jakutami... — westchnęła Andrzejowa, spoglądając na białe, delikatne ręce myjącego się.
— A po jakucku umie? — spytał Niuster.
— Ale gdzie tam... Głuchy i niemy, jak słup lodu... Kiedy trzeba rozmówić się, czyste skaranie. Mówisz do niego — a on wytrzeszczy oczy i ni! ni! Słup lodu — powiedziano! A kiedyż Ujbanczyk przyjedzie? Trzebaby się dowiedzieć, czy się czasem nie zgodzi płacić co za swoje utrzymanie! Taki bogacz... aż grzech — gderała zgryźliwie chora.
— Cicho!... półgłosem ofuknął Andrzej. — może rozumieć, a tylko udaje. Kto go wie! Różnie bywa! — i starając się surowej swej twarzy nadać jak najłagodniejszy wyraz, zwrócił się do cudzoziemca:
— Jak się nazywasz, panie Rosyaninie?
Nieznajomy, który stał przed ogniem i cienkim, kolorowo na rogach wyszytym ręcznikiem wycierał starannie twarz i ręce, pośpiesznie obrócił się ku niemu, lecz nic nie odrzekł.
— Jak się nazywasz? — powtórzył Jakut już z większym naciskiem, nie spuszczając badawczego spojrzenia z młodej, zwolna rumieńcem zakłopotania zalewającej się twarzy pytanego.
— Nie rozumiem — odrzekł wreszcie stłumionym głosem, mrużąc oczy.
— Nie-roz-u-miem — przedrzeźniał półgłosem Jakut i krzyknął niecierpliwie po rosyjsku:
— Imię!
— Paweł.
— Bajbał! Patrzcie, zupełnie jakuckie ma imię, dziwiono się za przegrodą.
— Mama... tiatia? — indagował dalej Andrzej.
— Są, są. Daleko, bardzo daleko — odrzekł pośpiesznie cudzoziemiec. — Starzy, a jam u nich jeden, jedyny — objaśniał, pokazując samotny palec wyciągniętej ręki. — A pan, widzę, umiesz cokolwiek po rosyjsku, więc tak już źle nie będzie! — zwrócił się radośnie do Andrzeja. Ten nic nie odrzekł — oczu z niego nie spuszczał i spluwał na stronę przez zęby.
Paweł tymczasem nadział ciemną, sukienną bluzę, włosy i bródkę uczesał, a spojrzawszy na filiżanki rzędem na stole ustawione, usiadł opodal. Jakuci długo jednak nie ruszali się z miejsca, jak gdyby oczekując na coś lub na kogo, co widząc Paweł sięgnął pod poduszkę po książkę.
— W Boga nie wierzy! No, na szczęście, czy też na nieszczęście trafił nam się człowiek. Lelijo nalewaj! Ty, Niuster, siadaj z nami! — rozkazał Andrzej, chmurząc twarz i przysuwając się do stołu.
Dziewczyna schwyciła oburącz rękojeść ogromnego czajnika; uginając się pod jego ciężarem, podeszła z nim do stołu i poczęła lać z góry w rozstawione naczynia.
Paweł wówczas sięgnął do worków podróżnych, leżących w nogach jego
pościeli, i, wydobywszy z nich dużą garść razowych sucharów, wysypał je na środek stołu. To na chwilę pogodziło z nim obecnych. Andrzej zawołał żonę, która pokaszlując, szurgając nogami, wypełzła z za przegrody, a siadłszy obok męża na ławie, ujęła w rękę berło gospodarskie — drewnianą łyżkę do rozlewania mleka, które w drewnianej misie stało na przednim rogu stołu. Paweł, spostrzegłszy, że dzieci, Lelija i Simaksin nie siadają do ogólnego stołu, lecz piją śniadanie na uboczu na nizkim stoliczku, nasypał im także sucharów, czem wywołał gwarną wśród obdarowanych wesołość, a na twarzach starszych uśmiech zadowolenia.
— Ty zapewne dużo wieziesz herbaty, cukru, mąki? A może masz i wódkę? — spytał nagle Andrzej, chciwie gryząc suchary.
Paweł znów zmrużył oczy, a na jego ruchliwej twarzy odbiła się męka.
— Wybacz, ja nie rozumiem — wyrzekł po chwili wahania. — Wy jednak nie myślcie, że ja z wami nie chcę rozmawiać, że ja wami... gardzę. Owszem, chciałbym bardzo i może się z czasem nauczę.
Andrzej słuchał pilnie, ale wnet mu przerwał, mówiąc nadspodziewanie poprawnie po rosyjsku:
— Wódka, herbata, tytuń, perkale, pieniądze...
— Wódka! — powtórzył zdumiony cudzoziemiec — wódki ja nie mam, a tytuniu i herbaty jest trochę, nie dużo wprawdzie, ale jeżeli wy nic nie macie, to chętnie się z wami podzielę.
— Mhę! — mruknął Andrzej, ale widocznie zrozumiał, gdy przybierając słodki i żałosny wyraz twarzy, zagadał nawpół po rosyjsku, wskazując na domowników:
— Jakut biedny... widzisz... jam biedny. Ludzi wiele... jeść dużo... wszystko trzeba. Herbata trzeba, tytuń trzeba, odzież trzeba, pieniądze trzeba. Mnie darmo nikt nie daje, a ty, powiadają, otrzymujesz pensyę ze skarbu. Tyś pan! tyś bogaty... tyś Rosyanin, a jam Jakut, robić muszę i wciąż jestem biedny.
We wszystkiem, co powiedział, przebijało się chytrze zamaskowane podejrzenie i obawa. Oblicze cudzoziemca zamroczyło się przykrością. Spojrzał uważnie na wianek otaczających go twarzy kobiecych i męskich, starych i młodych, — miedzianych, wązkookich, płasko-nosych, szeroko licych, a takich do siebie podobnych, brzydkich i obcych, takich, Jak mu się zdało nędznych i zahukanych, że uczuł ściśnienie serca i szepnął, odwracając zamglone oczu:
— Jam inny, ja od was nic nie żądam. Jam wasz brat i to, za co cierpię i was się tyczy — chciał jeszcze coś dodać, ale umilkł, przypomniawszy sobie, że wyrazy jego są dla słuchaczów tylko pustym dźwiękiem, pozbawionym znaczenia.
— Gniewa się, czy co? — bąknęła gospodyni spoglądając z ukosa na zasępioną twarz młodzieńca. Andrzej też patrzał, lecz nic nie mówił, tylko energicznie spluwał przez zęby.
Sniadanie miało się już ku końcowi. Herbata, dolewana wciąż wrzątkiem w miarę ubywania, stawała się coraz bledszą, a smakiem coraz mniej do siebie podobną; suchary dawno już znikły. Paweł i gospodarz odwrócili filiżanki dnem do góry na znak, że mają dosyć. Andrzejowa, czkając przeciągle, powlokła się z powrotem na swe miejsce za przepierzeniem, a Lelija żywo zaczęła sprzątać naczynia ze stołu. Andrzej, za nim syn, wyciągnęli z za cholewy wązkie jakuckie noże i jęli ostrzyć je starannie stalowem ogniwem.
Od leżącego przed ogniem i zwolna rozmarzającego „dzikusa“, coraz silniej rozchodziła się po jurcie ostra woń żywicy, jagielu, krwi skrzepłej i renom właściwego owczego zapachu.
Wkrótce gospodarz ze starszym synem, wyostrzywszy noże, zabrali się do sprawiania zwierza — siedli koło niego na nizkich stołeczkach, a reszta obecnych ukucnęła natychmiast około nich, tworząc ciche, ale ożywione i niezmiernie uważne audytoryum. Paweł zbliżył się także, włożywszy na nos okulary, i oparty o słup przyglądał się operacyi. Więc przedewszystkiem Andrzej zaczął od odcięcia goleni; poczem przewrócił kadłub do góry brzuchem, podparł go z obu stron, by się nie chwiał, grubemi szczapami drzewa i zrobił nacięcie od krtani wzdłuż tak zwanej „białej linii“, aż do ogona i jął skórę obdzierać. Jak tylko brzegi jej na tyle odwinął, by uchwycić je można było bez narażenia się na obcięcie palców lub nosów, dzieci i kobiety poczęły je ciągnąć rękami, a nawet i zębami jak stado żerujących wilków. Pod ich wprawnemi palcami wprędce osunęła się skóra i wyrównana starannie legła z obu stron zwierza, miękka, wilgotna, lśniąca jak płat białego atłasu. Pośrodku sterczał krwawy, poczwarny kadłub pręgowaty od żył i mięśni, centkowany od plam żółtego tłuszczu i białej, delikatnej błonki. Z majestatycznej krasy zwierzęcia pozostała tylko nieoddzielona jeszcze rosochata głowa. Ta wspaniała, a w prochu walająca się głowa, ten zastygły na niej wyraz boleści i pokory. te oczy zamknięte ze śladami zaschłych łez, niewymownie wzruszyły Pawła. Andrzej spotrzegł zmianę na twarzy młodzienca, spojrzał nań zezem, uśmiechnął się szyderczo, poprawił na głowie rzemyk przytrzymujący mu włosy, jednem mistrzowskiem cięciem odkroił fartuch ciała na brzuchu rena, odwinął go i wnętrzności wypuścił. Cienkie, szare splątane jelita wypłynęły pośpiesznie wijąc się, jak węże; duży żołądek koloru martwej twarzy, pełen gazów i kału wyskoczył z lekkim szelestem ku górze, przykry odór uderzył w twarz Pawła, który odwrócił się i odszedł.
— Przywyknę z czasem — pocieszał się biedak, nadaremnie usiłując pokonać opanowujące go nerwowe drżenie. To życie, rozłożone na sztuki, wyżyłowane z całości tak niegdyś pięknej i lotnej, a szczeólniej ta gromada ludzi ryjącą się w tajnikach podobnej do siebie istoty z żarłocznością i rozkoszą drapieżnych, budziła w nim zgrozę. Daremnie dowodził sobie, że to przecie rzecz naturalna, że tak się dzieje na całym świecie, a nawet na większą skalę. Nigdy przedtem nie był w szlachtuzie, więc widok krwi, ran i sztucznie zadanej śmierci wzburzyły go. Czuł, jak gdyby jemu samemu wbijały się w boki dwużądłe, żelazne groty, których okropne ślady wio dział na ciele zwierzęcia; jak gdyby jemu wyprówano wnętrzności, szukając w nich rzeczy cenniejszej, nad wszystko, a jeśli utraconej, to już bezpowrotnie — życia! Drżał, gdy w dodatku usłyszał nagle głuchy trzask rwanych ścięgni i łamanych kości. Gdy powtórnie owionął go, spotęgowany, nieznośny zapach krwi oraz gnoju, uczuł zawrót głowy — porwał za czapkę, narzucił kożuch i przeprowadzony tłumionym śmiechem Jakutów, oraz kwokaniem wystraszonej jego gwałtownymi ruchami Simaksin, wybiegł z izby.
W pierwszym zapędzie wyrzekał się na zawsze mięsnego pokarmu, ale prawie natychmiast zrozumiał fantastyczność podobnych zamiarów; przyrzekł więc sobie tylko nigdy nie być obecnym przy ćwiertowaniu zdobyczy. Ale jednocześnie zbudziła się w nim wątpliwość, czy ma prawo rzucać na kark innym czynność tak przykrą, tak upadlającą. Przecież wstręt do wszystkich przywilejów zagnał go aż tutaj!
— Zabijają, bo muszą!... bo żyć pragną, rozważał; przypomniał sobie z jakiem roznamiętnieniem i dziką radością obdzierali tę skórę — szczególniej kobiety i dzieci. Cały, olbrzymi, na duszy ludzkiej ciążący łańcuch materyalnych przyczyn i skutków, drobnych na pozór, a jednak ważnych w swej ciągłości i skupieniu, błysnął przed oczyma jego duszy. Zajęty jego rozważaniem, przyduszony ogromem, szedł ze spuszczoną głową, nie widząc drogi przed sobą, która jednym końcem ginęła w borze, drugim wybiegała na łąki. Szedł ku tym ostatnim, a kiedy orzeźwiony chłodnem powietrzem podniósł czoło i spojrzał przed siebie, ujrzał biały, bezbrzeżny ocean śniegów, nakryty bladem niebem jak kołpakiem. Nad nim w górze świeciło samotne słońce, a przed nim biegła droga jedna — jedyna, wiodąca przez te śniegi, prosta, wąska, wypukła, a kolorem nie więcej różniąca się od otoczenia, jak stara blizna, lub uderzenie bicza na dziewiczem, żadnem innem dotkniciem nieskalanem ciele. Im dłużej szedł, im się dalej zapuszczał — tem silniej opanowywało go przykre uczucie własnej niemocy miernoty: niezmierna masa wiszącego nad stepem chłodnego powietrza dusiła go, a niezmierna iskrzystość i białość podścieliska więziły myśl jego i wolę w jakieś promienne, niepojęte sidła. Zdało mu się, że traci potrzebę celu, że zdolen iść tak bez chęci i pragnień wśród tej białości, światła i chłodu — przez wieki bez końca. Instynktownie czuł odrazę do ponownej wędrówki, lecz szedł; szukał wzrok o co zaczepić, drętwiejącą myśl rozbudzić, zadusić w czem tęsknotę, lecz szedł wciąż dalej i dalej. Oko ślizgało się swobodnie po złotem, srebrem, kolorami tęczy mieniącej się płachcie stepu, zawsze i wszędzie opierając się o tę samą blado-błękitną, nieprzeniknioną, a ściśle doń przylegającą ścianę powietrznego klosza. Zawsze to samo i wszędzie to samo! Gdy znużony powracał do domu, czuł, jak gdyby się nagle postarzał; zdało mu się, że zna już dobrze to wszystko, co tam w tych pustyniach istnieje.
że dla ciekawości, dla rozrywki nic w nich nowego nie odkryje. Ucieszył się więc, gdy w pobliżu Andrzejowej sadyby ujrzał dwie ludzkie postacie idące z głębi doliny, zatrzymał się, aby na nie poczekać. Idący, dostrzegłszy go, zatrzymali się także, i dopiero po pewnej chwili zbliżać się zaczęli. Były to dwie nieduże figurki, odziane w rude, wyszarzane reniferowe świty, w takież czapki w kształcie hełmu i długie, za kolana tunguskie torbasy. Z pod świt krótkich i obcisłych widniały włochate frendzle i wzorzyste pstre rąbki futrzanych fartuchów. Szli pochyleni naprzód, zgarbieni, posuwając z trudnością obciążone łyżami nogi i podpierając się długimi kosturami, które jak wszystkie tu wśród śniegów używane podpory, miały osadzone na końcach krążki drewniane, chroniące je od grzęźnięcia.
Zbliżywszy się na odległość głosu ludzkiego, zatrzymali się i pokornie zdjęli czapki. Głowy mieli siwe, małe, okragłe, twarze drobne, pomarszczone, oczy zgasłe, zapadłe. Paweł przyjaznie kiwnął im głową krzyknął:
— Kapsie!
— Kapsie! kapsie!... — powtórzyli, kiwając głowami. — Wszystko w porządku! Ty kapsie! — Ten, co szedł pierwszy, żwawiej posunął się naprzód i dość śmiało wyciągnął rękę.
— Tyś pewnie ten przyjezdny, co mieszka u Andrzeja?
— Dlaczego ona czapki nie włoży? — zapytał Paweł, wskazując na drugiego towarzysza, w którym po kolczykach w uszach poznał niewiastę. Stary zrozumiał, krzyknął coś żonie w odmiennem od jakuckiego narzeczu. Ona, jak automat, posłusznie nakryła głowę i ruszyli razem w dalszą drogę: — Paweł ścieżką, Tunguzi z obu stron po śniegu na łyżach. Stary wciąż gadał silnie giestykulując.
— Ach i ja byłem niegdyś jak ty bogaty, dobry, rozumny, a teraz niema nic!... — zakończył niespodzianie po rosyjsku.
— Niema nic — powtórzył Paweł, rozweselony tym jedynym w całej tej tyradzie zrozumiałym dźwiękiem. — Niema nic, to coś tak, jak u mnie... Masz przecie choć ojczyznę, stary.
— Ani jednego rena — ciągnął znów po jakucku Tunguz. — Ja! — tu podniósł do góry jeden palec — moja żona — kiwnął na towarzyszkę — Lelija — dodał, wskazując na dom Andrzeja — i tyle.
Paweł przypominał sobie wiotką, obwieszoną srebrem postać dziewczęcia, przypominał sobie nieprzyjazne spojrzenia, jakie rzucała na nią opryskliwa gospodyni domu, i zrobiło mu się żal starego. Ten oczu zeń nie spuszczał, myśl odgadł, poklepał poufale po ramieniu i, wyciągając rękę, powiedział lakonicznie:
— Tytuń... Bądźmy przyjaciółmi!
— Tytuń, herbata, perkale, pieniądze — odpowiedział z dobroduszną ironią Paweł, starając się naśladować intonacyę Andrzeja.
— A jakże, tytuń, herbata, pieniądze — podchwycił Tunguz, spoglądając z większem uszanowaniem na swego towarzysza. A gdy po chwili otrzymał czego żądał, odezwał się już skromniej i ciszej, dotykając jego ramienia.
— Bądźmy przyjaciółmi... Ja nic nie posiadam.
Paweł niewiele zrozumiał, ale kiwnął głową. Rozmowa urwała się w sam czas, gdyż stanęli właśnie u wrót zagrody.
W jurcie uprzątnięto już rena; pozostał tylko po nim przykry odór, a na stole na talerzach stosy pokrajane na kawałki surowej wątroby i szpiku.
Pewnie ofiara — pomyślał Paweł rozbierając się i siadając za stołem na zwykłem swem miejscu. Ale Andrzej, skoro tylko skończył witać się z gośćmi, podszedł i, natrętnie szarpiąc go za rękę, zapraszał:
— Jedz, jedz, proszę cię, to dobre.
Tyle jednak było zabawnego przerażenia w spojrzeniu Pawła, tak stanowczo potrząsł on głową, że wzbudził wesoły śmiech w gospodarzu i obecnych.
— Tego jeść i kupcy nie odmawiają. Czysta, widzę, będzie ludziom z tobą bieda — westchnął nakoniec Jakut.
Paweł tymczasem, przypatrzywszy się, jak Tunguzi chciwie pożerają wzgardzone przezeń przysmaki, odszukał pośpiesznie wśród swoich książek mały notesik, a przelustrowawszy go, odczytał z trudnością:
— Tolmacz nado! — na więcej zdobyć się nie mógł na razie.
— O tak! Tołmacz nado — ucieszył się Andrzej. — Przybędzie... wkrótce przybędzie... teraz zajęty... poluje.
— O, nado tołmacz... nado! Czyż warto o tem tak wiele mówić! Z nimi, z Rosyanami zawsze się tłómacz przyda. Pamiętam raz, kiedym był nad morzem — począł Tunguz, ale i tym razem nie poszczęściło mu się. Na stół podano ogromną żelazną patelnię, pełną mięsiwa, drobno w kostki pokrajanego i misę tłustego rosołu. To wyłącznie zajęło uwagę wszystkich. Tunguz umilkł. Przed każdym z biesiadników stół obsiadających położono łyżkę, a przed Pawłem łyżkę i jedyny, jaki się w domu znajdował widelec, poczem każdy, zrobiwszy znak krzyża, zaczął się posilać.
Paweł, wygłodzony przechadzką, wziął się też szczerze do jedzenia, ale zaledwie pierwszy głód nasycił, obrzydzenie wróciło; z nietajonym wstrętem odsunął się od stołu i patrzał na żarłocznie zajadających ludzi.
— Jedz! czemu nie jesz? Bóg dał — zachęcali go Jakuci, a mniemając, że się już nasycił, oznajmili mu natychmiast swoje w tym względzie zapatrywania.
— Ruski mało je, mało robi; Jakut dużo je, dużo robi; Jakut bohater!
Rzeczywiście było coś epicznego w tej uczcie wyniszczonych długim postem ludzi. Jedli, jedli, jedli i zdawało się, końca nigdy temu nie będzie. Gdy znikły stosy mięsa, pojawiły się na ich miejsce olbrzymie misy, pełne polewki ze krwi zaprawionej mąką, a gdy te opróżniono, nie czekając długo, znowu zjawiało się mięso surowe, warzone, pieczone, smażone gnaty i piszczele, żyły i chrząstki i tak dalej przez cały dzień trwało ucztowanie, przerywane tylko krótkiemi chwilami ciężkiego pijackiego snu. Zajadano na rozmaity sposób: razem, z osobna, u stołu, po kątach, za przegródką, na ławach, nawet psy na dworze wciąż chrobotały wyrzucanemi kośćmi, staczając o nie walki zażarte. Niegłośny, ale dokuczliwy koncert obżarstwa brzmiał w jurcie nieprzerwanie; szczęki, gęby, języki pracowały bezustannie, wydając różne, właściwe sobie tony, a gardła towarzyszyły im niekiedy, odzywając się przeciągłą czkawką. Ociężali, niemrawi, wylegiwali się, ciężko sapiąc na ławach, lub włóczyli jak struci. Tylko pojawienie się na stole nowego dania ożywiało ich i łączyło.
Wszystko to niezmiernie drażniło Pawła. Daremnie mówił sobie, że wśród plemion łowieckich podobne sceny są naturalnym wynikiem rzeczy, daremnie tłómaczył je „fizjologicznemi i socyologicznemi“ przyczynami — chór ucztujących paszczęk nie dawał mu pokoju. Przeleżał na ławie te kilkanaście godzin, męcząc się nieznośnie i napróżno usiłując zagłębić się w czytaniu. Wreszcie zły, znużony, położył się spać wcześniej niż wypadało. Jakuci długo jeszcze czuwali czekając na ostatnie danie, gotujące się w kotłach.
— Bóg dał — mruczeli — grzech pierwszej zdobyczy poskąpić.
I prawda, nie skąpiono nikomu.
Tunguz nawet od stołu nie wstawał; zanocował tam, gdzie był siedział, na ławie, gdzie upadł na wznak, nagle snem pijackim porażony.
Jak żer wietrzący zwierz leśny, tak z różnych stron, pod różnemi pozorami i o rozmaitej dnia porze ciągnęli nazajutrz z blizka i z daleka sąsiedzi.
Nasamprzód gibkim, powłóczystym krokiem skradającej się łasicy, weszła do chaty młoda, fertyczna, starannie odziana Jakutka, Symnaj. Była ona żoną jednego z uboższych łowców, przezwanego ironicznie Kozakiem, dla rzadkiego szczecinowatego zarostu, który wbrew jej woli, a nawet ku wielkiej rozpaczy, pokrywał, pomimo skubania i golenia, nietylko okolice ust, ale nawet twarz całą.
Symnaj zwracała zawsze baczną uwagę na swój ubiór i wszyscy o tem wiedzieli. Dziś jednak wystąpiła wyjątkowo wspaniale. Żółte zamszowe buciki, z zalotnie zadartymi, ostrymi noskami, z wszytym między kanty rąbkiem aksamitu, z czarnem, szerokiem, także aksamitnem obszyciem u cholew, były podwiązane bardzo starannie; pstra świta z cielęcych skórek bardzo szykownie obciągała zgrabną jej figurkę, a ciemne boa z wiewiórczych ogonów owijało jej szyję, wdzięcznie spadając na pierś drobną, ale wypukłą. Wszystkich oczy zwrócone były na nią; nawet dzieci, porzuciwszy zabawki, wybiegły na środek izby i przypatrywały jej się z otwartemi buziami; nawet psy, obecne w izbie podeszły podejrzliwie obwąchać strojnisię. Ruchem pełnym godności, postąpiła na środek, a zwracając się do obrazów, zdjęła z głowy ognistą, rysią czapkę, z rąk białe rękawice, przyczem odkryła mnóstwo metalowych pierścionków, na palcach, a w uszach ogromne kolczyki, wielkości ludzkiej dłoni. Zatrzymawszy się, ustawiła stopy w szczególny, wprawny tylko jakuckim zwodnicom znany sposób, i wznosząc do góry czarne, bystre oczęta, przelotnie zerknąła na Pawła, czytającego książkę.
Lelija znacząco szturchnęła Niustera w bok i zachichotała; Andrzejowa zasyczała zjadliwie:
— Miłośnica!... Możnaby pomyśleć, że bogata a zupełnie bez odzieży zostawiła sąsiadów. Czapka Filipowej, naszyjnik Bahyleja, rękawice Mawry... wszystko cudze! Bezwstydna!
Musiała Symnaj coś usłyszeć z tych, dość głośnych szeptów, gdyż piegowata jej twarzyczka, wdzięcznie ocieniona narzuconą na głowę białą, perkalową chustką, zapłonęła nagłym rumieńcem. Niebożę, zasromana, straciwszy pewność siebie pośpiesznie kończyła się żegnać i, nie patrząc na nikogo, pierzchła za komin, na żeńską domu połowę. Andrzej przeprowadził ją długiem, nieco drwiącem spojrzeniem, a Tunguz bąknął od niechcenia:
— Baba... Co i mówić. Moją też była kiedyś taka... doprawdy.
Jak tylko Symnaj pojawiła się za przegrodą, ustały natychmiast złośliwe szepty i szydercze uśmiechy; pozdrowiono ją przyjaźnie, zaczęto rozpytywać o nowiny, gdyż tak każe zwyczaj. Jednocześnie na znak, dany przez Andrzejową, Lelija przystawiła do ognia, mały miedziany czajniczek. Napojono przybyłą herbatą, ugotowaną ze starych już używanych resztek, ale Symnaj nie mogła mieć o to pretensyi, gdyż każdy wie tu dobrze, że herbata kosztuje pieniądze. Oczekiwany kociołek z „kąskiem“ coś długo jednak się nic zjawiał; gdy więc spostrzegła, że gospodyni przeciąga nudną sąsiedzką gawędę, ani słowa nie wspominając o łowach i zdobyczy, młoda kobieta, z natury żywa i gadatliwa, posmutniała, umilkła.
— Może ta bogaczka zechce mię ostatecznie poniżyć i nie poczęstuje zupełnie. Och, osławiliby mię na całą okolicę, osławili — myślała z żalem, obracając w ręku swą kosztowną, ale cudzą czapkę. Ciemny rumieniec wybił jej na policzki, a pot kroplisty, wystąpił na skronie; opuściła głowę, odpowiadała coraz ciszej, coraz skromniej, coraz lękliwiej na tradycyjne pytania, czując dotkliwie złośliwe spojrzenia gospodyni na sobie. Daremnie Lelija, której żal się zrobiło młodej kobiety, dawała znaki Andrzejowej; ta udawała uparcie, że ich nie widzi. Ją, wiecznie chorą i brzydką bawił kłopot młodej, hożej zdrowej strojnisi, a miała jeszcze i to wyrachowanie w zwlekaniu, że mógł nadejść ktoś więcej, co przyjęcie uczyniłoby oszczędniejszem.
Nareszcie psy zaczęły szczekać, gdzieś tam, daleko koń zarżał; rozmowa się urwała. Wszyscy zaczęli nadsłuchiwać, zwróciwszy się ku drzwiom. Skorzystała z tego Symnaj, aby pośpiesznie cofnąć się w kąt, gdzie na ziemi bawiła się gromadka dzieci, a na nizkim stołeczku siedziała stara Tunguzka, Upacza, jak mumia zwiędła i jak mumia wiecznie milcząca i na wszystko obojętna. Tu Symnaj czuła się swobodniejszą; z bijącem sercem wciąż jeszcze zawstydzona i upokorzona, czekała niecierpliwie przybycia tych nowych gości, bardziej godnych, gdyż bardziej bogatych. Dopiero, gdy Lelija mimochodem szepnęła jej słów parę i mrugnęła figlarnie w stronę Pawła, markotna, twarzyczka strojnisi uśmiechnęła się wesoło, błyskając rzędem drobnych, białych, równych zębów. Jadący nie kazali na siebie długo czekać: wkrótce kopyta końskie zatętniały na dziedzińcu.
— Któżby to mógł być na koniu? — zagadał Tunguz — rad ze zdarzającej się sposobności powiedzenia czegoś.
— A któżby mógł być inny, jeśli nie stary Filip — leniwie odparł Andrzej, naciągając świtę, przelotnie oglądając ławy, stół, izbę.
Drzwi rozwarty się na oścież i do jurty, z trudnością przestąpiwszy wysoki próg, wtoczył się stary, pękaty Jakut. Miał na sobie lisią, bufiastą szubę, czarnym półaksamitem krytą; przepasany był pasem srebrem nabijanym, a szedł nadzwyczaj powoli, udawał, że prędzej nie może i opierał się silnie na podtrzymującym go za łokieć wyrostku także dostatnio, choć skromniej odzianym w futrzaną świtę, krytą zamszem. Wyrostek ów, wysoki, cienki, z małpią twarzą i małpimi ruchami, był to najmłodszy syn Filipa, Szymon, przezwany „Długim“.
Obaj przedewszystkiem złożyli trzy czołobitne pokłony obrazom, poczem Długi wymknął się na kobiecą stronę, a Filip przywitał gospodarza podaniem ręki i, omijając dumnie innych, zwrócił się natychmiast do Pawła, przypatrującego się ciekawie z poza książki ceremonii przyjęcia jakuckiego „tojona“[14]. Tyle było pychy, pewności siebie, zuchwalstwa w tej niewielkiej, ale naciętej figurce, że Paweł zawahał się przez chwilę, czy podać rękę, czy tylko odkłonić się zdaleka.
— Jam też bogaty — wyrzekł Jakut, gdy mu wreszcie rękę podał. — A tyś bogaty? — spytał, siadając na przedniem miejscu pod obrazami.
Paweł odłożył książkę i patrzał, uśmiechając się łagodnie, ale nie odpowiadał.
— Gadaj. Cóż nie gadasz? — powtórzył z wolna, rozpinając guziki kaftana. — Cóż on? słyszałem, zawsze tak nigdy nic nie gada? — zwrócił się do Andrzeja.
— Niekiedy gada, ale rzadko i jak z kim — odrzekł Jakut przebiegle.
— Ja myślę, że z nim czysta wtakim razie bieda. Hę! a ty jak myślisz Andrzeju? Ja ze wszystkiego, co o nim słyszałem, przypuszczam, że on albo chytry, albo głupi. Cóż ty na to Andrzeju? — ciągnął krzykliwie, najmniejszej już nie zwracając na Pawła uwagi.
Andrzej nic nie odrzekł, tylko uśmiechnął się dwuznacznie i oczy spuścił.
— A ja, ot, patrzę na niego i dziwię się, po co on żyje? Nie gada, nie robi. A zresztą ty powiadasz, że z niektórymi gada, hę? W takim razie może on nie wie. A tybyś mu Andrzej powiedział, że ja nie ostatnim przecie jestem w gminie człowiekiem, że mnie nieraz i kupcy się kłaniają, że jestem pan, hę? A może on nie umie po jakucku? — domyślił się wreszcie. — Prawda, prawda, słyszałem, że on nie umie po jakucku? A i skądże, jeżeli dobrze rozważyć, mógłby się nauczyć. Niedawno przecie przybył, hę? Prawdę mówię. Rosyaninie — zwrócił się do Pawła — ty nie umiesz po jakucku? To źle, to bardzo źle! Nie wiem jak drudzy, ale ja tak myślę, że powinieneś się nauczyć. Wśród Jakutów mieszkać musisz, po jakucku mówić ci trzeba, jak Jakut żyć, jeść rybę i mleko, nosić odzież ze skór, kochać jakuckie kobiety... jakuckie kobiety, co to chodzą w spodniach... — zakończył i dodał żart nieprzyzwoity, z którego sam się pierwszy roześmiał.
— Oj nie lubią Rosyanie kobiet, które chodzą w spodniach... ja to wiem dobrze! — potwierdził Tunguz.
Na młodej twarzy cudzoziemca pojawił się rumieniec i niepokój. Z tego, co mówiono nie rozumiał on ani słowa, ale sprośny śmiech „tojona“, któremu towarzyszył stłumiony chichot obecnych niemile go uderzył. Spojrzał uważnie na Andrzeja, na sztucznie napuszoną twarz jego, na chcącą go, jak mu się zdawało, naśladować minę Długiego, i podjąwszy porzuconą książkę, zagłębił się w czytaniu.
— Ot, i rozgniewał się — westchnął Filip, zwracając się do gospodarza i wskazując na Pawła. — Nie rozumie żartu, a przecież to człowiek uczony.
— I jaki jeszcze! oj! oj! — potwierdził Tunguz, rad, że się do rozmowy wtrącić może. — Surowej wątroby nie jada, szpiku też, ani mięsa, ani ryby bez soli, ni, ni. Chleb, chleb, herbata i cukier i tylko książki czyta!
— W koszuli śpi, jak kupiec, i na nos kładzie dwoje kamiennych oczu, które zwą się „oczky“. Doprawdy! — wtrącił rezolutnie, wysuwając się z za przegrody, czteroletni synek Andrzeja.
— Ocz-ky... oj! oczky... babat — powtórzyła za nim z kąta, jak echo, Simaksin.
— Cicho, co to za moda wtrącać się do rozmowy starszych? — ofuknął Tunguz oboje i tak dalej ciągnął:
— Właśnie chciałem powiedzieć: kładzie na nos okulary i książki czyta; leży i czyta, i czyta, i czyta... i czyta! Wszystko mu podadzą, wszystko mu zrobią, a on niby nie widzi, czyta i czyta! Wielkiego pana musi być dziecko, może samego szlachcica — dodał ciszej, nachylając się do swego słuchacza. — Kufrów ma bez miary, a wszystkie ciężkie, że człek nie poradzi. Tytuń, herbata, perkale, pieniądze, sam mi powiadał, kiedym go wczoraj spotkał na dolinie. Bo-ga-ty!
— My też ludzie jesteśmy — bąknął niechętnie Filip i odwrócił się do Andrzeja, pytając o nowiny z lasu, o myśliwców, o przebieg polowania i wogóle o wszystko, „co można słyszeć uszyma, co da się widzieć oczyma“.
Wreszcie odjechał Filip udobruchany, szczodrze obdarowany, nakarmiony, a przy wsiadaniu sam Andrzej wyszedł i przytrzymał mu konia za uzdę. Lecz tu znowu spotkała go maleńka nieprzyjemność: Długi, z małpią zręcznością wskoczywszy za nim na konia, pożegnał obecnych giestem tak niezwykłym a zarazem zabawnym, że Simaksin powtórzyła go natychmiast, wywołując wśród młodzieży głośny wybuch wesołości.
— Cicho, a cicho! — krzyknął Andrzej, tupnąwszy nogą, lecz sam zaledwie mógł się od śmiechu powstrzymać.
— A jakże, cicho! Czyż to pięknie śmiać się z szanownych i bogatych? — poparł go Tunguz, zaniepokojony oziębłością, okazaną mu przez Filipa.
Tymczasem „tojon“ wyjeżdżał za wrota, jak zwykle poważny, gruby, syty, zadowolony, mając za sobą cienkiego syna drągala, a pod sobą srebrem okute siodło i worki, pełne mięsa. Pstry koń, wystraszony. wrzawą, unosił go w lekkich podskokach. Za nim, z małym woreczkiem w ręku, piechotą dreptała Symnaj.
Jeszcze nie znikli, jeszcze na widnokręgu. majaczyły drobne ich postacie, kiedy na ścieżkach pojawiły się już nowe, śpieszące do sadyby Andrzeja. Wszystkich karmiono, pojono, obdarowywano stosownie do ich bogactwa, wpływu, a także nadziei otrzymania kiedyś datku jakiegoś lub usługi; odwiedzający zaś na prześcigi starali się wykazać przymioty, grzeczność, usłużność i wielką dla gospodarstwa przychylność. Każdy z nich, przywitawszy się z domownikami, siadał na ławie, na miejscu odpowiedniem jego w gminie stanowisku i zaczynał poważną rozmowę szeregiem zwykłych i u każdego zawsze jednakowych zapytań; cierpliwie słuchał odpowiedzi skądinąd dobrze mu znanych, wyrażał, gdzie przystało, zdziwienie, radość lub ubolewanie, a wreszcie zwracał się do Pawła ze stereotypowem:
— Rozpowiadaj! (Kapsie).
Milczenie.
— Imię?
— Paweł.
— Patrzcie, zupełnie jakuckie ma imię, Bajbal! — dziwili się nieodmiennie.
— Mama, tatia?
— Jest.
— Daleko, czy blizko?
— Daleko.
— Czyś ty bogaty, czy biedny?
— Czyś ty kupiec?
— Czyś ty pan?
— Dlaczego milczysz?
— Ty pewnie nie umiesz po jakucku?
— Dlaczego wciąż patrzysz na papier, a nie na świat i ludzi?
— Sprzedaj tytuniu, sprzedaj herbaty, sprzedaj perkali, sprzedaj cośkolwiek. Nie chcesz? No tak... podaruj.
Znużony całodzienną, natrętną indagacyą, Paweł pod koniec milczał wtedy nawet, gdy odgadywał treść zadawanych pytań. Wyręczał go znakomicie w tej potrzebie stary Tunguz, który, jako zaufany jego przyjaciel, opowiadał ciekawym nadzwyczaj malowniczo i drobiazgowo o pochodzeniu, przeszłości, stanie obecnym nietylko majątku, ale duszy i zamiarów swego nowego „atasa“[15]. Rodzice jego byli wielcy panowie, on sam też pan nie mały. Zna osobiście cesarza, gdyż służył u niego za robotnika. Cesarz go bardzo lubił, ale pewnego razu on upił się, więc cesarz rozgniewał się i wysłał go tu do nas. Ot jak było! Gdzież więc taki wielki pan może patrzeć, jeżeli nie w papier? Sami rozważcie. A i nie gada, bo o czem on mówić może z wami głuptasami? Do niego trzeba się zbliżać układnie, mówić umiejętnie. Słyszeliście, co odpowiedział samemu Filipowi? Odszedł bogacz jak zmyty — a on ani okiem mrugnął. Tak to traktuje on tych, co o sobie nazbyt wiele myślą. Mówić z nim wypada o rzeczach niezwykłych, o tem naprzykład, co się dzieje nad morzem, w górach Dżurdżujskich lub dalej jeszcze na szerokim świecie. A wy, czy wiecie, co się tam dzieje? Czy był tam z was który kiedykolwiek? On wszystko, co usłyszy, w papiery zapisze i zaraz doniesie cesarzowi. Opowiadać mu trzeba z wyborem, a nie co ślina do ust przyniesie. A wy? cóż wy wiecie? Czyż wiecie chociażby to, co mu jeść dać można, hę? Myślicie może surową wątrobę, szpik lub zamrożoną rybę? Bynajmniej! Jego jadło: mąka, sól, cukier, gorczyca, pieprz, oto jego jadło!
— Mąka, sól, cukier, gorczyca, pieprz... żartujesz sobie! Toż to wszystko w mieście tylko kupić można, i to za pieniądze. Skądże my weźmiemy? W papierach, powiadasz, zapisuje — powtarzali słuchacze, których języki, mlaskając w czasie rozmowy niezliczoną moc razy, kołowaciały nareszcie od zdziwienia. Spoglądali pytająco na Andrzeja, pełni wzrastającego dla przybysza uszanowania, i prosili pokornie:
— Już ty się, Andrzeju, postaraj, prosim cię. Już ty się wytęż, prosimy cię. Pomóż gminie, ona ci odsłuży. Tyś u nas przecie jeden, jedyny! Gdzież go podziejemy.
Andrzej spuszczał oczy, by nie było widać błyskającego w nich zadowolenia, i mruczał, że mu to wcale nie na rękę.
— U Filipa będzie mu lepiej.
— U Filipa? Boże uchowaj! To przecie już się z nim pokłócił.
Dwóch tylko sąsiadów, którzy dnia tego odwiedzili Andrzeja, nieco inaczej zachowało się, niż inni. Jednym był stary Mateusz, ojciec Ujbanczyka. O nic on Pawła nie prosił, w rozmowę z nim wdawać się nie próbował, a wysłuchawszy opowiadania Tunguza, westchnął, przypatrując się młodzieńcowi uważnie:
— Pańskie dziecko, pańskie! Nie ustawa! I będziesz ty, sokoliku, tu u nas za krajem swym tęsknił, jak zimujący ptaszek za wiosną.
Drugim był Kozak, mąż powabnej Symnaj. Ten, wchodząc do izby, najprzód potknął się niezgrabnie, a potem, ku wielkiemu obecnych zadowoleniu, mocno łbem uderzył o belkę, wiszącą nade drzwiami. Zmieszany ogólnym śmiechem, umknął w cień, na róg ławy, jak tylko odprawił przed obrazami sakramentalny obrządek pokłonów. Tu siedział długo, skubiąc rozpaczliwie włos na brodzie, wreszcie odezwał się głosem, jak w beczce dudniącym:
— Moja żona?
— Twoja żona? Była, była! a jakże!
— Była, ale przejeżdżał bohater na białym koniu, zobaczył w jej uszach nowe ładne kolczyki, na głowie rysią, ze srebrnem słońcem czapkę, na ramionach pstry, cielęcy „sagyniach“, a na nogach żółte obutki z czarnem, aksamitnem wyszyciem i... porwał ją — wyrecytowała ze śmiechem Lelija.
— A ona kazała powiedzieć, że nie wróci, bo tobie na brodzie rosną twarde, kłujące włosy — chórem podchwyciły dzieci.
Kozak, dla przyzwoitości posiedziawszy jeszcze chwilę, pośpiesznie odszedł, nie czekając ni datku, ni poczęstunku, pomimo iż go zapraszano.
Minęło dni kilka pogodnych, słonecznych, w południe ciepłych, a nocami mroźnych. dni pełnych radosnego oczekiwania dla Jakutów, a tęsknego dla Pawła. Widział on ożywienie, panujące w kole szerokolicych jego towarzyszów, zbrukane posoką kawały mięsa przynoszone i zabierane; słyszał pożądliwe szepty kobiet i długie poważne rozmowy mężczyzn, po których Andrzej zwykł był oznajmiać mu, pomagając sobie giestami, wiele upolowano renów, gdzie, jakiej wartości i któremu z sąsiadów najlepiej w lesie się wiedzie; wszystko widział, słyszał, próbował nawet przejąć się ważnością wypadków i położenia, ale mu się to nie udawało; nie znajdował w sobie oddźwięku dla tych myśliwskich niepokoi i to go martwiło.
— Zapewne dlatego, że nie rozumiem, bo przecież to dla nich kwestya życia lub śmierci. A może robię się już egoistą?! — rozmyślał i pytał z utęsknieniem:
— Kiedyż nareszcie przybędzie tłumacz?
— Paczekaj, już niedługo — odpowiadano mu za każdym razem.
Tymczasem Jakuci oswajali się z nim po trochu; coraz częściej myśliwiec, wracający z lasu i przybywający z datkiem dla Andrzeja, kładł też skromnie na stole wyborowy kąsek „dla naszego pana Rosyanina“. Pawła szczególniej z początku, wzruszały niezmiernie te dowody pamięci i przyjaźni od ludzi zupełnie mu obcych, ale zarazem ciążyły mu bardzo.
— Czemże ja wam się odwdzięczę? jak odpłacę? Ja nic nie mam i nic nie umiem z tego, co wam potrzeba — próbował odmawiać, tłómaczyć się.
— Tyś nasz! My nic nie żądamy, prócz tego, byś nami nie gardził — prosili, kłaniając się nizko.
— Po co odpłacać? Oni powinni ci pomagać. Ty nie możesz przecie iść do lasu ścigać „dzikusów“ — uczył go Andrzej i był bardzo niezadowolony, gdy szczypty tytuniu, kawałki herbaty, garście soli lub mąki wędrowały z worków Pawła do małych woreczków ofiarodawców. Ale tak długo trwać nie mogło. Odmówić było prawie niepodobna, gdyż ofiarujący wypierał się zawsze chęci otrzymania czegoś w zamian; utrzymywał nawet, że robiąc, jemu robią łaskę, a gdy pomimo to brać nie chciano, zostawiał prezent na stole i odchodził. — Paweł zaś nie mógł pogodzić się z radą Andrzeja, nie chciał przyjmować darów od ludzi, widocznie biednych; nikły więc jego zapasy tak szybko, jak śniegi wiosenne, tem szybciej, że wieść o szczodrobliwości cudzoziemca rozbiegła się lotem błyskawicy po okolicy i podnieciła ofiarność mieszkańców.
Tymczasem otrzymane przez Pawła podarunki zjadały się przez domowników Andrzeja na równi z innymi; różnica była tylko w szumnym tytule: „pocsęstunku naszego pana Rosyanina“ i w konieczności dodawania przypraw w postaci soli, mąki, sucharów, suszonych owoców i t. p., o które dopominano się bez ceremonii, jeżeli zapomniał, i których nie śmiał odmówić, mniemając, że jest gościem Andrzeja. Zresztą natrętność domowników, miarkowana może tą pewnością, że zdobycz im nie ujdzie, a może surowym zakazem Andrzeja, nie miała charakteru tej nieznośnej, ciągłej żebraniny, w jaką przerodziła się zwolna przychylność sąsiadów. Andrzej prosił nadzwyczaj rzadko, ale bodaj, czy nie jego to „pożyczki“ zrobiły największy wyłom w zapasach Pawła.
— Na zawsze nie wystarczą, wcześniej, czy później trzeba się będzie z nimi pożegnać — rozumował Paweł, widząc znikające zapasy; żałował tylko, że nieznajomość języka i obyczajów miejscowych w jakiemś fałszywem postawiła go świetle.
Wymagania i zuchwalstwo raz obdarowanych stały się dlań istną plagą. Zjawiali się codziennie, coraz liczniejsi, cierpliwie wyczekiwali, aż się inni rozejdą, gdyż woleli prosić pojedynczo. Siedząc w izbie, dla rozrywki, przymierzali jego rzeczy, macali worki, ruszali książki, papiery, lub jego samego tarmosili za poły, usiłując zwrócić uwagę jego na siebie, lub nawiązać rozmowę przyjacielską, zawsze w jednych i tych samych, dla niego i dla nich zrozumiałych wyrazach:
— Kapsie!
— Mama, tiatia?
— Daleko, czy blisko?
— Wiele masz lat?
— Czyś ty bogaty, biedny?
— Czyś ty kupiec, czyś tyś pan?
— Sprzedaj... pożycz... podaruj!
Gniewać się nawet nie mógł, takie to wszystko było naiwne, tak monotonne i śmieszne.
W końcu zaczęli przychodzić bez żadnych podarunków, albo przynosili rzeczy do niczego niezdatne i obrażali się, jeśli ich Paweł nie przyjmował, a tytułem wynagrodzenia za ubliżenie stawiali niesłychanie wygórowane żądanie. Paweł dawał im jaką drobnostkę: ćwiartkę papieru, guzik, nitkę — brali i odchodzili zadowoleni. Przyjmowali nawet pieprz i gorczycę, których Jakuci nie cierpią, ale w razie zupełnej odmowy robili burdy. Tunguz raz go poprostu zwymyślał.
— Cóż ty mi nigdy nic nie dajesz! — krzyczał, trzęsąc głową i wymachując rękoma. — Ty może myślisz, że ja jestem bogaty, a ja jestem biedny, najbiedniejszy z biednych! A ty wszystkim dajesz, a mnie nic. Ja się na ciebie dawno już gniewam, a ty i tego nawet nie widzisz? Czyż to przyjaźń? — I zaczął dowodzić długo i wymownie, jaki głupi i niewdzięczny jest Rosyanin, nieumiejący uszanować takiego jak on przyjaciela; i wogóle jacy to są nicponie ci przejezdni, którzy z początku naobiecują człowiekowi, a później tylko z nimi kłopot. Na to wszedł Andrzej, który był nieobecny na początku sporu i, zawstydziwszy starego długą litanią datków jakie wyłudził od cudzoziemca, przerwał tę przykrą choć dla Pawła mało zrozumiałą scenę.
W zapale Jakuci zapominali nieraz, że ich nie rozumie, krzykliwie dowodzili mu swego, póki, zniecierpliwiony nie powstrzymał ich energicznym giestem, lub słowem, do których jednak uciekać się nie lubił. Obecność tylko Andrzeja powściągała „atasów“ i czyniła ich mniej natarczywymi; na innych nie zwracali uwagi, a z domownikami kłócili się ząb za ząb. Utarczki te robiły na Pawle wrażenie bójek, staczanych nad padliną przez wrony, kruki i sępy. Padliną on był sam, ale kłótni ukrócić nie mógł, gdyż jego nie zaczepiali, ani czuł się w prawie wyrzucania ludzi z domu, gdzie sam był gościem. Zresztą na nicby się to nie zdało, a wszystkich rozjątrzyło — dom tu bowiem nie jest uważany za czyjąkolwiek wyłączną własność, i sam właściciel nie zawsze jest w stanie pozbyć się z niego przykrych dla siebie gości. Zachodziła tu jeszcze i ta wyjątkowa okoliczność, że chora, wiecznie samotna i opuszczona Andrzejowa lubiła niezmiernie te potyczki i sama je najczęściej zaczynała. Rada wyrzucić ze zbolałej piersi nagromadzony tam zapas goryczy i żalu, wybuchała przy lada sposobności, a wówczas w jurcie powstawał taki wrzask, że umarłego z grobu mógł obudzić. Dzieci biegały z kąta w kąt, by się lepiej kłócącym przypatrzyć, Simaksin gdakała, jak najęta, nawet psy właziły na płaski dach domu i łączyły przeciągłe swe wycie z ogólną wrzawą. Pawłowi nic nie pozostawało, jak dać datek, przyczynę sporu usunąć, albo co prędzej wynosić się na dwór, gdzieś daleko. W obecności Andrzeja, hamowani jego surowem spojrzeniem, krajowcy mruczeli po kątach, lecz gdy tylko Paweł sięgnął do którego ze swych worków po chustkę, książkę, lub ołówek, natychmiast opasywał go wieniec ludzi, pożądliwie spoglądających na jego ręce. Ani prośby, ani groźby, ani rozkazy, lub odmowy nie pomagały: stawali opodal, patrzeli ukradkiem, z uczuciem drapieżnych, czatujących na swą zdobycz. Była to nieustanna blokada.
— Nie handlujesz, po co ci tyle? — mówili naiwnie, gdy próbował im tłómaczyć.
A to „tyle“ było bardzo niewiele. Paweł zresztą byłby im wszystko dawno rozdał, gdyby wiedział na pewno, co się z nim stanie. Coraz częściej pytał Andrzeja z niecierpliwością:
— Kiedyż nareszcie przybędzie tłómacz?
— Tłómacz? po co ci on? czego się śpieszysz? czy ci tu u mnie źle? Siedź sobie, wiele chcesz, ja cię nie wypędzam. A gdy ci się sprzykrzy, to idź sobie na czas jakiś do starego Filipa, do Kozaka, do wdowy Kietryś, do Mateusza, obejdź dokoła wszystkich sąsiadów. Wszyscy cię przyjmą, bo wszyscy cię kochają. Czyż ci tego wciąż nie mówią? czyż ci podarunków nie znoszą, choć ich o nie nie prosisz? — szydził Andrzej
— Nie, lepiej umowa.
— Można i umowę, a tylko umowa co innego, a przyjaźń co innego — dodał znacząco Jakut.
Była jeszcze jedna, może najgłówniejsza przyczyna niecierpliwości Pawła: świadomość, że nie stanął jeszcze u kresu, że w podanej mu czaszy pozostawało jeszcze kilka niedopitych kropel, więc śpieszno mu było je wychylić i choć w ogólnych zarysach odgadnąć, jak spędzi te dziesiątki lat, które mu tu przeżyć kazano.
Nareszcie pewnego dnia weszli niespodzianie do chaty Andrzeja dawno oczekiwani myśliwi. Gdy stanęli na środku izby, zbrojni, ogorzali, krwią zbrukani, owiani zapachem lasów i dymów ogniska, ze śladami niezwykłych wrażeń, wyczerpujących trudów i pomyślnej pracy na zuchwałych, ożywionych twarzach; gdy jednocześnie jak na komendę podnieśli oczy ku świętym obrazom i krzepkiemi, żylastemi dłońmi uczynili na piersi poważnie znak krzyża, wybiegłe na ich spotkanie kobiety i dzieci aż w tył się cofnęły z lekkim okrzykiem zachwytu.
Andrzeja nie było w domu: razem z Pawłem udał się w odwiedziny do starego Filipa, którego synowie dniem wprzódy powrócili z tajgi.
— Jak się macie? co porabiacie? co się tu u was dzieje? Rozpowiadajcie! Gdzież jest wasz nowy pan? — pierwszy zagadał Dżjanha, wesoło, jak zwykle, szukając spojrzeniem Lelii.
— Jaki pan? — roześmiała się dziewczyna — poprostu koziołek brodaty.
— Już szczerzycie zęby! a to skaranie boskie! — krzyknęła Andrzejowa, wyłażąc z za przegrody i roztrącając kosturem stojącą jej na drodze młodzież. — Chodźże Dżjanha, chodź, Ujbanczyk, gadajcie, co i jak było i coście przywieźli?
Powiedziawszy to, ciężko, ostrożnie siadła na pierwszem miejscu na ławie, za stołem, skąd jej się skwapliwie usunął Tunguz. Stary ostatnimi czasy nie wychodził prawie z jurty Andrzeja, sadowiąc się zawsze na pierwszem miejscu, skąd go zresztą w razie przybycia gości usuwano bez wielkiego zachodu.
— Tak, tak, opowiadajcie, a my posłuchamy i sami co może opowiemy dla waszej nauki — odezwał się stary włóczęga.
W chacie stało się gwarno, gdyż opowiadającym przerywano ciągle zapytaniami, a kiedy zaspokojono pierwszą ciekawość; słuchacze rozprószyli się po kątach. Najmłodsi i najniecierpliwsi wybiegli z Niusterem i z Foką oglądać zdobycz; Lelija, posłuszna rozkazowi gospodyni, krzątała się około ognia, przystawiając ogromne, wodą napełnione czajniki i Simaksin nie była zwolenniczką głośnych rozpraw i pozostała więc tylko Andrzejowa i stary Tunguz, który, pochyliwszy się na ławie, zwiesił głowę i gotował się krytykować.
Głosem donośnym, do rozległych przestrzeni przywykłym, opisywał Dżjanha zwolna, systematycznie wypadki jeden za drugim; wtórowała mu zabawnymi wykrzyknikami mnąca skóry w kącie „mirjaczka“, ale uwaga słuchaczów tak była opanowana piknością roztaczanych przed nimi obrazów, że nie mogły ich rozśmieszyć niespodziewane wybryki chorej. Lelija wstrzymywała oddech, poruszała się jak mogła najciszej, od czasu do czasu obrzucając opowiadającego gorącem wejrzeniem; nawet Ujbanczyk słuchał go z niezwykłem zajęciem, dziwiąc się tylko, że to oni, tacy zwyczajni, powszechni ludzie, widzieli niedawno i spełnili to wszystko, o czem Dżjanha opowiadał tak cudnie, a zarazem tak prawdziwie.
Tylko Kkoniec zabrzmiał nutą nieco fałszywą.
— Więc wypuściliście go, wypuścili! — westchnął żałośnie Tunguz.
— Wypuściliśmy — obojętnie odparł Dżjanha — lód na śniegach był za gruby, „dzikusy“ w wielu miejscach przestały się zapadać.
— Wypuściliście... niedobrze!... ostatniego!
— A co? możebyś ty złapał? — spytał młody, obrzucając starego drwiącem spojrzeniem.
— To się roumie! trzeba wam było...
Nie słuchano go, gdyż wszyscy za przewodem Andrzejowej ruszyli ku drzwiom oglądać owoce myśliwskie] wyprawy.
Na środku dziedzińca, w blizkości nart naładowanych zdobyczą i zgrai psów szczekających na uwięzi, Foka, przybrany w surdut Pawła, tańczył, podskakując zabawnie, otoczony kołem śpiewających, klaszczących w ręce dzieci.
— Nie ruszajcie mnie, jam teraz koziołek brodaty! Czyż nie widzicie, jakem się ustroił? Bukurduk-bukurduk, a wy, durnie, chlepajcie burduk.
Zaśpiewał:
Tam,
Gdzie zachodnia nieba strona;
Leży zwierzę dwoje-łape,
Trojo-okie, ośmio-bokie,
Ale bez ogona!
Aj-ja-haj!
— Wiemy! wiemy! spodnie! — krzyczały dzieci.
Ikyłyky — Czykyłyky
Bardzo się kochają;
Ci z zachodu,
Tamci z wschodu
Co dnia nadciągają.
Aj-ja-haj! jahaj! jahaj!
— Guziki! guziki! — darła się gromada.
Ponieważ jednak trzeba było zdjąć z nart ładunek i część jego przenieść do śpiżarni, a niepoćwiartowane jeszcze zwierzę zawlec do jurty, zabawa została przerwaną i wszyscy wzięli się do roboty.
Jednocześnie Ujbanczyk przeglądał książki Pawła, leżące na półce, i rozpytywał o niego Tunguza.
— Czy uczony?
— Kto go wie.
— Czy dobry?
— Ps-y-psy-cho-lo-gia — sylabizował z trudnością. — Kto was rabusiów napasie? obdarliście go pewnie ze wszystkiego! — mruczał po rosyjsku.
— Co? on w okularach chodzi?
— W okularach.
— Wciąż?
— Wciąż.
— Soc-soc-jo-lo-gia! — czytał nagłówek drugiej z kolei książki. — Co? po rosyjsku gada, czy inaczej?
— Po rosyjsku pewnie... a kto go wie.
— A po jakucku umie?
— Mistrz! a tylko udaje głuchego, aby nic nie dawać.
— Kruki drapieżne! wszystkoście pewnie rozdrapali! — warczał chłopak.
— E-ko-no-mia po-li-tycz-na. Dziwo! litery niby nasze, a nie rozumiem. A są i takie, co zupełnie nie nasze. Może on Żyd?
— Zapewne Żyd, taki skąpy! nie modli się! — dodał Tunguz uroczyście.
Ujbanczyk zamyślił się.
— To niczego nie dowodzi — odezwał się po chwili namysłu. — Może być nasz, choć się i nie modli. Jeżeli on naprzykład nazbyt uczony. Bo na co mu pop, na co mu święci, jeżeli on wszystko wie i z samym Bogiem rozmawiać może.
Pobożnie zdmuchnął kurz z książki, położył ją na dawnem miejscu i zamyślony poszedł pomagać bratu, który przyzywał go od dawna, nie mogąc przeciągnąć ogromnego rena przez wysoki próg jurty.
Gdy już wszystko było na swejem miejscu, mieszkańcy jurty znowu zebrali się gwarnie dokoła stołu, zastawionego filiżankami. Tym razem pierwsze miejsca zajęli myśliwi. Im podsuwano najsmaczniejsze kąski zmarzłej, struganej ryby; im nalewano najmocniejszą herbatę, zabielając ją mlekiem; troszczono się o ich potrzeby, obrzucano ich przyjaznemi spojrzeniami, zwracano się do nich ze słowami uprzejmości i pieszczoty; oni przyjmowali bez zbytniej skromności te wyrażenia zachwytu, wdzięczności, uwielbienia, jako zasłużoną nagrodę. Jedli też, gadali za dziesięciu, jakby chcieli powetować sobie poprzednie przymusowe milczenie i dyetę. Ale wprędce ciepłe, duszne powietrze izby, od którego odwykli, wielka ilość gorącej herbaty, odurzały ich. Zamroczyły się im oczy, zmieniły twarze, członki utraciły sprężysto; osowiali, osłabli walczyli ze snem, czekali uparcie na gotującą się dla nich wieczerzę:
— Ostatnie dwie noce nie spaliśmy ani krzty — tłómaczył się Dżjanha.
— Foka! Foka! nie śpij! nie dobrze! podjemy, a wtedy — budził rozespanego chłopaka Ujbanczyk, ale nadaremnie go szarpał za nogi, za ramiona, za nos nawet. Foka leżał jak zabity i tylko mruczał coś niewyraźnie.
Ninster dawno już chrapał na matczynej pościeli. Nareszcie i obaj bracia, sumiennie zjadłszy wszystko, co im podali, padli i zasnęli snem ciężkim, letargicznym.
Paweł i Andrzej późno w noc wrócili od Filipa, nie pytając, odgadli po narcie, stojącej na dziedzińcu, zapachu krwi i smoły w izbie, martwych cielskach renów przed ogniem, że myśliwi wrócili.
— Który tłómacz? który tłómacz? — chciwie dopytywał się Paweł, tłumiąc głos i pochylając się nad chłopcami, śpiącymi na wspólnej pościeli.
Andrzej pokazał mu dużą, kędzierzawą głowę. Stał długo, ogarnięty dziwnem uczuciem, wpatrzony, w tę twarz płaską, bronzową, w twardym śnie skamieniałą.
Nazajutrz Paweł zbudził się z ciężkiego snu, ogrzany ciepłem dawno już roznieconego ogniska; leżał skulony pod grubą warstwą odzieży; którą się zabezpieczył od chłodu, wdzierającego się do izby przez nigdy niezatykany otwór w kominie. Wstawać mu się nie chciało, choć słyszał brzęk naczyń, głośne rozmowy poczynających ruszać się ludzi — nie otwierając oczu przedłużał senne marzenie. Śniło mu się, że idzie starannie żwirem usypaną aleją ogrodu, pełnego jeszcze cieniów i wilgoci niknącej nocy. Po obu stronach róże świeże, wypoczęte, rosą uperlone, roztulają soczyste, purpurowe listki swych koron, złaknionych ciepła i światła; ponad niemi kołyszą się gałązki splątanego kwiecia czeremchy, bzów, jaśminu, a wyżej, łącząc się z sobą w strzeliste arkady, zawisły zielone konary lip, grabów i olch. Znał on ten ogród i po tej ścieżce nieraz się przechadzał, ale pomimo to wszystko tu wydaje mu się nowe, jakieś inne. Wzruszony, pełen oczekiwania, utkwił oczy w szybę perłowego światła, zamykającą aleję ponad stromem urwiskiem kończącego ogród tarasu: z przepaści wypływa powiewna postać, na różowych promieniach rozbłyskającej poza nią zorzy, powoli zbliża się ku niemu, owiana przejrzystą, szarą zasłoną. Już jest blizko, już wyciąga rękę, aby uchylić ukrywającą ją zasłonę. Krew w nim zawrzała, płomieniem uderzyła mu do głowy; ogarnia go uczucie nieznanej rozkoszy; chciał o coś pytać, coś powiedzieć, ale postać blednie, gaśnie, znika, rozpłynąwszy się w opalowych blaskach poranku.
Paweł westchnął, ale oczu nie otworzył.
I znowu śni mu się, że idzie wśród kwitnących ogrodów, lecz nie aleją, ale szerokim gościńcem i nie o porannej, ale o wieczornej zorzy. Wpośród zieleni tu bieleją bogate wille zamiejskie, ówdzie sterczą kominy fabryczne, lub skromnie czerwienią się dachy małych, czyściuchnych folwarczków. Na dalekim widnokręgu niewyraźnie rysuje się mglistymi konturami budowli wielkie, ludne miasto. Drobne ścieżynki, oddzielając się od gościńca, niby żyłki od głównej arteryi, i wijąc się, giną wśród ogrodów. Wstąpił na jedną z nich i, minąwszy agrestem i porzeczkami obsadzone zagony warzywa, znalazł się na niedużej, gajem kwitnących jabłoni zarosłej łączce. Białe płatki opadłego kwiecia pokrywały ziemię śnieżystym kobiercem. Cały ten zakątek biały, cichy, wonny, niby zimowym całunem przysłonięty, różnił się bardzo od reszty otoczenia. Wśród gaju, pod jabłoniami kupiła się gromadka biednie odzianych ludzi. Były to tak zwane wyrzutki społeczeństwa; w lecie: strycharze, piaskarze; kopacze, zamiejscy robotnicy bez stałego zajęcia; w zimie: złodzieje, kobiety-włóczęgi i inni stali goście szynków i więzień. Na samym przodzie klęczał robotnik olbrzymiego wzrostu. Znał go Paweł, często widywał u siebie na szumnych zebraniach, gdzie, stojąc na uboczu w milczeniu, przysłuchiwał się uważnie temu, co mówiono, a kiedy dać było potrzeba, nieśmiało wysuwał się z tłumu i kładł obok innych swój grosz miedziany. Parę dni temu ten człowiek, po oddaleniu się wszystkich, oznajmił mu tajemniczo, że i on też dla ogólnej sprawy... że ma swoich... więc prosi, aby przyjść, obaczyć, poprawić... I ot, Paweł przyszedł. Gdy był już tak blizko, że wyciągnąwszy ręce, mogli się dotknąć, ich przywódca wyprostował się, zrobił znak krzyża i począł przerywanym głosem: „W imię Ojca, Syna i Ducha świętego, Amen! Oto on... ten, o którym wam mówiłem. Przyszedł... widzicie! Więc teraz wierzcie, że... gdy nędza, albo niema zarobku, gdy zjedliśmy ostatni chleba kawałek... gdy nigdzie nic... i niema już żadnej nadziei, a dokoła tylko ci inni... on... dumny, on uczony, on pan, który jednak mówi, że jest naszym bratem... on przyjdzie. Proście go!...“ krzyknął rozkazująco. — „O panie, my już dawno na ciebie czekamy!...“ — zawołali, wyciągając ku niemu ramiona, a on, tłumiąc łzy, stał przed nimi z opuszczoną głową, jak oni, bezsilny, ubogi, z piekącym bólem w sercu.
— Abraham tërëtë Jakow, Jakow tërëtë Juda, Juda tërëtë — zabrzmiało po jakucku dobitnie szybko, jakby ktoś groch z worka na podłogę wysypywał. Paweł ocknął się i ujrzał ogromną kędzierzawą czuprynę, chwiejącą się nad dużą księgą w zielonej oprawie.
— Dawid tërëtë Salomon, Salomon tërëtë... — trzepał chłopak widocznie na pamięć. Paweł podniósł się i zaczął się ubierać, a z poza książki wychyliła się twarz szeroka, rozlana, głupowato uśmiechnięta i oczki czarne, maleńkie, wązkie, jak szczeliny, lękliwie w niego wpatrzone.
— A! pan już wstaje: myśmy panu pewnie przeszkodzili? A my tu właśnie w książce czytamy, że Dawid zrodził Salomona — próbował zagaić uczoną rozmowę. Pan pewnie szuka butów? Oto są, leżą tu na ławie; podmiatali izbę i położyli. Bo to dziś mamy święto!
Paweł podniósł oczy i świąteczny istotnie zobaczył obraz. Po środku jurty z głowami wzniesionemi do góry i oczyma nieruchomo utkwionemi w przedni węgieł domu, stał rząd ciemnych, milczących postaci, to żegnających się, to kornie chylących czoła; a z góry od obrazów lało się na nich łagodne światło i spływały kłęby ciemnego, smolistego dymu. Kościelny zapach wosku, kadzidła i oliwy rozchodził się dokoła. Paweł zawstydzony wysunął się pośpiesznie ze swego kąta, zamienionego nagle w świątynię.
Ujbanczyk, który już skończył się modlić i czytał, jak mówił, „wyłącznie dla swojej przyjemności“, odłożył na bok książkę, a widząc, że Paweł nie wie, gdzie woda, miednica, i nie śmie szukać po kątach, pośpieszył mu z pomocą.
— Będziemy przyjaciółmi — mówił, podając mu, co było trzeba — ja znam jednego z pańskich towarzyszów, tego, co mieszka w starym szynku w mieście. Czy on panu o mnie nie mówił?
— Nie. A jak się nazywasz?
— Nazywam się Ujbanczyk, co znaczy Janek, właściwie zaś: Jan Mateuszowicz Trofimow rodu Niedźwiedzia, 2-go Jusalskiego noslegu, Dżurdżujskiego ułusa pisarz, ale nie ten duży, tylko ten mały — objaśnił pośpiesznie. — A jak zwać pana?
— Paweł Szczerbina.
— Szczerbina... i tylko?
— Tylko — uśmiechnął się Paweł, a Ujbanczyk zmieszany zarumienił się i głowę spuścił.
Po skończonej modlitwie, Jakuci podchodzili koleją najprzód do Andrzeja, potem do Pawła, który już zdążył umyć się i odziać; pozdrawiali ich, ściskając za rękę. Kobiety rozstawiały naczynia na stole, przyrządzały posiłek. Gdy obsiedli stół, ustrojony wiankiem dymiących filiżanek, mający na środku, dzięki świętu, dwa talerze, jeden z wędzoną rybą, porwaną na sztuki, drugi ze zmarzłem masłem, porąbanem na drobne kawałki, Andrzej uroczyście położył przed każdym po kawałku cukru, a Paweł, który obznajomił się już nieco ze zwyczajami Jakutów, wyłożył na stół stos sucharów; Ujbanczykowi zaś, Dżjance i Foce rozdał osobno spore porcye, mówiąc:
— Was nie było, kiedy innym dawałem.
Twarze obdarowanych rozjaśniły się szczerą radością; nawet Dżjanha przyjaźnie kiwnął mu głową
— Ja znam pańskiego towarzysza, co mieszka w mieście — zaczął znowu Ujbanczyk — i Dżjanha zna, i Andrzej zna. On spędził u nas parę tygodni. Stąd niedaleko, na drodze zaskoczyła go powódź; ludzi bliżej nie było, więc aż tu go przywieźli. Bo tu u nas, widzi pan, można z głodu umrzeć w takich razach. On taki sam dobry, jak i pan. Opowiadał nam, że wyście ani złodzieje, ani rozbójniki; my się bardzo z tego cieszymy i chętnie zgadzamy się, żebyście z nami mieszkali. A u kogo wybrałeś pan kwaterę? Ja myślę, że tu u Andrzeja byłoby ci najdogodniej: on zamożny i żyje najbardziej po rosyjsku. Jest też jeszcze bogaty Filip, ale nazbyt skąpy i niechlujny, nie ścierpisz.
— A ty gdzie mieszkasz?
— Ja? Ja mieszkam stąd niedaleko, wiorst z dziesięć.
— Niedaleko! — roześmiał się Paweł.
— No tak... my to nazywamy: we dworze.
— A czyś ty żonaty?
Ujbanczyk nie odpowiadał.
— Czy masz kobietę? — powtórzył, myśląc, że chłopak nie rozumiał pytania. Ciemny rumieniec powlókł kanciastą twarz i odstające uszy Jakuta.
— Albo co?
— Co on mówi? — pytali ciekawie obecni, zauważywszy zmieszanie chłopaka.
— Pyta, czy mam kobietę.
— Tfuj! tyj! Babat! Tata! — zagadały kobiety, a mężczyźni zezem spojrzeli na Pawła, który zrozumiał wreszcie, że znowu czemś wykroczył przeciwko zwyczajowi, i machnął ręką.
— Ach, nie to... nie to! Ja pytam, czy masz kobietę dlatego, że jednem słowem, chcę wiedzieć, czy masz lub czy mógłbyś urządzić własne gospodarstwo? Wtedy jabym u ciebie zamieszkał. Tu mi niedobrze, przykrzy się, słowa niema do kogo powiedzieć.
— Nie. Myśmy ludzie biedni — odrzekł pośpiesznie Ujbanczyk.
— Co on mówi? — pytał Andrzej.
— On mówi, że niema do kogo słowa przemówić.
— A książki? Przecież on po całych dniach z niemi rozmawia i nikt mu nie przeszkadza, myślę... Zresztą, ty teraz będziesz niekiedy przychodził, on do ciebie będzie chodził. Ty mieszkasz niedaleko, powiedz mu to.
— Co on mówi? — pytał z kolei Paweł, ale Ujbanczyk milczał zamyślony.
— Ech, nie! tak, od swego rozumu — odrzekł wreszcie. — A mieszkać u nas mógłbyś chyba w zimie, bo latem uchodzimy stąd w las. Bydła nie mamy, dom letni... nie dom, buda raczej, komary cię zjedzą. A zresztą, Andrzej w żadnym razie nie pozwoli — dodał ciszej.
— Jakto nie pozwoli?
Jakut nic nie odrzekł; do Andrzeja się odwrócił i szybko coś zagadał. Pawłowi się to bardzo nie podobało.
— Ja z całą gminą, a nie wyłącznie z Andrzejem chcę mieć do czynienia — odrzekł stanowczo.
— A jakże, a jakże! Zebranie, koniecznie zebranie. My to sami wiemy — pokiwał głową bogacz. — Tłómacz jest i zebranie będzie, ale... nieprędko. Jakuci teraz zajęci: przenoszą się na letnie mieszkania. A ty tymczasem u mnie zamieszkaj; ot tak, na próbę, bez umowy. Tak i gromada chce!
Z tego wszystkiego wiedział Paweł jasno, że Andrzej go u siebie zatrzymuje; nie sądził, żeby to było z gościnności, ale, nie mając gdzie się podziać, czuł się zmuszony przyjąć narzucone sobie schronienie. Zapragnął więc urządzić się stosownie i z właściwą sobie energią zażądał po śniadaniu, aby mu pokazano, który kąt przeznaczają na wyłączny jego użytek. Chociaż nie zrozumieli dobrze, o co mu idzie, bez wahania wskazali mu miejsce, które był dotychczas zajmował. Przy pomocy Ujbanczyka urządził tam sobie Paweł parę półeczek, wbił parę gwoździ i począł wyjmować z pakunków dawno już nieprzewietrzane rzeczy, suszyć, rozwieszać i rozstawiać. Cała rodzina z natężoną uwagą śledziła za jego ruchami, szepcząc od czasu do czasu:
— Patrzcie! Widzieliście! Lusterko... mydło... trzy koszule... buty... surdut... spodnie! A wszystko z cienkiego sukna! Oj! oj! bogaty! Kupiec!
Kiedy zaś Paweł otworzył swoje największe pudło, pełne papierów książek, pomiędzy któremi było wiele w pięknej kolorowanej oprawie, ze złoconymi brzegami, wszyscy otoczyli go kołem.
— Czy to wszystko prawa? — poważnie zapytał Andrzej.
— Jakie tam prawa. Tu nietylko prawa, tu jest pewnie wszystko od samego początku do końca! — krzyknął w uniesieniu Ujbanczyk. Chciwie łapał książki, co większe i piękniejsze. Odmuchiwał z kurzu, obcierał z pleśni, oglądał na wszystkie strony, czytał tytuły, prosił, by mu opowiadano ich treść i niepobudzany przez nikogo, powtarzał głośno, uroczyście, czego się dowiedział.
Dzieci nie spuszczały z niego oczu i Dżjanha przyglądał mu się drwiąco i skubał, szczypał jednocześnie stojącą obok Leliję, by zwrócić jej uwagę na zabawne ruchy Simaksin, naśladującej Ujbanczyka; Tunguz mamrotał zniecierpliwiony, że inni tyle gadają, podczas kiedy on milczy; Andrzej westchnął pobłażliwie, odszedł i usiadł opodal.
Kiedy wydobyto ostatnią z pudła książkę, a Ujbanczyk dowiedział się, co zawierała, wyraz rozczarowania pojawił się na jego rozognionej twarzy.
— I wszystko?... a ta?... gdzież ta? — spytał, zaglądając do pudła.
— Jaka?
— Najgłówniejsza — odpowiedział po chwili wahania. — Niech pan się nie gniewa, ale my tak... od swojej głupoty. Powiadają, jest u was, tam na południu... taka... drukowana złotemi literami, z której wszystko dowiedzieć się można, gdzie każda literka to prawda i mądrość, którą człowiek przeczytawszy, pono już nigdy... nie tęskni.
Paweł patrzał nań ze zdumieniem.
— Aha: taka! — wyrzekł nareszcie z uśmiechem. — Nie, Ujbanczyku, przyjacielu, takiej książki niema, a prawdy szukać trzeba we wszystkich tych książkach, razem wziętych. Trzeba ją wydobywać powoli, z mozołem i pracą, jak ziarnka złota z piasku. U nas, na południu, w miastach są ogromne domy, od piwnic do strychów zawalone księgami, nazywają się biblioteki...
— Biblioteki! — machinalnie powtórzył Jakut.
Paweł spojrzał nań uważnie, a widząc, że go nie słucha, pochłonięty własnemi myślami, umilkł, odwrócił się, utkwił oczy w palącym się na kominie ogniu i sam się głęboko zadumał.
Byli już sami. Otaczający ich dotąd widzowie rozeszli się po kątach — każdy do swojego zajęcia.
— A ty, Ujbanczyk, odwiedzaj mię czasami — prosił Paweł, żegnając się z chłopcem w chwilę później, gdy ten, zabrawszy wydzieloną mu przez Andrzeja część zdobyczy, z Foką i Tunguzem odchodził do domu.
— A jakże, a jakże, to się rozumie — odpowiedział Jakut, przyjaźnie kiwając mu głową.
Ruszyli, skrzypiąc łyżami, w przyćmioną przez noc głąb doliny, nakrytej gwiaździstem niebem. Młodzież i dzieci odprowadziły ich do wrót i pozostały tam czas jakiś, patrząc, jak zgarbieni pod ciężarem — noszy, zwolna niknęli w mroku. Tunguz coś opowiadał; krzykliwy, cienki głos jego, jak natrętne brzęczenie owadu, długo rozlegał się w powietrzu, aż rozpłynął się w ciemności i ciszy. Paweł odwrócił się, spostrzegł, że Dżjanhi i Lelii już nie było, towarzyszyły mu tylko dzieci i stara Simaksin.
Z czasem przekonał się Paweł, że było to jedyne towarzystwo, na jakie mógł liczyć. Dzieci prędko odgadły go i polubiły; uciekały pod stół, albo na ławę do Pawła, gdy ojciec lub matka chcieli je ukarać za jaką psotę, nieposłuszeństwo, pewne, że ich „nuczcza bierechtere chuoch“: Rosyanin nie da. Simaksin także, wdzięczna za to, że jej nigdy nie drażnił, a rozdając datki, nie omijał, starała się odpłacić, jak umiała, ale fenomenalną swoją niechlujnością zatruwała każdą najbłahszą usługę. Niuster z początku również lgnął do niego, ale Paweł wpadł na nieszczęśliwy pomysł uczyć go czytać i przez całe trzy dni wśród wszystkich wielkie budził zajęcie, dając niemało powodów do żartów i śmiechu. Potem jednak wyrostek zaczął wykręcać się od nauki wszelkimi sposobami, a Paweł, któremu ta praca, wskutek nieznajomości języka, z wielką przychodziła trudnością, przestał nalegać. Z innymi domownikami stosunek jego schodził zwolna do krótkich: „tak“ lub „nie“. Andrzej próbował wprawdzie kilkakrotnie wdać się z nim w obszerniejsze, bez pomocy tłómacza, rozmowy, ale, choć je popierał udatnymi giestami, kończyły się zawsze wzajemnem niezadowoleniem.
Najdłużej nie zniechęcał się Tunguz; za każdą bytnością u Andrzeja, darzył Pawła gawędą w jakiemś nieznanem narzeczu, składającem się z małej ilości poprzekręcanych wyrazów rosyjskich i dużej dźwięków niezrozumiałych nikomu, nawet zdaje się jemu samemu.
— Cóż ty nie gadasz? przecież to po rosyjsku! — oburzał się stary. — Siedzisz i milczysz i żadnego niema z ciebie dla ludzi pożytku.
Paweł silił się czasami z tych pokaleczonych wyrazów wysnuć myśl jakąś; częściej jednak słuchał, nie odpowiadając, zapatrzony w obrazy dla otaczających niewidzialne.
— Nie rozmawia, bo nie chce — zdecydowali, i dali mu spokój.
Zresztą od czasu, jak zawartość jego kufrów przestała być dla nich tajemnicą, osłabiło znacznie pragnienie zbliżenia się z nim. Zostawiono go samemu sobie, z czego rad był niezmiernie: czuł w duszy takie niepożyte skarby młodości, siły, nadziei, wiary, że zdawało mu się, iż sam sobie na długo wystarczy.
— Tymczasem — myślał sobie — nauczę się po jakucku i pęknie ta przeklęta przeszkoda, która, niby kryształowa przepona, z ludźmi obcować nie pozwala.
Nadchodząca wiosna jednakże nie dała mu w sobie się zbyt zagłębiać. Ciągnęło go w step, do lasu, paliła ciekawość nieznanych zaułków pustyni, pragnienie odetchnięcia ciepłem powietrzem, narozkoszowania się słońcem. Ale choć śniegi podtajały i świeciły dziurami, jak znoszona szata, choć przyleciały wrony, tutejsze jaskółki, jemu wędrówki po okolicy dawały tylko wrażenie martwoty bez końca. Sąsiedzi mieszkali daleko, a jeśli zaszedł do kogo, zawsze toż samo przyjęcie i toż samo zachowanie, nierozświecone błyskiem zrozumiałego, z duszy płynącego słowa, było równie bezbarwnem i monotonnem, jak otaczające go równiny. Wolał więc siedzieć w domu i śledzić, co się tam działo.
Na szarem tle jakuckiej chaty wdzięczna postać Lelii uderzyła go przedewszystkiem. Pomime brudu, śniadej płci, płaskich rysów i przykrej woni źle wyprawionych. skór jej odzieży, musiał przyznać, że była ładną, Z jej oczu sarnich, wilgotnych, z ruchów lekkich, zgrabnych, swobodnych, bił powab lasu, wśród którego wyrosła; kibić smukła, gibka, w ramionach szeroka, gwałtem domagała się porównania z młodą, przez żadne wichry jeszcze nie tkniętą sosenką, lub brzózką na zaraniu jej życia. Ozdoby szklane i srebrne, pokrywające przód jej futrzanego fartucha, spadającego od szyi aż niżej kolan, monety, paciorki, gęsto w warkocze wplecione, a także długie, srebrne kolczyki, zwieszające się aż na ramiona, brzęczały łagodnie za każde m jej poruszeniem, niby gałązki, potrącone wietrzykiem, lub mieniły się wśród ciemnego puchu jej odzieży, jak krople osiadłej rosy.
Zwróciwszy na nią uwagę, Paweł nie mógł nie dostrzedz nawiązującego się dokoła niej dramatu. Żal mu było dziewczęcia, ale współczucia swego nie śmiał okazać, z obawy pogorszenia rzeczy. I tak już tłómaczono sobie opacznie jego niezmienną dla niej uprzejmość i datki, którymi ją na równi z innymi obdzielał.
Pewnego razu, na początku jeszcze, zaciekawiony wzorem jej srebrnych upiększeń, zbliżył się do niej, aby je lepiej rozpatrzyć, ale dziewczyna, jak dzika koza, odskoczyła od niego z okrzykiem trwogi i tylko na surowy rozkaz ojca, który wówczas jeszcze go protegował, dotknąć się dozwoliła. Aby ją przekonać, że nie miał zamiaru uczynić jej przykrości, ujął w palce rąbek jej fartucha, ale sam się zmieszał i zarumienił, uczuwszy pod nim pierś falującą. Obecni temu mężczyźni śmiechem przyjęli jego zawstydzenie, a dziewczynie błysnęły łzy w oczach i zapłoniła się, jak wiśnia. Niuster, Foka, Dżjanha, a nawet Andrzej i Andrzejowa, długo potem prześladowali dziewczynę, która póty dąsała się i gniewne rzucała na Pawła spojrzenia, póki ten nie domyślił się i nie przestał wcale zwracać na nią uwagi.
Tak więc żył z nimi razem, ale w rzeczywistości odosobniony, posępny, milczący i bezczynny.
W chacie też o tej porze nie było istotnego zajęcia. Domownicy wałęsali się, baraszkowali: Andrzej, jeżeli był w domu, siedział zawsze przed ogniem, przypatrując się z podełba temu, co się w chacie działo; Niuster i Dżjanha, podśpiewując, reparowali sieci przy pomocy którego z malców, a przed kominem, po przeciwnej stronie kobiety ślęczały z igiełką. Wieczorem, na dworze, odbywały się jakieś zabawy, rozlegały hasła, które cichły natychmiast, skoro tylko pojawiał się Paweł. Otaczała go więc próżnia, a jednocześnie wzmagała się w nim tęsknota za żywem słowem, za śmiechem serdecznym, za dźwiękiem zrozumiałej ludzkiej mowy. Przybycie Ujbanczyka, który skrupulatnie odwiedzał go co święto, wprawiało go w stan upojenia, odczuwany, zdaje się, także i przez młodego Jakuta. Chłopak kładł się na ławie, podkładał ręce pod kędzierzawą głowę i godzinami całemi gotów był słuchać opowiadania o tych dziwach cudowniejszych od najcudowniejszej z bajek; o tych ziemiach, gdzie słońce tak ciepłe, a życie tak szumne, gdzie są ludne miasta gęściej rozrzucone, niż ich sadyby po dolinie, z wielkimi gmachami, zbudowanymi z cegieł i kamienia, a wznoszącemi się wysoko, jak urwiska, gdzie ulice ciągną się długimi szeregami, niby grzędy; o tych ludziach, co zamiast psa i rena, do żelaznego wozu wprzęgli ogień i wodę, po niezmierzonych morzach pływają na okrętach dużych jak wyspy, po powietrzu próbują latać, jak ptaki; o myśli ludzkiej, zaklętej w miedź i żelazo; o siłach niewidzialnych, jak grom potężnych, a ujarzmionych i jak dziecko posłusznych, a wreszcie o tych wielkich społecznych dążeniach do szczęścia, braterstwa, równości... słuchał; a oczy płonęły mu gorączkowo.
— A wszystko to, powiadasz, od tego, że chleb jecie? — przerywał.
— No, niezupełnie... ale i my byliśmy niegdyś ubogimi, jak wy łowcami i rybakami. — Tu Paweł w krótkich wyrazach próbował dać mu pojęcie o dziejach kultury ludów swojej ziemi; o ich rozwoju, postępującym w miarę gromadzenia bogactw i zespalania sił, którego granic oznaczyć niepodobna.
— Chyba, że niebieskie słońce prędzej zagaśnie, nim ludzkość zdoła swoje zapalić — zakończył i wzruszony zaczął chodzić po izbie.
— A my? jakże my? — bąknął Ujbanczyk po chwili milczenia. — Chciałbym ja pana o coś zapytać, ale się wstydzę...
— Wstydzisz się? — zapytał Paweł, zatrzymując się, — No i czegoż się wstydzisz? — powtórzył, spoglądając z roztargnieniem na rozognioną twarz Jakuta. Chłopak milczał, a Paweł, zajęty własnemi myślami, nie ponowił już więcej pytania.
W chacie wszyscy dawno już spali; on długo jeszcze chodził po izbie, nie mogąc się uspokoić.
W obuwiu, na piętach misternie wyszytem
Cienkierni z żył rena nitkami;
Ze skórą drobniutko na łydkach marszczoną,
I haftem jedwabnym na przodach goleni,
Z biodrami we wzory — z smukłemi biodrami
I piersią pociętą na kratki równiutkie,
Z wpadliną grzbietową, kunsztownie wysłaną
Błyszczącym podpuszkiem dzikusa.
Wpół ciała ubrany w dziwaczne zakręty
I takież na palcach zygzaki,
Na szyi mający bronzowy naszyjnik,
Na krtani drobniutkie kropeczki,
U skrzydeł okucie ze srebra kutego
A pióra ze złota ulane,
Mający lot szparki,
Głos dźwięczny,
Dziób krzywy,
Skład ciała krępawy i krzepki...
O matko ty ptaków pstro-piórych!
O ojcze pstrokatych latawców!
Ty, panie pierzastych, co, lecąc z południa,
Wysłałeś przed sobą miast gońców-forejtrów,
Tysiące śnieżystych śniegirów!
Jużeś ty przyleciał z łbem dumnie wzniesionym
I spadłeś na bór nasz wysoki i ciemny
I czuby dziewięciu modrzewi w garść wziąwszy,
Usiadłeś i władasz, panujesz...
Już krzyczysz, zwrócony na nieba południe,
Już kraczesz miedzianą gardzielą
I od twej pieśni, od echa twej pieśni,
Wypiękniał bór ciemny, wysoki...
śpiewał Dźjanha, stojąc oparty osłup wrót letniej sadyby Andrzeja, do której się już byli kilka dni temu przenieśli. Chłopak patrzył w dal i śpiewał, niby dla siebie, ale za jego plecami zebrała się gromadka słuchającej w skupieniu młodzieży, a dalej nieco, wsparci o płot, stali obok siebie Paweł i Ujbanczyk, który strofa za strofą tłómaczył improwizacye brata. Paweł słuchał go uważnie, wzrokiem jednocześnie śledził stada gęsi, łabędzi, żórawi, rojnie lecących z południa na północ, zdających się ścigać z gromadkami siwych, pozłocistych obłoków, płynących wyżej, a tak wolno, jak gdyby pragnęły, nim spadną w dalekie tumany, nasycić się ciepłem przejrzystem, promieniami słońca przestrzelonem powietrzem mijanych okolic.
— Ach, ja tylko nie umiem wyrazić, jak się należy, ale to bardzo piękne...
— Podoba ci się?
— Pewnieby się podobało i tobie, gdyby... wyrazić — westchnął tłómacz, gdy śpiew umilkł.
Paweł nic nie odpowiedział. Dzika nuta, podobna raczej do wycia wilka, lub krakania opiewanego orła, niż do natchnionej pieśni człowieka, nie podobała mu się wcale, a ostatnie wyrazy, opiewające las „ciemny, wysoki“, rozśmieszyły go wobec rzadkich zarośli, widniejących w pobliżu, ponad któremi unosiła się właśnie para dużych, pstych orłów, napróżno szukających owych „dziewięciu modrzewi“.
— Zapewne, słowa niezgorsze — odrzekł jednak, by nie zrobić przykrości przyjacielowi.
Pucołowata twarz Ujbanczyka jeszcze więcej poszerzała od zadowolenia.
— Gdybyś ty umiał po jakucku, tobyś się przekonał, jakie my mamy piękne pieśni o dawnych bohaterach, wojnach łowach. Dżjanha umie ich bez liku.
— A ty?
— Ja... nie odparł, rumieniąc się. — Ja ani śpiewać umiem, ani sieci tak dobrze postawić, jak inni, ani na łodzi popłynąć, ani strzelać, ani nożem lub siekierą robić... Nie dziw, siedem najlepszych lat spędziłem w mieście — na nauce w szkole. Nas przecie przemocą do nauki biorą. Wróciwszy, byłem, jak obcy, rodzice zapomnieli, kochać mnie przestali — wszyscy wyśmiewali tylko i drwili, nikt nie lubił. O niczem nie wiedziałem, nic nie umiałem — wszystkiego musiałem się uczyć na nowo i nigdy już nie będę prawdziwym Jakutem. Co ja się wtedy nacierpiałem... Czasami ucieknę do lasu, schowam się w krzaki i... płaczę w głos, jak małe dziecko, a byłem już chłop duży.
— Ot, widzisz, jedzie stary Filip, zaraz rozpocznie się zebranie — przerwał nagle, zmieniając ton i ukazując na szlak błotnistej drogi, wijącej się po dolinie, obrzeżonej brunatnymi lasami, pagórkami, upstrzonej rudym puchem traw przeszłorocznych, sterczących ponad toiejącymi śniegami.
Paweł odwrócił głowę we wskazanym kierunku i ujrzał kilku jeźdźców, jadących gęsiego, a ponad ich głowami stada czarnych kruków i białych czajek, unoszących się z krzykiem.
— Filip, Moora i jeszcze ktoś trzeci... pewnie Długi. Całem gniazdem stary wyruszył — opowiadali sobie patrzący.
— Jadą, hej! jadą!
Posłany z tą wieścią wyrostek wpadł do jurty, skąd przez drzwi, na ściężaj otwarte, dolatywały liczne głosy rozmawiających. Zaraz też na podwórzu pojawiło się kilku ciekawych, wyszedł Andrzej, świątecznie odziany w sute futro z białych lisów, kryte czarnym pół-aksamitem, w kosztownej, bobrowej czapce, w letniem obuwiu z pięknej „sary“[16], z zielonem, sukiennem u cholew obszyciem. Idąc, zapinał pośpiesznie dużą klamrę szerokiego, srebrnemi blachami pokrytego pasa, a mijając Pawła i Ujbanczyka, obrzucił ich bystrem, badawczem spojrzeniem.
Jednocześnie we wrota wjeżdżał Filip, gruby, do nadętego pęcherza podobny, odziany zupełnie tak samo, jak Andrzej. Dżjanha podskoczył i schwycił miedzią nabijaną uździenicę jego wierzchowca, podczas kiedy Andrzej, podtrzymując za łokieć, udawał, że mu zsiąść pomaga z wysokiego siodła; inni z uszanowaniem stali opodal.
— A! Bajbał-nuczcza! Jakże ci się powodzi? rozpowiadaj! — krzyknął bogacz, ujrzawszy niedaleko stojącego Pawła, zdjął z głowy czapkę, z ręki futrzaną rękawicę, wyszytą paciorkami i jedwabiem poważnie podszedł do niego:
— Rozpowiadaj, przyjacielu!
— Nic niema — odrzekł Paweł nachmurzył się. Poznał on już na tyle miejscowe stosunki, że zrozumiał, iż z tego, tak niegdyś pożądanego, bezpośredniego traktowania z gromadą, nic nie wyniknie nad to, „co ma być“ — jak się naiwnie wyraził Ujbanczyk. I ot, to „nic“ niesmaczne, uroczyste, przykre, rozpoczynało się, dzięki niewytłumaczonemu uporowi Andrzeja, który, rozkaprysiwszy się nagle, zerwał prawie już zawartą umowę o mieszkanie z wiktem na stałe, miesięczne, z góry określone wynagrodzenie i począł domagać się przedstawienia sprawy wiecowi gromadzkiemu.
Tymczasem stary Filip stał wciąż przed Pawłem, siląc się, stosownie do etykiety jakuckiej, na powiedzenie czegoś dowcipnego, uprzejmego.
— Czytasz? — rzekł wreszcie — ciągle czytasz! No, czytaj, czytaj — kiwnął pobłażliwie głową i z uśmiechem ruszył ku jurcie, mając na prawo Andrzeja, a za sobą dwóch synów, domniemanych swych spadkobierców, jednakowo odzianych w białe bałachony z grubego, wielbłądziego sukna, czarno lamowane, na ramionach bufiaste, a u bioder fałdziste. Bracia bynajmniej jednak do siebie nie byli podobni. Starszy Moora, gruby, pękaty, ospały, szedł wolno, krokiem spracowanego wołu; obok niego matczyny gagatek, czaplo-kształtny „Długi“ sunął z miną. przesadnie uroczystą, z poza której tryskały widoczne dla wszystkich szyderstwo i figle.
Po chwili na dworze pozostali tylko Paweł i Ujbanczyk. Paweł, zasępiony, wciąż śledził za lotem ptactwa, ciągnącego z południa, a Jakut spoglądał nań niespokojnie i mruczał niewyraźnie, jakby chciał coś powiedzieć, a nie śmiał. Dopiero na widok Dżjanhi, wybiegającego z jurty, przemógł się i szepnął pośpiesznie:
Pamiętaj, com ci mówił: nie dawaj, a żądaj... przysądzić muszą. Ryb łapać, zwierza ścigać nie umiem, siana kosić także nie, nic nie umiem... Z czegoż więc żyć będę?... Ryb łapać, zwierza ścigać nie umiem, pamiętaj! — powtarzał mu jak lekcyę trudną do zapamiętania.
Rozśmieszyło to Pawła i na oznajmienie Dżjanhi, że „panowie już się zebrali i czekają“, udobruchany i wesoły wszedł do jurty.
Tam, wokoło zasiedli panowie radni: na przednich ławach, stosownie do zamożności, wieku i znaczenia w gromadzie, zajęli miejsce najszanowniejsi, odziani w różnobarwne sukienne bałachony; w głębi, w pobliżu drzwi skupili się mniej szanowni, ubrani przeważnie w futra i skóry reniferów; kobiet i dzieci nie było widać, ale po kątach słyszeć się dawały ich stłumione szepty.
— No i cóż powiesz? Czego od nas żądasz? — zagadnął stary Filip, gdy Paweł zajął wskazane mu obok niego miejsce.
— Niczego ód was nie żądam, a tylko podziać się gdzie nie mam. Andrzej mnie przyjąć nie chce, a innych nie znam — odrzekł głośno Paweł i zamilkł, spoglądając po zgromadzeniu. — Wiecie, że nie z własnej przybyłem tu ochoty, gdyż kraj mój nie jest gorszym od waszego.
— Hi! — zawołali chórem — jakżeby mógł być gorszym! Wiemy, twój kraj południowy, dość jedno rzecz słowo: słoneczny!
— Tam ja mogłem obchodzić się bez cudzej pomocy, ale tu... ryb łowić, jak wy nie umiem, zwierza ścigać także, sianam nigdy w życiu nie kosił — powtarzał uśmiechając się, nauki Ujbanczyka.
Ten obojętnie na pozór tłómaczył każde jego słowo i mrugał przytakująco.
— A jakże, skądżebyś mógł umieć! — zagadali znowu chórem.
— A nim się, jak wy, robić nauczę, z głodu umrzeć mogę.
— Boże uchowaj! Co za grzech! Chyba, że sami nic mieć nie będziemy!
— Za pieniądze nie dostanę tego, co do życia potrzebne. U was można kupić futer, skór, kości mamutowej, ale jadła nie macie zwyczaju sprzedawać. Czy nie tak?
— Co i gadać! Za ostatniego mielibyśmy takiego człowieka, co darem bożym handluje.
— Ot, widzicie! Co złapiecie, to spożywacie sami; co można odłożyć, to odkładacie, a co wam zbywa, tego udzielacie tym, którym się na łowach nie poszczęściło. Czy nie tak?
— Ależ tak!... O sąsiedzkich gościnach pewnie powiada — domyślali się.
W miarę, jak mówił, rosło zdziwienie i ciekawość słuchaczów, gromadzili się coraz bliżej, zaglądali jeden przez ramię drugiemu, wspinali się coraz wyżej; wkrótce ten amfiteatr szeroko spotniałych twarzy wyroił się aż pod powałę.
— Ja od was nie mogę przyjmować tych podarunków, gdyż me jestem w stanie odwzajemnić się wam za nie; są one zresztą zbyt dowolne, a ja wciąż przecie jeść muszę. Nawet gdybyście się zgodzili sprzedawać mi owo pożywienie, bez pomocy gromady nie mógłbym się obejść. Na łowy, powiadają, rozchodzicie się daleko i w różne strony — ja dróg nie znam, musieliby więc łowcy sami mi znosić. A któż się na to zgodzi w czasie roboczym? Domów niezajętych, na mieszkanie zdatnych, także podobno w okolicy niema. Zresztą, trudno mieszkać samotnie w waszym głuchym lesie.
— Toż to i małe dziecko zrozumie — przytakiwali — nasza ziemia lodowata.
— Sądzę więc, że byłoby lepiej tak dla mnie, jak i dla was, gdyby gromada wyznaczyła mi kąt u jakiej rodziny... Mnie nie trzeba wiele: ława do spania i łyżka strawy, jaką sami jecie, gdyż nie jestem wybredny.
Ciekawością podniesiona fala ludzkich twarzy zaczynała opadać. Wszczął się nieznaczny ruch, kilku, stojących na przedzie dało w tłum nurka.
— Ja wiem, żeście ludzie biedni, że żyjecie ubogo, i nie żądam byście czynili sobie różnicę... Będę żył, jak wy... będę się starał, abyście mnie uważali za swego... za przyjaciela — dodał, a w głosie jego zadźwięczał mimowolny smutek.
— Tak to, tak! ale ja myślę, żeś ty dobrze powiedział, Rosyaninie, że my ludzie biedni — westchnął stary Filip.
— Na utrzymanie dostaję od rządu dwanaście rubli miesięcznie. Weźcie sobie z tych pieniędzy, wiele myślicie, że wam się za moje utrzymanie należeć będzie. Możecie nawet wziąć wszystko, to nie moja własność, nie są... zarobione. Ja wiem, że zapłatą za życie powinna być praca, ale cóż począć, do czasu dać jej wam nie mogę. Więc bierzcie to, co jest. Tylko na zimę sporządźcie mi jaką taką odzieź... Nie znoszę waszego zimna, niezdrów jestem.
Fala ciekawych podniosła się znowu i ścisłem otoczyła go kołem. Ujbanczyk, rozdąsany, przestał nagle tłómaczyć. Naglony przez starszych, kazał sobie propozycyę drugi raz powtórzyć i niechętnie półgębkiem przełożył ją zgromadzonym. Nastała chwila głuchego milczenia. Paweł czekał.
— Wic cóż? jakże gromada? — zapytał z uczuciem przykrości.
— Na to tak odrazu odpowiedzieć nie można — zabrał wreszcie głos Andrzej. — To trzeba obgadać, rozważyć... po jakucku, powolutku, co i jak... Co się komu i od kogo należy, według prawa i sprawiedliwości... Co będziemy w stanie dać, damy; co powinniśmy zrobić, zrobimy. A tylko niema; myślę takiego prawa, aby co darmo dawać. Powiedz mu, Ujbanczyk: co jego, to jego, co nasze, to nasze!
— Bardzo słusznie! Z ust mi wyjąłeś, Andrzeju: co jego, to jego, co nasze, to nasze. A i prawa niema takiego, aby co darmo dawać. Przynajmniej tak wychodzi po jakucku. Czy nie tak? hę? — skwapliwie podchwycił Filip, zwracając się do tłumu.
— Ależ tak! — odpowiedzieli zgodnie.
— Posiedź więc tu, Rosyaninie, a my pójdziemy się radzić — zakończył Andrzej i dał na znak do wyjścia. Powstali z hałasem, pobrali czapki, wynieśli się z izby, gdzie zostali, tylko: Paweł, Ujbanczyk, półgłosem z sobą gawędzące kobiety i stary Mateusz, który, straciwszy w zamęcie swoją czapkę, szukał jej teraz po wszystkich kątach. Przechodząc mimo Pawła potrząsł swoją siwą czupryną i szepnął:
— Źle, zupełnie źle! Nie ustawa!
Paweł już sam zrozumiał, że coś tu pogmatwał; ale trudno, stało się. Nie wiedział zresztą nawet, w czem pobłądził, i tem silniej czuł swą niemoc, tułactwo, bezsilność i truł się markotny.
Tymczasem jakuci, wybrawszy opodal na wzgórzu ze śniegu oczyszczone i dobrze już podeschłe miejsce, rozsiedli się kołem: szanowni we środku nogi podwinęli po turecku, a za nimi pół stojąc, pół klęcząc, mieścili się mniej szanowni; trzeci szereg stanowiła młodzież i dzieci, kupiące się gromadkami, lub ustawiające się pojedyńczo ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma. Wszystkich oczy skierowane były na Andrzeja, ale on wzbraniał się zacząć.
— Są starsi i godniejsi — mówił skromnie. — Zaczynajcie chyba wy, Filipie.
— Cóż? jeżeli zaczynać, to ja mogę, bo ja już dawno o tem myślę, że Rosyanin ten... Ech! Co tu gadać. Jednem słowem brać, kiedy ma, brać kiedy daje! Dwanaście rubli! Czyż to nie ogromne pieniądze? Toż to na rok uczyni...
— Sto czterdzieści cztery — podpowiedział mu Andrzej.
— Widzicie! półtorej kiesy! A zje on... Co on zje? Wiemy wszyscy, że dzióbnie po patelni swoim widelcem, jak ten kulik, i tyle. Izby też nie ubędzie, gdy w niej kąt zajmie, a pieniążki płyną i płyną. Tak to, ja rozumuję. Racya? Brać, powiadam, i umowę zaraz pisać na rok, na dwa, na długo; pisać i pieczęcie przykładać, żeby się nie mógł cofnąć, jak się opatrzy. A wy Andrzeju, co na to? Źle mówię?
Andrzej nic nie odrzekł, oczu spuszczonych nie podniósł, tylko uśmiechnął się przebiegle.
— A i to prawda. Można poprosić, żeby jeszcze co dodał — ciągnął dalej stary z pewnem wahaniem w głosie. — Bo gdzie on się podzieje? Jeść i pić przecie musi, drew też potrzebuje; a nie ma ani, byka, ani psów, ani renów, choćby pękł; ile zażądamy, dać musi. A tylko wiele? Dwanaście sam dał. Bogatego człowieka musi być dziecko! Ja tak myślę. Poprosimy go o piętnaście, albo może dwadzieścia? — dodał i umilkł sam, przerażony ogromem wymówionej ceny.
— Cóż, można i poprosić — zagadał nagle Andrzej. — Dla mnie, to wszystko jedno, jak gromada, tak i ja. Każą prosić, będę prosił; każą darmo, będę płacił! Nie tyle już płaciłem, nie zrujnuję się! Płacić, to płacić; prosić, to prosić! Gromada siła, jeden człowiek spierać się z nią nie może. Co ona powie, na to zgoda!
— Racya! Ale i gromada źle sobie nie życzy — odezwały się głosy.
— A więc wieleż? — spytał Filip, rachując coś na palcach. — piętnaście? — dosyć będzie piętnaście, myślę!
— No, niech będzie piętnaście — poparli go niektórzy i znów spojrzeli na Andrzeja.
— A któż go do siebie bierze? — spytał Andrzej szorstko, podnosząc spuszczoną dotychczas głowę.
Filip popatrzał, ale z odpowiedzią się odciągał.
— Najpierw omówmy się o cenę, a później i o tem pogadamy, hę? ja tak rozważam. A zresztą można i teraz.
— Dobrze, umówmy się o cenę — odrzekł po chwili namysłu Andrzej i podniósł się z nimi.
Obradujący powrócili do jurty. „Szanowni“ obsiedli znów ławy, a motłoch stanął opodal.
— Rosyaninie, my się zgadzamy dostarczyć ci wszystkiego, o co prosisz: kąta ciepłego oraz spokojnego i jadła i obsługi, ale gromada znajduje, że dajesz za mało — uroczyście wyrzekł Andrzej.
Paweł zarumienił się.
— Nie mam więcej — odpowiedział — mówiłem wam, że tylko tyle otrzymuję od rządu.
— Dobrze, słyszeliśmy. Ale ty sam policz, co ci potrzeba: potrzeba ci kąta ciepłego, oraz spokojnego, potrzeba ci drew, potrzeba ci wody, potrzeba ognia, potrzeba jedzenia, naczyń, statków, wszystkiego, boś ty przecie nic nie przywiózł prócz książek; a wszystko to kosztuje pieniądze — zakończył mówca z naciskiem. — Pieniądze za drzewo, pieniądze za ogień, pieniądze za wodę... izbę podmieść też pieniądze, ogień rozniecić — pieniądze, drew narąbać — pieniądze, jadło, ryba — pieniądze!... — wyliczał głowacz, drobiąc każdy ruch, każdy niemal przedmiot na części, a wyraz „pieniądze“ wymawiając ze szczególnem zacięciem.
Robiło to na tłumie ogromne wrażenie, co Paweł natychmiast zauważył, sprawa jednak przybierała pomyślniejszy niż w początkach dla niego obrót, uśmiechał się więc otwarcie z naiwnych usiłowań Andrzeja zamydlenia mu oczu.
— Czegoż się śmiejesz? — spytał urażony Jakut.
— Ależ to wszystko nie będzie was przecie tak drogo kosztowało: ogień i dla siebie rozniecacie, wodę nosicie, strawę gotujecie.
— To dla siebie! Co cię obchodzi, co my din siebie robimy? My za to od nikogo pieniędzy nie żądamy — odparł Andrzej, bystrem spojrzeniem tłum obejmując.
— A jakże! To dla siebie, a to dla ciebie — poparł go Filip. — A ja tak przypuszczam, że niema takiego prawa, aby darmo robić! Jak myślicie, gromada?
— To się rozumie — odezwało się kilka niepewnych głosów.
— Wreszcie coś z tego ja sam sobie zrobić mogę. Mogę naprzykład przynieść z kolei wody, narąbać drew, podmieść izbę.
Andrzej nie spodziewał się oporu ze strony Pawła i milczał chwilę.
— Przynieść wody!... podmieść izbę!... rozniecić ogień — zawołał nagle. — A cóż w takim razie będą robiły nasze dziewczęta i baby? gdzie podzieją się starcy i kaleki?... A zresztą ty tego nie umiesz i nikt ci u siebie w chacie gospodarować nie pozwoli.
— Co tu gadać! niesłychana rzecz, żeby taki wielki pan u nas izby podmiatał! Nas za to nie pochwalą! — zakrzyknęli zebrani prawie wszyscy bez wyjątku.
— Wieleż więc chcecie za to wszystko? — zapytał Paweł.
Andrzej pomyślał chwilę.
— Siedemnaście rubli.
— Siedemnaście rubli! — powtórzył Paweł zdumiony. — Bez chleba, bez soli, bez mięsa, za to tylko, co sami jecie! Zresztą choćbyście żądali tylko parę groszy więcej, niż dwanaście nie dam, bo nie mam. Powiedziałem wam, że tylko tyle otrzymuję, a zarobków tutaj żadnych niema.
— Co tu za zarobki! Byłyby, nieczekalibyśmy pewnie na ciebie, samibyśmy zarobili — zagadali gwarnie. — Twoja prawda, cudzoziemcze. Trzeba już chyba ustąpić. Dawaj szesnaście.
— Nie!
— Piętnaście!
Paweł przecząco potrząsł głową.
— Piętnaście! — powtarzali uparcie.
— Nie! Powiedziałem już: dwanaście, albo wieźcie mię do miasta!
Ta groźba, a może więcej jeszcze ton stanowczy, jakim wypowiedzianą była, poskutkowały. Jakuci poczęli mięknąć i ustępować.
— Do miasta! po co ci zaraz do miasta? — zawołał żałośnie Filip.
— Do miasta! Niby to samo, co pójść odemnie od starego Filipa. Do miasta teraz i drogi i renów nie ma. A ty zaraz się gniewasz, niby to niejadałeś z jednej misy z nami. Poczekaj, my się naradzimy znowu i może da się coś zrobić — mitygował Pawła Andrzej i kiwał na radzących, by wychodzili.
Znowu pstrym wiankiem obsiedli wzgórze.
Paweł, któremu już dokuczyło siedzenie w dusznej jurcie, wyszedł także i jął się przyglądać obradom. Andrzej w chwili, kiedy właśnie głos miał zabrać, spostrzegłszy go stojącego w pobliżu, urwał nagle i utkwił w nim wyczekujące spojrzenie. Domyślił się Paweł, o co mu chodziło, i oddalił się.
— Niechby stał, nie rozumie przecie — rzekł ktoś z obecnych.
— Tyś już napewno wypytał go o to? — syknął Andrzej. — Ujbanczyk, chłopcze, idź do cudzoziemca, bo mu się pewnie nudzi samemu.
Ujbanczyk usłuchał niechętnie.
— A co? mówiłem ci — rzekł, stając obok Pawła.
— Cóżeś ty mi mówił?
— Nie dawaj, a proś. Daliby. Każdemu z przywożonych z południa dają. Taki już u nas zwyczaj... dają każdemu. A teraz, ot, zrabują cię do szczętu.
— A może i nie zrabują?
— Ech, nie znasz ich. Pies się nie udławi, Jakut nie zawstydzi.
— Sam powiadasz, że daliby, gdybym nic nie miał.
— To co innego; a kiedy masz, to bez miary ciągnąć pragną. To w naszych obyczajach: najpierw zrabować, a potem dopomódz.
— Nietylko w waszych, u nas jeszcze gorzej! Ale zrozumiejże mię, chłopcze, że ja tych pieniędzy zatrzymać nie mogłem.
— Dlaczego?
Paweł poruszył się niecierpliwie.
— Bo nie mogłem i basta! Niech biorą, czego ci żal? Książek nie zabiorą, a czegoż nam obu więcej trzeba? Na co tu pieniądze? — kończył żartobliwie. — Co z nimi robić? — Nawet niema co kupić: ryba i ryba!
— To prawda — zgodził się rozweselony Ujbanczyk.
Tymczasem Andrzej na zebraniu tak prawił:
— A co? głupi? Ho, ho! nie taki on głupi, jak to niektórzy myślą. Dwanaście rubli. Na oko zdaje się to niby dużo, a policzywszy, wychodzi, że to kłopot bez żadnej korzyści. Przedewszystkiem kąt. Kąta mu bylejakiego nie dasz, na tylnej ławie go nie położysz. Trzeba, żeby mu nie było zimno, żeby mu na głowę nie kapało, żeby go ogień nie piekł. Ogień trzeba wciąż palić suty, bo się skarży, że marznie. Przez ten krótki czas, co mieszkał u mnie, tyleśmy drew spalili, co przez zimę, a drzewo potrzebne suche, czyste, żeby nie dymiło. Zaraz chory; nic nie mówi, ale chory, głowę chusteczką podwiązuje i... chory. A najgorsza rzecz jadło! Kiedy sam jesteś ze swoimi, to co złapiesz, to i zjesz, a nic nie złapiesz, to i poczekasz, herbatką się obejdziesz... pośpisz nieco dłużej... i tyle! A tu dobywaj choć z kamienia, dobywaj, a daj: Dawaj, bo wziąłeś pieniądze!
I znów to słowo „pieniądze“ wymówił z tym szczególnym sobie właściwym akcentem, a słuchający skurczyli się i spokornieli.
— Dawaj mu ryby, ale nie myślcie, aby jadł zgniłe śledzie, jak my — jemu trzeba dobrej; dawaj mu od czasu do czasu mięsa, do herbaty masła, mleka, cukru; do jadła kup soli, mąki, a mąka po dziesięć rubli pud. On powiada, że będzie jadł to samo, co my... żarty! Jeść, to by może i jadł, ale jeżeli od tego jedzenia umrze! On człowiek „cesarski“, słyszeliście, jak Ujbanczyk czytał w papierach.
Odpowiedzialność za niego niemała! Jeżeli się co stanie, któż odpowie, jeżeli nie ten, kto brał pieniądze jeżeli się poskarzy, na kogo? Na ciebie! Jeżeli się rozgniewa, kto najbliżej pod ręką? Ty! Och, ludzie, ludzie! A któż z nas przeszkodzić mu może, jeżeli on co złego myśli? Może się znajdzie kto taki, ale ja nie wiem. Nie mówi... po całych dniach siedzi zastygły, posępny, jak ta chmura deszczowa. Ani dowiedzieć się, ani go poznać, ani polubić. Patrzysz na niego, patrzysz i strach cię ogarnia, jeśli spróbujesz odgadnąć, co się tam dzieje w tej brodatej, cudzoziemskiej, wiecznie milczącej głowie. Powiadają, że dobry, a może on tylko przebiegły! On sam też mówi, że dobry, ale czy się taki urodził, coby siebie ganił. A ja tak myślę, że dobrych i za dobre tutaj nie przysyłają. Andrzeju — powiada — ja u ciebie zostanę, weź dwanaście rubli, daj mi kąt, strawę... Prosił, spytajcie go, niech powie. Nie mogę — mówię — u nas wszystko gromada. Są u nas ludzie pierwsi, szanowni, bogaci; są średni, którzy płacą podatki; są wreszcie ostatni, też mający głowę na karku. Czyż ich nie spytamy? Czyż będziemy radzić, jak ci ludzie, co okręcą dwa razy około dużego, a trzy około wskazującego palca? Jeżeli gromada powie: Andrzeju, weź, wezmę! Ale czy ona może to powiedzieć? Sami osądźcie: jam w domu jeden dorosły mężczyzna, reszta drobne dzieci i kobiety. Czyż mogę zostawiać je same z cudzoziemcem? Czyż mogę porzucić dla niego pracę, handel, obowiązki? Czyż mogę nie ruszać się z domu? A czy nie bywało, że ci przyjezdni odpłacali nam okropnem złem za nasze dobro? Ja myślę; że najlepiej byłoby mu u Filipa. Kto ma dom szeroki i wysoki, kto ma bydło czarne i pstre, kto śpi na niedźwiedzich skórach, kto jada tłuste mięso, sadło kraje w cienkie plasterki, gardło płucze topionem masłem, zęby ostrzy o miękkie chrząstki?... przecie nie ja...
— Ach, Andrzeju, Andrzeju! I ty mu to wszystko powiedziałeś — szepnął Filip, chowając głowę w ramiona.
— Kto ma synów bohaterów, mogących uśmierzyć cudzoziemca, gdy ten się rozgniewa? Nie ja! Ja nie chcę wzywać na siebie biedy z czterech nieba końców... Powiedziałem!
— Ach, nie... nie!... — trząsł głową stary Filip — lepiej do miasta!
— Do miasta? Żeby ci prędzej medal dali — odparł szyderczo Andrzej, dotykając słabej strony tragacza.
— Co mi tam medal! — obraził się cierpliwy zazwyczaj Filip — nagadałeś i tak niestworzonych rzeczy, jak w bajce.
— A w takim razie nie warto go wozić, bo go napewno odeślą napowrót. Nie pierwszyzna! Będą tylko niepotrzebne wydatki i mitręga.
Wymowa Andrzeja osiągnęła zamierzony skutek. Gmina zgodziła się dopłacać mu parę rubli do dwunastu rubli Pawła i zwolnić go od niektorych powinności wewnętrznych.
— Już ty się, Andrzeju, wytęż, już ty się postaraj, on do ciebie przywykł. Gdzież go podziejemy? — prosili.
Gdy przedstawiono Pawłowi rezultaty obrad zamilczawszy naturalnie o dodatkowych warunkach, ucieszył się bardzo, gdyż podróż do miasta przez odmarzające bagna i topieliska nie uśmiechała mu się wcale. Już mu dokuczyła długa włóczęga, rok z górą trwająca; pragnął wypocząć, rozejrzeć się, użyć wiosny.
— A tylko pamiętaj: jeść będziesz musiał, co i my; chleba tu nie dostanie, soli też niema, kupować ją trzeba aż w mieście; cukru kupcy nie wożą, mięso zdobywamy rzadko... ryba i ryba! — wymawiał sobie Andrzej, dobiwszy targu.
— Ależ dobrze... Czyż mnie nie znasz, Andrzeju? Czy wybredzałem kiedy?
— Więc zgoda?
— Zgoda!
Podali sobie ręce na znak zawartej umowy, a przeciął je Filip.
Wiecujący poczęli się zwolna rozchodzić. Żegnając się z Pawłem, ściskali mu ręce jakoś niezwykle czule i poufale, a on, nie wiedząc o ofierze uczynionej dla niego przez gminę, przypisywał to wyjaśnieniu się stosunków.
— Bądźmy przyjaciółmi — powiedział mu Andrzej, kiedy już sami pozostali. — Ledwiem uprosił gminę, chcieli cię do miasta odsyłać, a drogą ani przejść, ani przejechać. Przepadłbyś od niewygód!
Paweł chciał temu wierzyć, co słyszał; chciał wierzyć, że zrozumiano nareszcie jego pragnienie, ażeby nie był nikomu ciężarem.
Cały jeszcze wzburzony, do głębi duszy rozdrażniony, zapalił świeczkę, wyjął dzienniczek, i gdy się ostatecznie uspokoili, zabierał się spisać wrażenia dnia ubiegłego, gdy z kąta, z pośród gromady chichoczącej młodzieży wyleciał widocznie niezupełnie dobrowolnie młody Jakut i, potoczywszy się pod sam stół, stanął zadyszany z rękoma pokornie zwieszonemi i wstydliwie spuszczonemi oczyma.
— Czego ci trzeba? — spytał Paweł, widząc, że nie odchodzi. Jakut coś zamruczał i niespokojnie jął skubać rosnące na twarzy włosy.
— Brhoda! — kraknął z kąta udanym basem Foka. Paweł ciekawie spojrzał na stojącego przed nim chłopaka; zamyśleniem przyćmione jego oczy spotkały się na chwilę z pełnem wewnętrznej męki spojrzeniem krajowca.
— Cóż ci trzeba? powiedz — powtórzył łagodnie.
Jakut zamruczał znowu coś niewyraźnie, z czego Paweł zrozumiał tylko słów kilka:
— Doktór... Lekarstwo... Włosy...
— Uch, zbereźniki! — oburzył się siedzący obok Ujbańczyk. — Co pan ich słucha! Im tylko wyśmiać człowieka! Wmówili w niego, żeś pan doktór, i prosi o lekarstwo na włosy.
— A cóż mu one przeszkadzają? — spytał Paweł, rumieniąc się, i mimowoli dotknął swojej młodej bródki.
— Choć i przeszkadzają, ale niedużo... I więcej głupstwo — poważnie objaśnił uczony parobczak.
„Kozak“, gdyż to był on, postał jeszcze chwilę, wreszcie westchnął, przeżegnał się, ukłonił niezręcznie i zabierał się do wyjścia.
Paweł przyjaźnie wyciągnął doń rękę i silnie go za nią uścisnął.
Śniegi stopniały i potokami spłynęły w niziny; znikły lody, schowawszy się w głąb ziemi pod mchy i darninę, tylko pokruszone, kryształowe tafle tak do niedawna jeszcze potężnej jego zbroicy widzieć się dawały pod przejrzystemi wodami płytkich wądołów wmarzłe w dno, lub na jeziorach płynące z fali na falę i z łoskotem potrącające o siebie.
Dolina Andy wraz z przyległą jej okolicą zwolna przekształcać się zaczęła; coraz mniej tu było lądu i lasu, a coraz więcej powietrza i wody. Ptactwo, dotychczas górą ciągnące, spadło nagle i rojnie obsiadło moczary. Bezustanny gwar ich głosów, łopot skrzydeł zlewał się w jakiś śpiew chaotyczny, w nocy tylko i w połowie dnia na krótko przerywany.
Na niebie jednocześnie też zaszły zmiany: noc ustąpiła miejsca nieustającemu światłu dziennemu. Słońce, nie schodząc z horyzontu, biegło dokoła niby latarnia kołyszącą się na długim sznurze, albo pocisk ognisty olbrzymiej średnicy, śrubowym, coraz bardziej poziomo chylącym się ruchem usiłujący uciec, od ziemi gdzieś w przestworza.
W miarę zwiększającego się ciepła, budził się w okolicy ruch, życie: kołysały się wody, płynęły chmury, to siwe, to białe, to ciężkie, to lotne; szumiały bory, rozsiewając zapachy rozkwitających drzew, a po tem wszystkiem barwy, blaski i cienie krążyły zmienną czeredą, niby szkiełka wciąż obracanego kalejdoskopu. Już nie bezgraniczną jednostajność, ale nieskończoną rozmaitość zjawisk przedstawiała okolica.
Paweł przestał tęsknić. Dostał od Andrzeja starą, zardzewiałą rusznicę, pod warunkiem dostarczania zabitej zwierzyny, trochę prochu, śrutu i po całych dniach włóczył się wśród błot i zarośli.
— Ach, my-śli-wy! — zachwycali się z początku Jakuci.
Trwało to jednak niedługo, gdyż Paweł, nasyciwszy pierwszy głód wrażeń, stracił zapał do wypraw po okolicy. Wszystko, co tam spotykał, począwszy od niezwykłego biegu słońca, skończywszy na wiatru podmuchach, na pluskach wody, było tak obcem, tak innem od tego, na czem wyhodowała się i co pokochała jego dusza, że nie koiło, ale bardziej jeszcze podniecało gryzącą go tęsknotę. Te wodne obszary bezbrzeżne, jak morskie zatoki, te mewy ponad nimi w mglistą dal lecące, fale brunatne z posępnym pomrukiem na płaskich kładące się wybrzeżach, głuche puszczy ostępy zawsze milczące i nieruchome, pomimo rozkwitu wiosny i życia płynącego z południa, budziły w nim chwilami niepokonaną odrazę, niby przypomnienie innego, wrogiego mu istnienia. Nigdy zresztą nie był zbytnim lubownikiem martwej przyrody; tu zaś wśród tych barw szarych, tych smutnych widoków mniej jeszcze niż kiedykolwiek czuł się do tego zdolnym. Łowy nie pociągały go także. Wprawdzie paromiesięczny pobyt w śród łowców oswoił go z widokiem ran, krwi, konania, ale nie zabił w nim uczucia żalu i wstrętu, jakie budziło się zawsze wobec martwych zwłok upolowanego zwierzęcia.
Włóczęgi jednak po lesie nie zaprzestawał; broniła go ona od rozmyślań nad przeszłością i ukrzepiała na duchu, jak człowieka skazanego na zgubę, który powtarzaniem jednego i tego samego wyrazu próbuje uśmierzyć śmiertelny niepokój.
W takich warunkach przedsiębrane myśliwskie wyprawy nie dawały wielkich rezultatów, co wprędce zniecierpliwiło Andrzeja i odmówił mu prochu.
— Włóczysz się po dziurach — mówił — trafisz jeszcze na niedźwiedzia i zostaną po tobie tylko buty i czapka, a dla mnie kłopot. Zresztą prochu mam niewiele, poczekaj więc, aż przyjadą kupcy i sam go sobie kupisz.
Bez broni nie miał Paweł wielkiej ochoty wędrować po lesie, zaprzestał więc dalszych wycieczek i przyłączył się do grona oczekujących na kupców, a grono to naówczas z całej niemal składało się gminy.
Czas już był rozejść się szeroko po tajdze, by sobie wzajemnie w łapaniu ryb nie przeszkadzać, po letnich ułowach, po leśnych łachach i rzeczkach; nikt jednak nie ruszył się z domu, każdy bowiem chciał koniecznie widzieć się z kupcami, wracającymi na południe, każdy miał do nich jakiś interes: ten kupić, tamten sprzedać, ów długi zapłacić, a niejeden pragnął poprostu liznąć rosyjskich przysmaków i przed utonięciem w dzikich lasach ucieszyć serce i rozweselić oczy widokiem niezwykłego zbiegowiska ludzi i przecudnych ludzkich wyrobów. Czekano więc z niecierpliwością. Dzieci, wysyłane przez starszych na zwiady, co chwila właziły na płaski dach jurty i stamtąd w dal patrzały.
— Niema! niema! nie widać! — brzmiało nieodmiennie z dachu.
Aż wreszcie dnia jednego około południa rozległo się pożądane:
— Jadą!
Wszystko, co żyje, wyległo z jurty i pośpiesznie wygramoliło się na dach. Na dole pozostała tylko chora Andrzejowa i stara Simaksin, które, zadzierając do góry głowy, pytały gderliwie co chwila:
— No i cóż? Cóż nie gadacie?
— Jadą! już są niedaleko! okrążają dolinę... wkrótce ich zobaczycie!
Niezadługo istotnie nawet stojący na ziemi mogli dostrzedz przesuwający się między drzewami, szereg koni w liczbie stu z górą, przeważnie białych, powiązanych arkanami i idących jeden za drugim, niby sznur białych pereł. Sznur był podzielony na kilka oddziałów, a na początku i na końcu każdego z nich jechali jeźdźcy w kolorowych powiewnych odzieżach, niby przewiązki sznura. Na słonecznem tle pogodnego dnia, przyćmionego ciemną, przejrzystą koronką rzadkiego lasu miało to wygląd malowniczy. Urok ten prysł jednak zupełnie za większem zbliżeniem.
Błotem obryzgane, spocone, rojem komarów obsiadłe biedne koniska ciężko objuczone, popędzane, szarpane, biegły na oślep, co krok potykając się i zapadając w wybojach, pełnych wody i grzązkiego błota. Jeźdźcy, bacząc pilnie na to, co się obok nich, przed nimi i za nimi działo, kolanami, piętami i głosem dodawali energii swoim wierzchowcom, które, podniecone nadzieją rychłego spoczynku, wytężały ostatki sił. Karawana postępowała raźno, ale nie znajdowała się jeszcze u kresu swojego przeznaczenia: blisko tysiąc wiorst jeszcze takiej samej drogi mieli przed sobą i takiej pracy codziennie — przez ćwierć roku prawie.
W niewielkiej od wrót odległości, trzech jadących na czele oddzieliło się od orszaku i w cwał puściło konie.
— Uch, konie! Co za konie! — cmoknął zazdrośnie Dżjanha.
— Rzecz wiadoma, południowe! — odezwał się inny parobek.
— A jakże! Bogaty kraj! A i dobytku wiozą bez liku... I tak co rok.
— Milczałbyś! — wtrącił któryś ze starszych. — Nie my przecie od tego bogaciejemy.
Dalszą wymianę myśli przerwało przybycie jeźdźców.
Gdy wpadli we wrota, czekający rozstąpili się przed nimi na dwie strony — kobiety stanęły po lewej, mężczyźni po prawej, tworząc dwa milczące, nieruchome szeregi. Andrzej pośrodku, z czapką w ręku, uniżenie witał cnych gości.
Na przodzie, na ślicznym siwo-jabłkowitym koniu, odziany trochę z europejska jechał niemłody już mężczyzna, tęgi i rumiany, o rysach twarzy grubych, malinowym nosie i krótko przystrzyżonej brodzie. Na nogach miał jakuckie sary i zamszowe spodnie, na plecach krótki, europejski tużurek, na piersiach niezapięty, pod którym, zamiast kamizelki, widać było ciemną, flanelową bluzę, lakierowanym rzemykiem przepasaną; głowę okrywał czarny, pilśniowy kapelusz, z czarnym, muślinowym welonem, spadającym aż na plecy i mającym zabezpieczać od owadów.
Sam Andrzej przytrzymywał mu konia i pomógł zsiąść z wysokiej, srebrem wykładanej kulbaki.
Był to właściciel karawany, a towarzyszący mu młodzi ludzie — jego subjekci.
Przedewszystkiem, nie witając się z nikim, weszli do jurty i przed obrazami świętych złożyli trzy niskie, czołobitne ukłony, poczem dopiero zwrócili się do gospodarza ze zwykłem o tej powielkanocnej porze pozdrowieniem:
— Chrystus zmartwychwstał!
— Zaiste zmartwychwstał! — dała się słyszeć odpowiedź i witający trzykroć ucałowali się w usta i w oba policzki.
Ta sama ceremonia powtórzyła się z wszystkimi obecnymi, nie wyłączając najbiedniejszych i najbrudniejszych. Tylko wobec Pawła kupiec zawahał się i po chwili namysłu ograniczy] się na podaniu ręki.
— Pan dobrodziej tutaj, widzę... ratujesz się wśród dzikich na pustyni? — spytał go z uprzejmym uśmiechem i, nie czekając odpowiedzi, zwrócił się w głąb izby, gdzie gospodarz, rozpostarłszy na ławie dywan ze skór końskich, zapraszał go na najpoczestniejsze miejsce. Subjekci zajęli miejsce obok pryncypała, a z drugiej strony stołu posadził Andrzej Pawła i kilku z obecnych szanownych, jak: starego Filipa, wdowę Awdotję, matkę Foki, dość jeszcze młodą, ale grubą i niemrawą Jakutkę i innych Pawłowi nieznanych gości. Na stole już stały zawczasu przez Leliję na talerzach i misach przygotowane miejscowe przysmaki: tłusta ryba, wędzona i drobno krajana, świeże masło, kożuszki z gotowanej śmietanki, surowy szpik z reniferowych goleni, kawałki kaczek i gęsi smarzonych na rybim tłuszczu, wreszcie — najświeższa leśna nowalia — gotowane jaja przelotnego ptactwa, różnokształtne, różnobarwne, jak nasze pisanki.
— Kupiec uśmiechnął się i pogładził łysiejącą głowę.
— Dobrze, zgoda! spróbujemy naprzód waszych łakoci, a potem swoje podamy. Pan pewnie pijesz? — zwrócił się do Pawła. — Nie... to dziwne. Nie pijesz, w karty, słyszałem, też nie grasz, a może i nie palisz, to się pewnie chcesz wzbogacić. Myśmy jednak ludzie grzeszni i zdrożeni, więc pozwolisz, że wypijemy za pańskie zdrowie. Wasiu, podaj baryłeczkę.
Przyniesiono sakwy i wydobyto z nich wszystko potrzebne do poczęstunku. Część wódki z beczułki przelano do butelki z grubego, zielonego szkła; z której kupiec własnoręcznie napełniał srebrną, podróżną czarkę, sam pił i drugich częstował, ale tylko siedzących u stołu, resztę zdał na pieczę jednego z subjektów, który skrupulatnie, według jakuckiego zwyczaju, obdzielał trunkiem wszystkich po trochu, nie omijając nikogo, nawet dzieci i niemowląt.
Kupiec tymczasem zajadał i gawędził:
— Ja to, panie, chwalę i rozumiem! Któżby nie chciał żyć w bogactwie i spokoju? Ale nie tak się orze, jak chce, lecz jak może. Ot, i ja! tyle lat już haruję po tutejszych drogach, a przecie tyle tylko mam, co zjem i wypiję. Bogactwo wciąż między palcami ucieka — tu czarkę znów nalał i jął Pawła prosić:
— A może się pan dasz ubłagać?
A gdy Paweł przecząco poruszył głową, sam ją wychylił z widoczną przyjemnością i westchnął:
— Psuje się naród, ach, psuje! Ani to teraz sprzedać, jak się należy, ani długów odebrać... Andrzeju! — zwrócił się do gospodarza, przysłuchującego się pilnie niezrozumiałej rozmowie i zagadał po jakucku.
W jurcie robiło się coraz ciaśniej i duszniej. Na kominie, pomimo nieznośnego gorąca, gorzał wciąż suty ogień, przy którym bezustannie gotowano coś i swędzono. Ludzi przybywało coraz więcej; co chwilę ktoś wchodził, jakieś dzikie postacie, od stóp do głowy w skórę zaszyte, rzadko tu widziane i zamieszkujące mało znane i bardzo odległe zakątki tajgi; przynoszono, rozwiązywano, rozkładano jakieś paki, worki, węzełki...
Jak tylko skończyło się śniadanie, Paweł, czując zawrót głowy dla braku powietrza i tytuniowego dymu, przecisnął się przez tamujący tłum ludzi i wydostał się na dwór. I tu było niemniej gwarno. Sto pięćdziesiąt koni, przywiązanych do ogrodzenia, biło się, rżało, kopytami uderzało, ogonami machało, odpędzając rojem otaczające je owady. Pomiędzy końmi uwijali się ludzie, młodzi przeważnie, z ciemnemi twarzami, odziani po podróżnemu, krótko, opięto, zbrojni w długie noże, schowane w pochwach, przyszytych do lędźwi. Zajęci byli rozpalaniem ognia, przesuwaniem leżących na ziemi szeregiem brzuchatych juk, przeglądaniem uprzęży; wlekli coś, rąbali, żelazem brząkali, śmieli się, klęli, krzyczeli, swawolili. Niektórzy, żartując, mocowali się z sobą, inni zaczepiali rubasznie kobiety, przechodzące około nich umyślnie lub z potrzeby, bez ceremonii chwytali je w pół i, nie zważając na złorzeczenia, pieścili, ile się dało, póki nie odpędzono ich kopnięciem nogi, lub zamaszystym szturchańcem. Jak w obozie, gwarno było i rojno. Jaskrawa odzież ludzi błotem zbrukanych, futrzane na głowach ich kołpaki, tu i ówdzie wśród dymu migająca siekiera lub połyskająca broń palna, w połączeniu z gardłowymi dźwiękami azyatyckiej ich mowy i dzikiem turańskiem obliczem, łudzące sprawiały wrażenie, które potęgował jeszcze widok rozpiętego w pobliżu białego namiotu kupca.
Paweł patrzał i zdawało mu się, że widzi obraz ubiegłych stuleci: jakiś czambuł Batego czy Czyngishana, obozujący pośród drogi. Tylko daleki chór ptasi, w krótkich przerwach ludzkiej wrzawy dolatujący z nad bagien, przypominał mu, gdzie się znajduje.
— Pawle! gdzieżeś się schował? — rozległ się nagle głos Ujbanczyka. — Chodźże do chaty, wołają cię!
Paweł zamyślony nie słyszał go i nie odzywał się.
— Pójdziemy, czy jak? — rzekł chłopak, ciągnąc go za rękaw i zaglądając mu w oczy.
— Cóż to? — zawołał ze zdziwieniem — ludzi niema, tęsknisz, ludzie są, też, widzę, tęsknisz! Co z tego będzie?
— Co ma być? Wcale zresztą nie tęsknię — odrzekł Paweł z uśmiechem.
— Więc cóż?
— Ot tak, myślę sobie, jak to się nieraz dziwnie plecie na tym świecie. Niegdyś wasi ojcowie chodzili staczać z nami zacięte, krwawe boje, a dziś wy sami w pętach, daleko mocniejszych, niż te, w jakich nas pędzaliście w jassyr.
Ujbanczyk przywykł już do dziwacznych, nie zawsze dlań zrozumiałych odpowiedzi Pawła i tym razem więc nie zastanawiał się bardzo nad tem, co usłyszał, odrzekł tylko poważnie:
— Nasi ojcowie byli głupi, ja tak myślę. A ty śpiesz się, bo panowie czekają.
— Kto wie, może znów kiedy, wtedy właśnie, gdy wszystkie siły w inną trzeba będzie wytężyć stronę, rzucicie się na nas, mszcząc się za przeszłość, ciemni, ubodzy, obrabowani, a nauczeni tylko chciwości i złego! — mruknął posępnie Paweł.
Przebiwszy się z trudnością przez gęsty mur ludzki, dostał się Paweł znowu do stołu, za którym spocony, czerwony i nieco już podpiły siedział kupiec, rozpiąwszy na piersiach bluzę i rozpuściwszy pasa. Przed nim dymiła niewielka, biała wazka fajansowa, pełna barszczu z „pielmieniami“[17]; obok stała nowo napoczęta butelka wódki, srebrna czarka, szklana solniczka, słoik z musztardą i kilka tależy fajansowych, dawno przez Pawła niewidzianych, z europejskimi srebrnymi przyborami do jedzenia.
Kupiec kiwnął głową Pawłowi i uprzejmie zrobił mu miejsce obok siebie.
— A dokądże to, szanowny, nam drapnąłeś? — mówił z uśmiechem. — A zresztą prawda, że tu mało ciekawych rzeczy dla ukształconego człowieka: skóry skrobane, skóry nieskrobane, ale dla nas z tego i papu i ptrutu! Trzeba pilnować! A i ten Andrzej nieoceniony człowiek, czy to długi zebrać, czy to towar zamienić, tylko szelma! — szepnął poufale, chyląc się do ucha Pawła. — Ot, kto rabuje! on, a nie my. Widzisz pan, jaką górę namachał!
W istocie. Pośród izby, na pustym placu, który kołem otaczali Jakuci, wznosiły się dwa stosy drogich, różnobarwnych futer, połyskujących jak jedwab i, jak jedwab miękkich; Andrzej z jednego brał sztukę po sztuce i głośno licząc, rzucał na drugi; subjekt, siedzący naprzeciw niego na niskim stołeczku, wymawianą przezeń liczbę powtarzał i w trzymanych na kolanach papierach coś notował. W głębi, za nimi, uwijał się drugi subjekt, szwargocząc z Jakutami, przerzucając, mierząc i odrzucając zwoje jaskrawych chust i perkali, rozłożonych na wieku rozwartego przed nim pudła. Paweł cały jeszcze pod wpływem świeżo doznanego wrażenia i myśli, wypowiedzianej głośno przez kupca, na widok tych czerwonych i żółtych materyi, gorącym blaskim odbijających się na twarzach bliżej stojących krajowców, doznał niezwykle przykrego uczucia i odwrócił głowę.
— Mikołaj Wasilicz! — krzyknął nagle zajęty sprzedażą subjekt. — Chochò prosi herbaty, bez łokciowego towaru. Czy można dać?
— Hm, a cóż ja będę z towarem robił? Przecież go nazad nie powiozę. Chochò prosi! Chochò jeszcze długu z przeszłego roku nie zapłacił. A wiele prosi?
— Cegłę.
— Daj pół. Toż trzeba mieć serce, bo choć to w handlu niema ani ojca, ani matki, ani brata, ani litości, ale doprawdy Chochò biedny człowiek; dom pełen dziatwy, a wszystko drobiazg, żona umarła — uniewinniał się kupiec przed Pawłem, a mrugnąwszy przebiegle, dodał: — A i to należy mieć na uwadze, że jeżeli ich tak od czasu do czasu nie podtrzymać, to któż nam w końcu będzie lisy łapał? Hę? co? My także ludzie z małą polityką.
— Racya. A z tego punktu widzenia nawet zyski nadmierne nie są zbyt korzystne.
— Nadmierne! powiedziałeś! Cha, cha! A toś pan wycelował! Wiesz co, wypijemy lepiej po czarce, bo na frasunek — powiadają — dobry trunek.
— Kynczaj też prosi bez towaru! — znów krzyknął subjekt.
— Kynczaj? Nic z tego. Odmierz mu pełną, jak się należy, proporcyę.
Tymczasem Kynczaj, chudy, wysoki, zezowaty Jakut wysunął się z tłumu i, pokornie kłaniając, prosił.
— Nie. Nic z tego. Tyś bogaty — upierał się kupiec.
— Miłościwy panie, kupiłem przecież od ciebie perkali, gdyś był zimą. Mam ich dosyć.
— Rób, co chcesz, i ja mam ich dosyć. Psuje się lud, och, psuje! Każdy tylko na cudze ręce patrzy, żeby zaś sam co odczuł... nigdy! Pokaż im choć odrobinę duszy, zaraz cię zjeść gotowi.
— Cóż ty, bratku, myślisz, że mnie dają tylko to, co ja zechcę? — mruczał kupiec.
— A co? — zapytał, zwracając się do Andrzeja — skończyliście?
— Wasia, uprzątnij swój kramik; pora obiadować. Niech przyjdą jutro, a teraz niech izbę oczyszczą, będziemy futra układać.
Jakuci, posłuszni rozkazowi, zaczęli się z jurty wysuwać. Na dany znak, kilku woźniców do belki poprzecznej, płaski dach podtrzymującej, przywiązało dwa arkany, do których przymocowali mokry, skórzany wór, szeroki a krótki, a tak wysoko wiszący, żeby dnem nie dotykał ziemi. Do tego worka, pod nadzorem obiadujących, zaczęto ładować skórki leżących na ziemi futer, układając je, o ile możności, ściśle i udeptując nogami. Starszy subiekt wciąż zaglądał do leżących obok jego talerza notatek, a kupiec patrzał, pił i poił rozgorączkowanego tylko co ukończonym rachunkiem Andrzeja. Rozmowa toczyła się przeważnie po jakucku, Paweł przeto nie, brał w niej udziału; rozumiał tylko jeden wyraz: „charczy, charczyga, charczynan“ — pieniądz, pieniędzy, pieniędzmi — wciąż wymawiany z zacięciem, w którem dźwięczało upodobanie.
Ponieważ libacye stawały się coraz częstszemi, rozmowa coraz huczniejszą, pytania, zadawane Pawłowi, coraz drażliwszemi, jak tylko obiad się skończył, pośpieszył wynieść się ukradkiem, zabrawszy czapkę i broń z kołka.
Przechadzka, świeże powietrze, monotonny śpiew ptaków na błotach i cisza drzemiących opodal borów, uspokoiły go i rozprószyły niewesołe myśli, co kotłowały po głowie. Powracając do sadyby, pragnął już tylko snu i wypoczynku.
Obozowisko ucichło, dymy dogorywających ognisk słały się leniwie po ziemi, konie, puszczone na paszę, rozbiegły się po łące. Ludzie, nakrywszy się na głowy kolorowemi kołdrami, spali pomiędzy jukami; tylko przy namiocie kupca czuwał Wasia zapewne pilnując towarów, a obok stał Ujbanczyk, wypytując się o coś. Przechodząc około zarośli, usłyszał stłumiony szept, a gdy rozchylił gałęzie, kilka bronzowych twarzy zwróciło się ku niemu pytająco; grali w karty, a między nimi był i Dżjanha.
W jurcie także jeszcze nie spano. Za stołem siedział Andrzej i Tungus, obaj pijani, zaślinieni, obrzydliwi.
— Ho, ho! — krzyczał Jakut, chwiejąc głową, na której zaledwie się trzymała nadziana z fantazyą bobrowa czapka. — Kto tu lepszy odemnie? Kto ma więcej, niż ja? Kto więcej może? Kupcowi podaruję konie, będzie dziękował; ludzi nakarmię, bodą syci. Tobie też nie pożałuję renów. Bierz, ile chcesz... włócz się... władaj... znów bądź człowiekiem!...
— Nu, nu! — mruczał Tunguz, kiwając się nieprzytomnie. Siedział na pościeli Pawła, a że nie zdradzał zamiaru ustąpienia, Paweł go sam wyprosił.
— Chodźże, chodź stary! — namawiał Andrzej, który na widok Pawła powściągnął się trochę. — Niech śpi ruski, niech śpi, a my naszą kwartę tam sobie skończymy i ciągnął opierającego się kuma za rękę.
Paweł był tak znużony, że pomimo chałasu zaraz usnął, jak tylko głowę do poduszki przyłożył. Nie było mu jednak przeznaczonem spokojnie wyspać się tej nocy; niedługo zbudził go wrzask przenikliwy i szturchanie. Ktoś, kogo Ujbanczyk daremnie starał się odciągnąć, leżał, jak martwy, na jego pościeli i szturchał go.
— On mnie obraził... on mnie ob-ra-ził... Wstawaj, ruski... pokaż, coś ty za bohater — mruczał Tunguz, gdyż to był on. A u progu chaty wrzeszczała Andrzejowa, kijem okładając Leliję, starając się wypchnąć za drzwi wszystkiemi siłami opierającą się dziewczynę, która blada, osłupiała, ze swego srebrnego fartucha obdarta, jedną ręką zakrywała swe obnażone łono, drugą siliła się utrzymać na plecach jakąś świtkę wyszarzałą. Andrzej siedział na ławie, na której ona zwykle spała, i bezmyślnie patrzał na żonę.
Nazajutrz wszyscy obudzili się późno, wstawali niechętnie. Kupiec z Andrzejem zaraz po śniadaniu zamknęli się w namiocie, skąd od czasu do czasu dolatywały stłumione dźwięki ich mowy i stuk gałek deski rachunkowej. W zagrodzie panował ruch, choć nie tak znaczny, jak wczoraj. Uciekając przed gorącem i komarami, wracały z łąk konie, jeden za drugim, robotnicy łapali je natychmiast, wiedli siodłać i poprężyć; inni układali juki parami w dwa długie szeregi, oddzielone wązkiem przejściem, gdzie wprowadzać miano przeznaczone do juczenia zwierzęta. Między pracującymi kręcili się subjekci z papierami w ręku, oglądali pakunki i wydawali rozkazy. Nieliczne gromadki ciekawych przyglądały się temu zdaleka.
Nad wieczorem karawana ruszyła dalej w takim samym, jak była przyjechała, porządku. Gdy znikła na zakręcie wśród lasu, Andrzej przeżegnał się i rzekł, wzdychając:
— Bogu niech będą dzięki! Do przyszłego roku!
Ujbanczyk, stojący obok Pawła, z żółtym woreczkiem rybim, napełnionym czemś ziarnistem, spojrzał zezem na modlącego się bogacza i odwrócił się niechętnie. Od samego rana był on dziwnie nachmurzony, z nikim gadać nie chciał, nawet z Pawłem, choć ten parę razy rozmowę z nim zacząć próbował. Gdy obecni za Andrzejem powrócili do Jurty, nie poszedł z nimi, ale wyciągnął rękę, żegnając Pawła.
— Na długo? — spytał go Paweł, przetrzymując podaną sobie dłoń.
— Na długo. Przyjdą wody — odrzekł chłopak niechętnie i, zacisnąwszy czapkę na uszy, ruszył w drogę.
Wody istotnie nie kazały na siebie długo czekać. W dzień pogodny, bezwietrzny, przybyły nagle z głębi borów, ciche, jasne i w przeciągu paru godzin zupełnie zalały i wyrównały okolicę.
Andrzejowa zagroda zamieniła się w małą, ludną wysepkę. Konie, krowy, reny, spędzone zawczasu, kupiły się w ogrodzeniach, rżąc i rycząc wśród białych kłębów dymów, ciągnących się z ognisk; czarne psy — i śniade, nagie dzieciaki biegały, figlując wzdłuż brzegów, a dorośli stawali raz po raz w otwartych drzwiach jurty i, przyłożywszy dłoń do oczu, spoglądali w błękitnawą dal.
— Będzie ryba! — mówili wesoło.
— A jakże! — przytakiwał Tunguz, który od czasu bytności kupców nie porzucał już jurty Andrzeja.
— Ciekawa rzecz, czy karawana zdążyła uciec w góry?
— Koniecznie — zapewniał włóczęga i na palcach wyliczał szczegółowo, jaką przestrzeń w ile dni przebyć byli powinni.
— Bóg pewnie dopomógł naszym ludziom — wtórował mu Andrzej. — Niech będą Mu dzięki.
Od wszystkich bił jakiś blask rzelwości, niby przez wody rozsiany; jeden tylko Paweł nie wiedział, z czego się cieszyć i za co dziękować. Zachmurzony stał oparty o górną część ogrodzenia i patrzał na tonące zwolna w otchłaniach wodnych ślady ziemi; ponad gładką, bezmierną ich powierzchnią sterczały gdzieniegdzie szczyty drzew, niby trzciny.
— Nie bój się, Rosyaninie, woda tu nigdy nie dochodzi, chyba raz w sto lat — pocieszał go Andrzej, stanąwszy obok niego i położywszy rękę na ramieniu.
Po owej nocy hulaszczej pierwszy to był frazes, z jakim się Jakut zwrócił do niego; dotąd wstydził się go, unikał, ale pod wpływem ogólnej radości zapragnął z nim zgody.
— Co, Rosyaninie? będziemy syci! A?
Paweł nie odpowiadał.
— A gdzie inni, gdzie Lelija? — spytał nagle zwracając się całem ciałem do mówiącego. Andrzej poczerwieniał, ale oczu nie spuścił.
— Lelija? ona? z Niusterem rybę łapie! A na co ci wiedzieć, gdzie ona?
Teraz z kolei zmieszał się Paweł. To prawda, co jemu wtrącać się w te rzeczy. Dziewczyna nie uciekła, jej ojciec pozostawał w dobrych na pozór stosunkach z bogaczem. Albo więc nie stało się nic z tego, co był przypuszczał, albo patrzano tu inaczej na podobne wypadki.
— Tem lepiej! — mruknął. — I nie wstyd-że tobie, Andrzeju, pomagać cudzoziemcom w obdzieraniu rodaków? — dodał łagodniej.
Andrzej słów jego nie rozumiał, ale dostrzegł zmianę w wyrazie jego twarzy, odzyskał więc dawną pewność siebie i ten ukryty odcień wyższości, jaki był chwilowo w stosunkach z nim utracił.
Nudno znów i monotonnie popłynęło życie w jurcie Andrzeja. Sąsiedzi nie przejeżdżali, a bez Lelii i Dżjanhi zrobiło się tu jeszcze puściej i posępniej. Andrzej, — jak tylko wody cokolwiek opadły, na całe dni zaczął przepadać z domu, wracał tylko na krótko, by złożyć w lodowni gdzieś tam przez kogoś złapane ryby. Jeśli zostawał, cały czas spędzał śpiąc lub jedząc nadmiernie. Niuster, który za pierwszym takim wyjazdem powrócił z nim do domu, pod tym względem naśladował ojca, czasami tylko siadał pod słupem i wiązał sieć, nucąc piosnkę. Andrzejowa, nie mając z kim się kłócić i na kogo gderać, gdyż i dzieci wciąż prawie bawiły się na dworze, zaczęła napadać na Simaksin, ale słabą z niej miała pociechę. Mirjaczka, pod wpływem wzruszenia, szybko i dokładnie powtarzała jak grad sypiące się na nią wyrzuty, przysiadając przytem na ziemi ruchem powolnym, podobnym do krążenia po izbie rozgdakanej kokoszy.
Paweł, któremu te widowiska przyjemności nie sprawiały, wynosił się natychmiast z jurty i szedł bawić się z dziećmi, lub odwiedzić Tunguza. Stary pod niebytność Andrzeja, wypędzony z domu przez gospodynię, która od pewnego czasu nie mogła go znosić, przenosił się ze swoim skórzanym namiotem z jednego końca dziedzińca w drugi. Co dni kilka widział Paweł, jak zbierali z żoną swoje manatki, jak je stary, związawszy w węzeł, ładował na plecy Upaczy i biorąc kij w ręce, szedł przodem, wiodąc ją uroczyście, by znowu o kroków kilka rozbić namiot. Upacza na miejscu przyszłego ogniska układała wianek z płaskich kamieni, nad nim stawiała drewniany, ażurowy szkielet namiotu i naciągała dokoła skórzaną, zamszową opokę. Stary siedział opodal, pykał z krótkiej, miedzianej fajeczki i śledził ruchy żony; gdy wszystko było gotowe, wchodził do namiotu, krzesał ognia, siadał na kobiercu świeżo podesłanych, pachnących gałązek, patrzył, jak błękitny dymek płynął do góry i ginął wśród krzyżujących się tam żerdzi namiotu. Pawła witano zawsze z tą uprzejmą, prawie religijną gościnnością, właściwą koczownikom: gospodarz ustępował mu natychmiast miejsca przed ogniem, a gospodyni zaczynała brzękać naczyniami. Nie pomagały prośby i zapewnienia, że nie jest głodny, musiał zawsze spróbować albo warzonej ryby, której w niewielkiej ilości, w gorszym gatunku udzielał im Andrzej z przywiezionej zdobyczy, albo zamiast herbaty napić się odwaru z aromatycznych ziół, zebranych i zasuszonych przez zapobiegliwą Upaczę.
— Ach! Nie urodziła chłopca! nie urodziła! — skarżył się zwykle Tunguz, kiwając na żonę, która, domyślając się, o co chodzi, w głębokiem poczuciu swej winy pokornie chyliła na piersi swą małą, kolczykami obciążoną, zawiędłą głowinę.
— Jesienią odjedziemy stąd, w góry! Wtedy tam przychodź, inaczej cię przyjmę! — objaśniał Tunguz.
Rozmowa jednak rzadko mogła posunąć się dalej, tak dla braku przedmiotu, jak i małej ilości zrozumiałych obydwom wyrazów, więc nie nazbyt rozweselony wracał Paweł do jurty. Tu brał się do książki, lub stanąwszy przed ogniem, słuchał gderania Adrzejowej, przeplatanego piosnką Niustera.
Nareszcie wody zaczęły odpływać; pękł kryształowy pierścień, otaczający zagrodę; utworzyły się drogi do głębin kniei. Paweł z bronią w ręku na nowe puścił się wędrówki. Tu jednak natrafił na nieoczekiwaną przeszkodę. Ustępujące wody pozostawiły roje komarów, które, liczne około domu, w lesie otoczyły go taką masą, iż oszołomiony cofnął się. Miał wprawdzie siatkę i rękawiczki, zabezpieczające go od ukąszenia w pewnej mierze, ale wyprawa w towarzystwie tej żarłocznej chmury, przysłaniającej okolicę i krępującej każdy swobodniejszy ruch obawą nieznośnego bólu, straciła cały swój urok. Na domiar złego, w lasach nasiąkniętych wilgotną parą duszno było jak w łaźni, a cicho jak w kościele. Ptaki uleciały, lub siedziały na jajach, wiatru nie było i tylko brzęczały roje chciwych krwi latawców. A roje te rosły z dniem każdym tak, że w końcu, nawet bydło i konie wolały cierpieć głód, stać w dymie na dziedzińcu, niż szczypać rosnącą niedaleko szmaragdową trawkę, narażając się na ich ukąszenie. Śmiałkom lub nieostrożnym groziła śmierć niechybna. Paweł przekonał się o tem naocznie, gdy raz młody niedoświadczony byk Andrzeja oddalił się zbytecznie od dymokurów, a doprowadzony do szału przez ukąszenie owadów rzucił się w las zamiast ku domowi. Znaleziono go tam nieżywego i tak krwią zbroczonego, jakby go kto umyślnie posiekał.
W jurcie oprócz komina zatkano wszystkie otwory, przysłonięto okna, na kominie utrzymywano nieustannie ogień, a na środku izby ogromny z krowiego nawozu dymokur. Z oczyma zamkniętemi, nawpół otruty smrodliwymi wyziewami, leżał Paweł na ławie, mocując się z własnemi siłami, gwałtem dopraszającemi się zajęcia. Jakuci spali, jedli, klęli komary na czem świat stoi i śmieli się z niego, gdy wyrażał swoje nad ich mnogością zdziwienie.
W dni wietrzne tylko można było ważyć się wyjść z domu, spełniać zaległe domowe roboty Andrzej zwykle wtedy wyjeżdżał po ryby, Paweł parę razy próbował przedostać się do Ujbanczyka. Usiłowania te jednak spełzły na niczem, wody bowiem nie zupełnie jeszcze opadły, Andrzej wziąć go nie chciał, tłómacząc się małością swojej łódeczki.
Pewnego dnia jednakże okoliczności złożyły się pomyślniej dla jego projektów: czas był wietrzny, Andrzej musiał siedzieć w domu, gdyż nieostrożnie skaleczył sobie rękę. Paweł, korzystając z tego, wyprosił łódź dla siebie, o drogę się rozpytał i ruszył w podróż. Gdy z małej, krzewami ocienionej zatoczki wypłynął na sam środek jeziora, falami postrzępionego i błyszczącego od słońca, komarów o tyle mniej już było, że mógł podnieść siatkę z twarzy i od wielu dni po raz pierwszy świeżem odetchnąć powietrzem. Łódź, pędzona silnemi uderzeniami długiego, dwu-łopatkowego wiosła, biegła w pląsach z fali na falę. Silny, orzeźwiający wiatr dął mu w twarz prosto, zmuszając do silniejszego robienia wiosłem, ale oswobadzając zupełnie od owadów, których garstka tylko bzykała, ukryta za jego plecami. Przygasił więc dymokur, tlejący w małym żelaznym kociołku, zawieszonym na poprzecznicy pirogi i już bez bez żadnej przeszkody mógł nasycać się rozległym, wesołym widokiem i czarującą wonią aromatów, z wiatrem płynących od kwitnących upałem rozgrzanych lasów. Płynął dość szybko, brzegi nikły, bladły, uciekały, a natomiast wzmagały się i potężniały bałwany. Wkrótce, jak okiem sięgnął, widział dokoła siebie tylko ciężkie, z łoskotem podnoszące się lub opadające wodne pagórki, u szczytów spienione, a na bokach pokryte żylastą siatką zmarszczek. Walka z nimi wymagała skupionej uwagi i wielkiego sił wytężenia. Było mu jednak dobrze. Umysł, w najwyższym stopniu podniecony, z błyskawiczną szybkością ogarniał przesuwające się obrazy i rzucał je w głąb duszy. Opanowywało go uczucie niejasne, ale podniosłe, wysokie, jak to niebo bez skazy, co błękitne zawisło nad rozkołysanym w dole czarnym jeziora obszarem. Zdawało mu się, że płynie w świątyni. Tylekroć widziana, zwykła łódź jakucka, ostronosa piroga, krucha i mała, uderzyła go nagle wdziękiem swych kształtów oraz rozumnem wyrachowaniem na pozór li tylko ku ozdobie służących wygibów. Gdy drżąca wdzierała się na odpychające ją bałwany, ostrym dzióbem je płatając, odrzucała na obie strony tyle tylko z chłodnego płynu, ile było potrzeba dla uniknięcia przykrych wstrząśnień i zabryzgania wodą, zdawało mu się, że nie martwe drzewo, ale jakaś przejrzysta myśl ludzka niesie go spokojnym i bezpiecznym wśród hasających odmętów. Tak, to myśl była! — ścisła matematyczna formuła, zamknięta przez człowieka w tarcice i kołki. Wydała już ona plon setny; rozczłonkowano ją, rozwinięto, urobiono, ale zrodziła się w tych czaszkach małpich, pochyłych, w tych chatach ubogich, a poród jej wymagał tysiąckroć więcej pracy, twórczości i woli wysiłków, niż dalszy rozwój. A my? cóż my? Cóżeśmy dali im w zamian, tym skromnym, cichym pracownikom? Nic dotychczas, prócz pogardy i ucisku!
Rozmyślania te zasępiły go na chwilę i dopiero gdy w szeregu myśli błysnęła mu nareszcie zawsze miła twarz Ujbanczyka, chmura zniknęła i ogarnęła go radość, że go znów zobaczy, nagada się z nim, nafilozofuje.
Zwolna przeciwny brzeg zaczął się wynurzać ponad fale; omdlałe ręce szybciej poruszały wiosłem. Na prawo wśród traw i łoziny ukazał się odpływ małej rzeczułki, której wodami powinien się był dostać tam, dokąd dążył; zwrócił więc pirogę i z trudem w nowym puścił się kierunku.
Po migotliwych, szumnych jeziora roztokach głęboki, cienisty parów rzeczułki, przystrojony szpalerem zielonych lasów, zachwycił go swoją ciszą i spokojem.
Paweł położy] wiosło wzdłuż łodzi, zdjął pilśniowy kapelusz, napił się nim wody i jął przyglądać się z uwagą czarnym, gliniastym urwiskom podmytych brzegów. Szara, gładka wstęga wody unosiła go coraz dalej — odpoczywał; ale wkrótce tę rozkosz niespodziewaną zatruły mu znowu tłumnie zjawiające się komary. Pośpiesznie zapalił więc dymokur, nasunął na twarz siatkę, a położywszy się na dnie łodzi, patrzył na niebo, na wierzchołki brzegiem uciekających drzew i ostre, ciemne krawędzie wysokich podmywisk. Niekiedy prąd przypierał go do brzegów; wówczas uniósłszy się cokolwiek, odpychał się wiosłem na środek rzeczki, która porywając go, niosła i kołysała z łagodnym szmerem, niby niańka dziecko na łonie. Raz tylko w ciągu drogi musiał siąść i chwycić za wiosło; z krawędzi wysokiego urwiska zwieszało się kilka sękatych wyrwanych modrzewi, nizko nurzając zielone czuby w pieniącej się wodzie. Prąd był tak wartki, że nie mogąc ich ominąć, przepłynął pod arkadą zielonych pni tuż koło podmytego urwiska, sączącego krople wody i grudki błota. Wkrótce potem ujrzał zdala słup dymu i domyślił się, że jest u celu podróży. Zatrzymał łódź w miejscu, gdzie w poprzek gliniastego stromiska darła się ku górze wąziuchna drożyna, i wysiadł. Pirogę na piasek wyciągnął, zabrał broń, rzeczy i podążył z cichego parowu na wiatr i słońce.
Wdrapawszy się na szczyt wzgórza, ujrzał przed sobą małą zieloną polankę, a pośród niej niewielką, ziemią krytą, jak kołpak ostro zakończoną „urasę“, z szarym, złotymi promieniami słońca przestrzelonym pióropuszem dymu. Czarne, do lisów podobne psy przywitały go głośnem szczekaniem, ale z rasy nikt nie wychodził. Uchylił skóry, przykrywającej wejście, zajrzał do wnętrza. Nikt witać go nie śpieszył, dopiero gdy zupełnie wszedł i chrząknął, dwie postacie, leżące w kącie na niewielkiem podniesieniu z gliny, ciągnącem się wzdłuż ściany, poruszyły się niespokojnie.
— A to ty, cudzoziemcze! — odezwał się Mateusz. — Witaj! Rozpowiadaj!
Stary wylazł na środek, szepnąwszy coś żonie, która zaraz zaczęła się krzątać około słabo tlejącego ognia.
— Rozpowiadaj!
— Niema nic nowego. Nic nie słyszać... A u was?
— U nas też nic niema. Wypoczywamy.
— A gdzie Ujbanczyk?
Stary się skrzywił.
— Och, nie ustawa! Gdzież ma być, w lesie, niedaleko! Ucieszy się, jak cię zobaczy. Tęsknił.
— Dlaczego więc nie przychodził?
— Nie było czasu.
Tu wyczerpał się zapas znanych obydwom słów i giestów, rozmowa się urwała. Paweł począł rozglądać się ciekawie po urasie, którą widział raz pierwszy. Z początku, prócz dużego kwadratowego ogniska, zbitego z grubych bierwion, a umieszczonego na samym środku izby pod otworem, mającym służyć za okno i za ujście dymu, nic dojrzeć nie mógł. W miarę jednak, jak wzrok jego oswajał się z panującym w izbie mrokiem, zaczął rozróżniać różne narzędzia, sieci, odzież porozwieszaną wzdłuż ścian i porozkładaną po kątach w pewnym, wszystkim jakuckim jurtom wspólnym porządku. Nad głową zobaczył półeczkę z obrazami świętych, z przyklejonemi do deski cienkiemi woskowemi świeczkami i dużą, oprawną księgę, nad którą to ongi po raz pierwszy ujrzał schyloną twarz Ujbanczyka.
Stary Mateusz uważnie go śledził.
— Ubodzy jesteśmy — rzekł po chwili bez cienia goryczy lub uniżoności.
— Widzę to. Ale gdzież twój syn? Niedaleko powiadasz? A czy nie możnaby pójść do niego?
— Idź, jeżeli chcesz.
Wyszedł z nim na dwór i pokazał drogę.
Wązką ścieżką, wijącą się wśród krzewów, dostał się wkrótce na drugą polankę ze wszystkich stron otoczoną lasem. Na środku tej polanki wznosił się spory wzgórek, a na jego stoku poruszała się figurka pracującego Jakuta. Tyłem odwrócony nie widział przybywającego i nie przestawał machać rękoma, kurcząc się i głowę chowając lub wyciagając, jak bocian; zdawało się, że się rozpaczliwie opędza komarom, przeszkadzającym mu w jakichś poszukiwaniach. Paweł z wesołym okrzykiem podbiegł ku niemu. Lecz i teraz jeszcze go widocznie nie słyszał, gdyż zajęcia nie przerywał, nie odwracał się. Paweł stanął, wpatrzył się zdumiony — Ujbanczyk siał. Ziarna rzucane niepewną ręką padały z właściwym im szelestem na szmat skopanej ziemi, odcinającej się wyraźnie od zieloności otoczenia. Widok tej roli czarnej, wilgotnej, pulchnej, tych padających na nią żółtych podłużnych kruszynek, jak nożem uderzył Pawła po sercu.
— Ujbanczyk, co ty robisz? — zawołał wielkim głosem.
Chłopiec drgnął i obrócił się ku niemu, wysypując trzymane w ręku ziarna do małego wiaderka z kory brzozowej.
— A, to pan! — roześmiał się. — Ach, przeklęte komary! — dodał i jednym zamachem ręki zmiótł z szyi dawno tam siedzących opojów.
— Widzi pan, próbuję! Pan mówiłeś wówczas... pamiętasz? — bąkał, nie patrząc na Pawła. — A tylko nie powiadaj nikomu, wyśmieją. Jeżeli się nie uda... niech Bóg zachowa... przejść nie dadzą! Już i tak tatulo gniewają się.
— I ty to wszystko sam skopałeś?
— Sam... Albo co?
— Czemużeś nie powiedział? byłbym ci pomógł. Dlaczegoś się krył? We dwóch zrobilibyśmy byli daleko prędzej.
— Ja to nie długo kopałem. A do ciebie dostać się nie było można, woda wielka! Prędzej też nie uchodziło, ziemia nie odmarzała. Ale zawsze niezgorzej się trafiło, żeś teraz przyszedł, bo nie wiem właśnie, czy dobrze czy źle rozsiewam. Powiadali, i tyś też sam mówił: zrobić krok, rzucić garść. Lecz garść możebyć duża i mała, i krok także bywa różny. Nie wiem więc...
Paweł też nie wiedział, ale starał się wytłómaczyć mu, że to rzecz podrzędna.
— Główna rzecz, żeby zeszło.
— A więc się nie uda?
— Kto to może wiedzieć! A jakie gatunki zboża posiałeś?
— Albo ja wiem? Kupcy wożą niekiedy dla koni... zostało trochę, więc wyprosiłem. Jęczmień powiadali... czy jak! Sam zobacz...
Paweł zajrzał do wiaderka i głową pokiwał.
— Ach Ujbanczyk, Ujbanczyk! Źleś zrobił, żeś nie powiedział; zawsze byłoby i prędzej i łatwiej.
— Więc nic nie zejdzie?
— Owszem, ja tego nie mówię, udać się może. Jęczmień rośnie nawet w bardzo wysoko położonych miejscowościach, gdzie klimat podobny do tutejszego — mówił Paweł. — A tu u was nawet lepiej, gdyż słońce nie zachodzi, dzień trwa bez końca i wszystko rośnie jak na drożdżach. Czyż dawno, jak ten las był czarny i martwy? A tylko zawsze raźniejby było we dwóch. Ziemia twarda, nigdy nie poruszana... komary... gorąco... strach pomyśleć, coś ty się nacierpiał!
Ujbanczyk spojrzał na rolę, uśmiechnął się z dumą i otarł pot z czoła.
— Aby się tylko udało!
We dwóch już rozsiali resztę pozostałego ziarna, ale daremnie próbowali zagrzebać je grabiami: twarda, źle spulchniona ziemia oparła się wszelkim usiłowaniom; włóczenie po roli sękowatej gałęzi nie dało także żadnego rezultatu, postanowili więc wrócić do domu i zmajstrować naprędce coś w rodzaju brony.
W urasie przyjęto ich z wymówkami, że tak długo nie przychodzili. Na stole czekała ich od dawna herbata ugotowana, z dziesiątek jaj na twardo, stos drobno krajanej wędzonej ryby. Prędko się z tem załatwili, ale z broną rzecz poszła oporniej, pomimo, iż u Mateusza, obeznanego ze stolarstwem, były wszystkie narzędzia po temu. Wreszcie udało się im sklecić coś w rodzaju podwójnego grzebienia z dwóch grubych bierwion, równolegle przymocowanych do dwóch długich drążków i opatrzonych zębami. Machinę tę włóczyli długo po roli, aż zniecierpliwiony Mateusz przyszedł ich zawołać na wieczerzę.
— Oj, chłopcy, przewróciło wam się w głowie! grzebiecie się w ziemi, jak kuropatwy! Patrzcie, aby tylko z tej zabawy naprawdę nie przyszło nam kopać ziemi. Ona nie lubi, aby ją trwożyć napróżno... Grzech! — ostrzegał ich dobrotliwie. Oni słuchali go z uśmiechem, spracowani, ale szczęśliwi.
— Jutro ogrodzimy... koniecznie — powtarzał po raz setny Ujbanczyk — bo choć krów blizko niema, ale te dyabły konie i z daleka przychodzą. Jak się zacznie kośba i zbiór siana, to wszyscy wywędrujemy stąd na dolinę i nie będzie komu doglądać.
Paweł, leżąc na wonnej pościeli ze świeżo przyniesionych, smolistych gałązek, na wszystko się zgadzał.
— Dobrze — ogrodzimy.
— Bo to, widzi pan — ciągnął chłopak — ja o tem myślałem. Prawdę powiadasz: gdyby się u nas rodziło zboże, albo... coś takiego, coby można zostawić, odłożyć, a to wciąż mięso i mięso... zdobycz, albo też ryba i ryba; zjedz, albo zgnije! Więc jesz, jeżeli jest; a jak niema... O panie, panie, gdybyś wiedział, jakie to nastają wówczas u niektórych czasy, jakie okropne bywają czasy!...
Paweł, zmorzony snem, zaledwie miał dość siły odbąknąć się ze współczucia.
— Tybyś gotów duszę człowieka wyciągnąć — oburzył się Mateusz. — Gada i gada, jak ta rzeczka szumi. Idźcie spać nareszcie! Nie widzisz? u cudzoziemca oczy się zlepiają.
Paweł spał, a komary brzęczały mu nad uchem. Daremnie przez sen opędzał się od nich i, nie bacząc na gorąco, nakrywał kołdrą na głowę: zawsze znalazły sobie jakiś otworek, jakąś maleńką dziureczkę, którędy dostawszy się do ciała, kąsały niemiłosiernie. Doprowadzony do rozpaczy, zerwał się i usiadł na pościeli. W urasie było pusto i cicho; na kominie ogień przygasł, komary chmurą płynęły przez odsłonięty otwór w szczycie. Na drewnianym haku, nad dogasającym ogniskiem, wisiał parą buchający wyczyszczony czajnik miedziany, obok niego kocioł żelazny, równie starannie wyczyszczony. W izbie panował porządek i uroczysty nastrój — od gości; widna była chęć nietylko dobrego przyjęcia, ale i usunięcia mu z przed oczu wszystkiego, coby mogło wstręt lub przykrość sprawić.
Jak tylko się poruszył, stary Mateusz uchylił skóry, zakrywającej wejście, i wsunął głowę do izby, jednocześnie zajrzały z nim do wnętrza i złoto i błękit dnia pogodnego.
— Już wstajesz? tak prędko? A powiadali, że lubisz spać.
— Komary.
— O tak! to prawda. Nie ustawa. Uch! — krzyknął i zamachnął się na lecące przez otwarte wejście owady.
— A gdzie Ujbanczyk?
— Poszedł sieci oglądać. Myśmy też wyszli, żeby ci nie przeszkadzać. Spać potrzebujesz, młody jesteś!
Stary przysiadł na zydelku i gwarzył coś długo, ale Paweł niewiele z tego rozumiał: ziewnął, przeciągnął się i począł ubierać się szybko. Gdy przyszło do mycia się, a stary, zaczerpnąwszy wody, chciał mu polać na ręce, Paweł potrząsnął głową przecząco: nie trzeba, pójdzie nad rzeczkę; chce obejrzeć okolicę i poszukać Ujbanczyka, chce zobaczyć, jak sieci zarzuca, bo tego jeszcze nigdy w życiu nie widział. Stary kiwnął głową i wskazał, w którą stronę miał się udać.
Komarów na dworze było znacznie mniej, niż w izbie, gdyż wiatr, dość jeszcze silny; rozpędzał je, a upał osuszał im skrzydełka, ale w chłodnym zacisznym parowie rzeczki całe ich pułki obstąpiły znów Pawła. Schylił się więc i, twarz trzymając nizko nad zwierciadlaną powierzchnią wody, szybko lał jej strumienie na rozpaloną głowę. Brała go wielka ochota wykąpać się w rzeczce, ale nim się namyślił, już nie był sam w parowie. Zdala, na jasnem tle zlekka marszczącego się prądu trzepotała się, uderzając długiem wiosłem, giętkiem jak skrzydło szklarki, mała łódeczka, sama jak szklarka lotna i chybka; sunęła, zdawało się, nie dotykając wody. Paweł, zachwycony tym widokiem, zapomniawszy naciągnąć siatki, czekał, aż podpłynie Ujbanczyk, którego dużą głowę w czerwonej chusteczce, zawiązanej pod brodą, poznał był zdaleka. Jakut, nie śpiesząc się, powoli walczył z prądem, przeciw któremu płynął; dopiero u brzegu łódź rozpędził.
— Nie tykaj, nie tykaj! — krzyknął, gdy Paweł chciał mu pomódz i statek tuż u brzegu pędzący powstrzymać.
Łódź, jak rozigrana ryba, wskoczyła do połowy na mieliznę, Jakut wstał z wiosłem do góry wzniesionem.
— My tak zawsze — wyrzekł z uśmiechem — my tak zawsze. Prawda, pięknie?
Ostrożnie wyszedł na brzeg, pirogę wyciągnął, poczem wyjął z niej pęk sieci i wiązankę szczupaków.
— A to — dodał uroczyście, unosząc do góry dużą, srebrną rybę ze złotemi oczyma — to dla ciebie. Bóg mię wysłuchał. Ta ryba rzadko się teraz łapie; później będzie jej dużo, ale teraz nie trafia się. A ja słyszałem, że ty szczupaków nie znosisz, że cię od nich nudzi i głowa boli.
— Skądżeś ty słyszał? Przecież nigdzie nie chodzisz?
— O, gadają! wszystko gadają — rzekł tajemniczo. — Ale nie dziw, że nie znosisz: dzień w dzień szczupak, i rano i wieczorem i na obiad: szczupak! Od takiego jadła i my chudniemy. Ale skądże wziąć co innego, kiedy taka nasza przyroda.
— Ano, poczekaj, urodzi nam się jęczmień, to się wszystko odmieni — żartobliwie pocieszał go Paweł, pomagając mu nieść ryby i sieci.
— To prawda! — zaśmiał się chłopak radośnie.
Może wskutek jednostajności Andrzejowej kuchni, srebrno-łuska ryba, ugotowana po jakucku, to jest bez soli i bez żadnych przypraw, wydała się Pawłowi smaczniejszą nad wszelkie, kiedykolwiek w życiu kosztowane rybne potrawy. Zjadł jej porządny kawał, ku wielkiemu zadowoleniu starego Mateusza, który wciąż go zachęcał, mówiąc:
— Jedz, jedz, chłopcze! nazbytkowaliście się wczoraj niemało.
Po śniadaniu poszli budować ogrodzenie. Przy pracy i gawędzie czas im zszedł do obiadu.
— No, teraz niech czeka! — zawołał Ujbanczyk; kiwając głową przy odejściu. — Nie prędko, Pawle, przyjdziesz pewnie odwiedzić naszą sierotę! Andrzej wyzdrowieje, łódź zabierze i będzie tu siedział — rzekł z niechęcią,
— Jakto, tu? u was?
— Nie, nie u nas... rozumie się, nie u nas, u Lelii! — roześmiał się chłopak.
Paweł umilkł. Płynąc w tę stronę, pamiętał o dziewczynie, miał wielką ochotę ją zobaczyć, ale się wstydził powiedzieć o tem Jakutowi. Ten jednak sam się tego domyślił.
— Chcesz, pojedziemy do niej po obiedzie. Ona stąd niedaleko.
Paweł kiwnął głową, Na obiad podano starannie przyrządzone, świeże, wybornie usmażone wnętrzności szczupaka. Paweł lubił nawet tę część ryby, ale jadł mało i był zamyślony. Pewność, że wkrótce ujrzy wiotką, powabną postać leśnej rusałki, w takich, jej odpowiednich, romantycznych nieco ramkach, budziła w nim niepokój i pozbawiała go apetytu, choć się za to na siebie gniewał. Próżno Ujbanczyk silił się go rozruszać, podał mu wreszcie kawałek zmiętego papieru, złożonego w kształcie listu, na którym krzywo i nieczytelnie nakreślone były następujące wyrazy:
Ja paNa ba Rzokocham inorodziec Dziurdziejskiego własu, kangałapskiego nosłego rodu Niedźwiedzia Ujbanczyk Mateuszowicz Trofimow.
Paweł przeczytał i uśmiechnął się blado.
— A ty mię kochasz? — spytał go Jakut, przymilając się, jak kobieta.
— Dlaczegożbym cię kochać nie miał! Tyś poczciwy!
— Ja poczciwy, i zawsze prawdę mówię... i chcę być lepszy — dodał z przechwałką, a odgadując powód myślenia przyjaciela, odezwał się z westchnieniem:
— No cóż? jedziemy? Czy jak? Zbieraj się!
Wesołość odzyskał Paweł dopiero na łodzi wśród rzeczki, która w promieniach prosto nad jej parowem wiszącego słońca, niepocięta żadnymi cieniami, jaśniała wśród zielonych parowów, jak jednolita struga złota. Otoczeni podwójną chmurą komarów i palącego się w kociołku Pawła dymokuru, płynęli czas jakiś w milczeniu obok siebie, jak para kacząt. Wiosła, niezawsze w takt uderzające, zaczepiały się o siebie, aż zniecierpliwiony Ujbanczyk zrzucił siatkę, daną mu przez Pawła, i, podając ją na końcu wiosła, zawołał:
— Na, weź swoją budę, ani słyszeć, ani widzieć.
— A komary? Nie boisz się?
— Czego mam się bać? Zawsze, jeżeli złożyć je wszystkie do kupy, będzie mniej, jeden.
Już leci od wschodu,
Dziób ostrząc cieniutki,
A nieba dosięgnąć mogący,
Na skrzydłach z kryształu
Czarniawy, drobniutki
Eksiekiu[18], latawiec szumiący!
Przyleciał, zabrząknął,
Jak chińskiej dziewczyny
Z srebrnemi dzwonkami nożyczki,
I z niknął wśród trawą szumiącej doliny.
A u nas... rozdęło policzki!
Zaśpiewał i roześmiał się:
— Cha, cha! Zgadnij, zgadnij, cudzoziemcze!
— Kiedy nie rozumiem! Przetłómacz, a może zrozumiem.
— Nie-e! po rosyjsku nie wyjdzie. Lepiej wiesz co, będziemy się ścigać. Zgoda?
Paweł, którego wczorajsze zdziwienie Mateusza, że w wiatr zdołał przepłynąć jezioro, zrobiło zarozumiałym, zgodził się chętnie. Lecz Ujbanczyk kilku silnemi uderzeniami wiosła wyprzedził go natychmiast, daleko zostawiając za sobą; poczem łódź chyżo na jednem miejscu jak frygę zwrócił i ku niemu przeciw prądowi podpłynął. Lekka, zwrotna, najmniejszemu ruchowi wioślarza posłuszna łódeczka sunęła szparko i wdzięcznie; zdawała się nie płynąć, a trzepotać po wodzie, ledwie jej tykając, i rwać się w powietrzu do lotu.
— Jak ptak — wołał Paweł w uniesieniu, wychylając się z poza kłębów dymu, by lepiej śledzić za ruchami przeciwnika.
— Ech, nie to! nie to! Gdybyś to zobaczył Dżjanhę, tobyś wtedy powiedział, że ptak. On naprawdę łódź z wody porywa, a płynie tak szybko, że i ryba, myślę, przed nim nie ucieknie.
— A gdzież on teraz?
— Na sordachu... a zresztą, nie wiadomo. Zabrał się i poszedł szukać zdobyczy, wróci dopiero na św. Piotra i Pawła, siano kosić. Ot, widzisz, sieci stoją — dodał, pokazując kilka rzędów żółtych z kory brzozowej zwiniętych pływaków, leżących w poprzek rzeczki na wodzie.
— Postawiła je Lelija... a tam, o, dalej, widzisz, i „zajezdka“ Andrzeja.
Paweł ujrzał we wskazanym kierunku w poprzek parowu rzeczki od brzegu do brzegu jakby mostek wysoki a wązki i na cienkich wspierający się nogach. Gdy wysiedli i na tę wąziutką kładkę wstąpili, Paweł czując, że drży i chwieje się pod ich ciężarem, a pod nogami widząc głębię wody lśniącej, bystro i szumem płynącej, doznał na chwilę zawrotu głowy i oczy zamrużył.
— Widzisz? ryby. Nie wyjmowali jeszcze... Chcesz, wyjmiemy — szepnął Ujbanczyk.
Tymczasem Paweł, oswoiwszy się z położeniem, przypatrywał się „zajezdce“. Stanowiły ją gęste, drewniane kraty, umieszczone w wodzie między słupami mostu do samego dna rzeczki, a tak wysoko sięgające, że większe ryby ponad niemi przepłynąć nie mogły. W przegrodzie tej w dwóch miejscach były zostawione otwory, w których leżały, gardzielami do nich przymocowane, dwa ogromne, z wici plecione, przezroczyste kołpaki. W tych kołpakach pływały. ciemne, wrzecionowate, srebrnemi łuskami od czasu do czasu błyskające cienie, na które Ujbanczyk wskazywał, powtarzając:
— Ryby, ryby... chcesz, wyjmiemy?
— Nie, lepiej myślę nie ruszać. Mogą się rozgniewać.
— Rozgniewać! a za co? Nawet, gdybyśmy wzięli, nic nam powiedzieć nie mogą. Tylko przez psotę lub na sprzedaż brać nie wolno, a gdy trzeba, każdy ma prawo. Taka już nasza ustawa. Zresztą „zajezdka“ tylko nazywa się Andrzejową, a budowaliśmy ją wszyscy całą gromadą i rzeczkę co rok wszyscy oczyszczamy. Czyżby jeden człowiek takiej robocie podobał? Więc Andrzej musi nam, kiedy przychodzi czas, pomagać.
— I cóź on? nie odmawia? nie żąda zapłaty?
Ujbanczyk zawahał się.
— Odmawiać, nie odmawia, ale... Zresztą coby z tem robił? Pieniędzy przecie za to nie płaci i sprzedać także nie ma komu... a taka tego niekiedy łapie się moc, że zjeść nie można, gnije.
— Dlaczegoż nie chowacie na zimę? nie suszycie, nie wędzicie?
— Gdyby to wiedzieć napewno, gdzie się złapie, ale to nie wiadomo. A gdy się zdarzy, to rąk w pobliżu niema, sił nie starczy. Toż samo powiadasz, lodowce kopać... nie w każdem miejscu lodowce kopać można; widziałeś, jak u nas wylewa woda, a znów wozić i sił nie starczy i komary nie dadzą. Ach, ty, ty! myślisz, że my już tacy głupcy, sobie źle życzym. I solić nie można, nie solimy, a więc nie można... Sił nie starczy. Rozumiesz?
Paweł nie zupełnie rozumiał, ale w głosie Ujbanczyka brzmiały: nuda, zniechęcenie, wiedział więc, że nic określonego mu nie powie, i rozmowy zaprzestał.
— Po tym mostku suchą nogą można się do nas dostać, gdy bagna podeschną — uczył go Jakut, gdy zbliżali się do urasy, stojącej opodal, rozmiarami i kształtem zupełnie podobnej do Mateuszowej siedziby.
Ujbanczyk w charakterze przewodnika zbliżył się pierwszy i uchylił skóry, przykrywającej wejście. Nie wchodził jednak, lecz po długim, milczącym przeglądzie bągnął ze zdziwieniem:
— Niema! dokądże poszła?... i kawal czasu, jak poszła.
W istocie, urasa miała pozór dawno opuszczonego mieszkania. Nad grudami wygasłych popiołów w kolumnie łagodnego światła, co wpadało z góry przez dymnik, ospale wił się nieliczny rój muszek; wiszące na hakach czajniki i kotły próżne były, zapylone, a w kątach wisiały pęki sieci i odzieży.
— Dawno! Gdzie zaś! Więcej, niż dwa dni... Gdzieżby się podziać mogła? — rozmyślał w głos Ujbanczyk, uważnie rozglądając się po urasie. Potem wyszedł na ścieżkę, trawę w pobliżu badał; wreszcie zaczął hukać i wołać:
— Lelijoo! Le-lijoo!... Ho!... hoo!
Lecz nawet echo mu nie odpowiedziało, a bór wiatrem kołysany jak szumiał, tak szumiał.
— Co robić? co robić? — pytali niespokojni. — Dziewczynka znikła już dawno, ognisko zimne, woda w wiadrach zatęchła. U was jej niema, powiadasz. A z sąsiadów, prócz nas, nikt tutaj nie mieszka. Może zabłądziła w lesie, może ją wiatr wczorajszy z łodzią na rzece wywrócił...
Poszli nad rzekę, lecz tam piroga do góry dnem wywrócona stała spokojnie w cieniu pod urwiskiem, rozeschła równie zapylona, jak sprzęty w izbie.
— Pewnie, głupia, poszła do lasu gdzie daleko i niedźwiedź ją pożarł! A może zabłąkała się w zaroślach i chodzi dokoła po tajdze.
Szukali więc w zaroślach, chodzili po lesie, wołając głosem ochrypłym od wzruszenia i wyczerpania:
— Lelijo! Lelijo! Ho! ho!
Ale odpowiadał im tylko szum boru i brzęczenie komarów.
— A czy u was nie zdarza się czasem, żeby kto sobie sam życie odebrał? — zapytał Paweł.
— Jakże nie zdarza... Każdemu się zdarzy, że go dyabeł opęta — odrzekł niechętnie Ujbanczyk. — Co za grzech! To się na nic nie zda. Trzeba ludzi... dużo ludzi. Jeszcze sami zabłądzim, biegając — dodał po chwili z mocą. Ja czekać więcej nie będę i tobie nie radzę.
Paweł wzruszył ramionami. Nie pojmował, jak można było zabłądzić wśród tych lasów ażurowych podczas dnia, trwającego bez przerwy, ale się zgadzał, że trzeba było więcej ludzi, gdyż przeczuwał nie wypadek, lecz dramat.
— Ty, ruski, nie ruszaj ramionami — strofował go chłopak, kiedy wracali ku łodziom. — Nam, Jakutom, zdarza się, że ot wyjdziesz na chwilkę parę kroków z domu do lasu, często bez czapki i rękawic, idziesz, idziesz coraz dalej, nie poznając znanych miejsc, nie widząc własnej sadyby, dokoła której krążysz, aż umrzesz, jeżeli tylko ludzie nie dopomogą. Taką to sobie duchy robią z nas czasem igraszkę.
— Więc chodźmy, prędzej naglił Paweł, czując, że go także ogarnia drżenie dosłyszane w głosie chłopca.
Siedli do łodzi i, nie zważając na komary, nie rozniecając dymokuru, pomknęli w górę rzeczki. Paweł jednak nie mógł nadążyć energicznie wiosłującemu Jakutowi i pozostał w tyle, a widząc, że on się za nim ogląda i zwalnia, krzyknął, by nie czekając, pośpieszał. Usłuchał go Ujbanczyk i wkrótce znikł mu z oczu. Paweł, rad temu, zaprzestał pracować wiosłem, by dać odpoczynek nabrzmiałym rękom; spróbował rozniecić dymokur. Było już koło północy, słońce stało nizko, ale żar rozgrzanego powietrza nie zmniejszał się wcale. Tak było duszno, że Paweł pod siatką wytrzymać nie mógł, a dymokuru nie udało mu się rozniecić, gdyż nawóz w kociołku wytlił się do szczętu, aby trochę drzew nazbierać, trzebaby się było na czas jakiś zatrzymać.
— Prawdę powiedziawszy, nie, mam ja po co się tak spieszyć — myślał sobie Paweł. — Ujbanczyk poradzi i zrobi lepiej odemnie. Wrócę i w jurcie poczekam. A może i ona wróciła? — pomyślał i serce mu mocniej zabiło.
Mylił się jednak: jurta była cicha i pusta, jak przedtem; nad popiołem wygasłego ogniska, w kolumnie światła: wił się niespłoszony rój komarów.
Rozpalił więc ogień, przyniósł wody, ponalewał do kotła i do czajnika, które zawiesił nad płomieniem, chcąc przygotować posiłek dla ludzi mogących przybyć lada chwila. Ryby jednak z „zajezdki“ dobyć się nie ośmielał, nie wiedząc, jak to się robi, lękając się popsuć co, lub połamać. Czekał więc, siedząc przed ogniem, przysłuchiwał się bełkotaniu kipiącej w naczyniach wody. Mijały długie chwile, a nikt się nie zjawił. Znudzony stawał przed progiem i patrzał na tarczę słoneczną, posuwającą się po widnokręgu, nadstawił uszu, wytężonym wzrokiem badał okolicę, jak zawsze martwą, milczącą, a serce znowu niespokojnie bić mu poczynało.
— A gdyby, doprawdy... ona tu niedaleko błądziła, nie poznając miejsc znanych, nie widząc własnej sadyby, zrozpaczona, wynędzniała, igraszka nie duchów, lecz własnego ducha?
I zdało mu się, że widzi wiotką, srebrem obwieszoną postać dziewczyny, jak brnie przez muchy, wśród rzadkich zarośli i wylękłemi oczyma pomocy wypatruje; to znów wyczerpana, utraciwszy wszelką nadzieję, siada na wywróconym pniu i czeka śmierci, twarz zakrywszy rękoma, a nad nią roi się czarna, brzęcząca chmura komarów.
Nie, dłużej nie wytrzyma! Na co on będzie tu czekał? Przyjdą, tem lepiej, a tymczasem sam może zdoła ją odnaleźć; może zdoła uprzedzić tę małą chwilkę, która decyduje jednak o życiu lub śmierci.
Opatrzył broń, suknie zapiął, pas zacisnął, siatkę na głowę narzucił i ruszył w las, hukając od czasu do czasu. Szedł w zygzak, liczył zwroty, bacząc na słońce; szedł długo, zaglądając do każdej jamy, do każdej podejrzanej dziury, opatrując każdy krzew, każde wywrocisko niezwykłych kształtów. Nie znalazł nic, a w takie zaszedł ostępy, w jakich jeszcze dotąd nigdy nie był. Uderzył go ich charakter niezwykle dziki, ponury, ale szczegółom przypatrzyć się nie mógł, gdyż coraz wzmagające się zastępy towarzyszących mu komarów osnuły go grubym, gęstym, groźnie brzęczączym kokonem. W tej mgle cudacznej nawet bliższe przedmioty rysowały się niewyraźnie. Trzeba więc było zaniechać poszukiwań i wracać jak najśpieszniej do domu.
W sadybie stanął późno, skąsany, zmordowany niezmiernie. Ujbanczyk, palącą się głownią opędzając komary, wyszedł naprzeciw niego i aż mlasnął językiem ze zdziwienia, w twarz mu zajrzawszy.
— Mój Boże! co za grzech! Musiałeś siatkę podnosić!
— Różnie bywało.
— Dobrze, że cię nie zadusiły! Twarz napuchła, oczu nie widać.
— Daleko? — spytał Paweł głosem bezdźwięcznym, wskazując drogę.
— Nie, blizko. Mój Boże! musiałeś się zmęczyć, dzień i noc przełazić nie żarty. Myśmy cię nie szukali, gdyż nie przypuszczaliśmy, że zabłądzisz, taki myśliwy!
— Ja nie zabłądziłem.
— Cóżeś więc robił?
— Chodziłem, szukałem.
Ujbanczyk umilkł.
— Myśmy szukali także — dodał po chwili — i z tej i z tamtej strony rzeczki; niema ani śladu. Chcieliśmy właśnie popłynąć z biegiem wody, może trupa gdzie znajdziemy; ale wypadła „mała niedogodność“ z twojego powodu, więc mię wysłali po ciebie.
Zebrani w urasie rybacy przewitali Pawła z okrzykami podziwienia i współczucia. Andrzej siedział za stołem z ręką szmatą owiniętą, niezwykle blady i posępny, z nikim nie gadał, a i opowiadania Pawła nie był ciekawy, tylko ludzi napędzał, żeby się z wieczerzą śpieszyli. Paweł wypił filiżankę ciepłego, topionego masła, uczuł powrót sił i rzeźwości, nie chciał więc pozostać sam w urasie, uparł się im towarzyszyć. Wziął go Ujbanczyk do swej pirogi i posadził za sobą. Wyruszyli rzędem w pięć łodzi, rozsypawszy się po całej rzece. Brzegiem po obu stronach szło także po dwóch z gwintówkami i łukami w ręku.
Przejrzeli starannie każdą napotkaną kępkę, każde znaczniejsze skupienie wodorośli; przebyli już już z półtorej wiorsty, kiedy stary Mateusz zatrzymał się nagle u jednej z mielizn i wiosłem na nią wskazał:
— Łódź stawała!
Wszyscy natychmiast się tu skupili i poczęli niewyraźny ślad na piasku badać, oglądać dokoła.
— Człowiek chodził, patrzcie!
— Doprawdzy chodził, i tu dalej widzicie, znów odciski!
— Mężczyzna?
— Mężczyzna! — powtórzyło kilka głosów.
— I niezbyt dawno chodził w górę rzeczki!
Porzuciwszy łodzie, doszli za śladem aż do samej urasy; tu znikł.
— Któżby to mogł być?
— Spytaj Rosyanina, z której strony do ciebie przepłynął? — odezwał się nagle Andrzej do Ujbanczyka, przypatrując się uważnie, z podełba obutym w jakuckie sary nogom Pawła.
Ujbanczyk się rozgniewał, nie chciał tłómaczyć, ale Paweł sam się domyślił, o co chodzi, i oblawszy się rumieńcem, dał stosowną odpowiedź.
— Co pan z nimi rozmawiasz, głupcy oni, zupełnie dzicy ludzie, ale zawsze źle, żeś tak długo chodził po lesie, jeszcze ci gotów Andrzej jaką sztukę wypłatać — szepnął mu Ujbanczyk, gdy wracali do porzuconych łodzi.
Choć skąsane skronie bolały go strasznie, a ból z opuchliną zwolna całą głowę ogarniał, choć czuł niezmierne znużenie, nie chciał Jakutów porzucić. Daremnie przedstawiali mu Mateusz, Ujbanczyk, że z komarami nie żarty, że się rozchoruje i tylko będą mieli z nim biedę — nie chciał ich słuchać.
Wypłynęli na ogromne jezioro, do którego wpadała rzeka. Tu Jakuci zrobili krótką naradę, po której postanowili całą tę masę wody okrążyć.
— Poszukamy, może się co znajdzie — mówił Ujbanczyk. — Jeżeli utonęła, wiatr musiał ciało przypędzić do brzegu. Ty zaś wracaj, sam widzisz, będziesz przeszkadzał!
Paweł zrozumiał wreszcie, że w takiej wyprawie każda gęba zbyteczna, każdy ciężar niepotrzebny może zaważyć, i nie nalegał.
Odwiózł go do domu stary Mateusz, którego także odesłano, by pilnował kobiet i dzieci.
Cierpiący, podrażniony, przeżył Paweł kilka nieznośnie długich dni oczekiwania. Za powrotem rybaków niewiele jednak mógł się dowiedzieć. Andrzej wychudły, zły jak sto dyabłów, zupełnie nie, chciał gadać; tylko czepiał się o byle co domowników, krzyczał, wymyślał za nieporządki w domu. Na ten niespodziewany wybuch wszystko przycichło. Andrzejowa, zwykle rada kłótni, teraz siedziała jak trusia, nawet stara Simaksin gdakała ostrożnie za piecem. Przybyli z nim rybacy, wychyliwszy po szklance herbaty, milczkiem wynieśli się co prędzej.
Paweł wyszedł za nimi, lecz dowiedział się tylko, że dziewczyna żyje i że na ślad jej trafiono.
— Nie rozumiemy po rosyjsku, ty sam wiesz — odpowiadali uparcie, gdy łamanym językiem, który zawsze przedtem doskonale pojmowali, badał ich o dalsze szczegóły.
— Ty spytaj się Andrzeja lub Ujbanczyka poradził mu nieco szyderczo Długi.
Andrzeja, na którego dąsał się za jego podejrzenia, pytać nie myślał, ale stary Tunguz powinien był coś wiedzieć o córce: przybyli dość długo przecież z nim rozmawiali. W namiocie włóczęgi następnie cały czas rozlegały się wrzawa i wymyślanie; widocznie małżonkowie kłócili się za przykładem innych, więc Paweł postanowił poczekać, aż się wszystko uspokoi.
Wieczorem, gdy poszedł ich odwiedzić, zbierali właśnie, pakowali w węzły swój tabor; na zapytanie, w który kąt dziedzińca wybierają się, tym razem stary smutnie potrząsł głową i wskazał las.
— Stary pójdzie... Andrzej wypędza... Dziewki niema... renów niema... nic niema... — mówił z takim giestem, jak gdyby wszystkiemu głowę ucinał.
Paweł znowu się zatrzymał, przyszło mu na myśl, że może nie zrozumiał opowiadania rybaków, że znaleziono nie dziewczynę, ale jej trupa. Zaczął więc rozpytywać, jak umiał najdokładniej, aż wreszcie dowiedział się najważniejszego: kilkakrotnie z oburzeniem wymówione imię Dżjanhi objaśniło mu wszystko. Roześmiał się — historya nie była srnutną, ale bardzo zwyczajną: dziewczyna porzuciła dom bogacza i uciekła do lasu z pięknym śpiewakiem. Gdzie się oboje schowali, pogoń wytropić nie mogła.
Starzy, zarzuciwszy tobołki na plecy, kiwnęli mu siwemi głowami i wązką błotnistą drożyną ruszyli precz, w głąb puszczy.
Minęło parę tygodni; św. Piotr nadchodził; komary przestały już tak strasznie dokuczać. Wprawdzie na słońcu roiły się ich jeszcze całe kolumny zbite, ogromne, często na parę sążni wysokie, ale nie kąsały już tak zajadle. Wieczorem i w dni pochmurne trafiły po dawnemu, ale pomimo to można już było w siatce i z ogniaczką z końskiego ogona w ręku zapuszczać się bezkarnie w głąb borów. Paweł nie mógł się jednak przedostać ani do sąsiadów, ani do Ujbanczyka, gdyż brody wśród roztopów nie potworzyły się jeszcze, a rozdąsany Andrzej nie chciał mu dać łodzi, nawet gdy sam nie wyjeżdżał, pod pozorem że zepsuta.
Zaledwie w końcu czerwca droga, wiodąca do Ujbanczyka, oczyściła się z wody. Nikła, wązka ścieżyna wiła się pośród kwitnących głogów i czochratej rokity, przez schludne gaje brzozowe, wśród kęp tataraków, przez lasy po mchach i chróstach. Zabłądzić na niej nie było można, gdyż biegła samotna, żadną inną nieprzecięta, a wiodła dokoła jeziora, którego błyszczące zwierciadło przeświecało zawsze przez rzadką zasłonę lasu. Paweł szedł szparko, pogwizdując. Ile razy zbliżał się do brzegu jeziora, w tatarakach wszczynał się ruch niezwykły, kwakanie; stada drobnych kacząt wypływały na środek, pośpiesznie uprowadzone przez starki; nie zatrzymywał się jednak, niepewny drogi, jaką miał przed sobą i nie mający ochoty nocować w lesie. Po dwóch lub trzech godzinach ujrzał niespodzianie przed sobą mostek Andrzejowej „zajezdki“. Wszystko tu było po dawnemu: w koszach poruszały się cienie ryb połyskujących łuskami, a pomiędzy wysokimi, chwiejącymi się palami płynęła fala przejrzysta i lazurowa. Zatrzymał się przed czarną paszczą niczem nieprzysłoniętych drzwi Andrzejowej urasy; spojrzał na las, po którym wówczas błądził, szukając dziewczyny, i uśmiechnął się.
— Dochodząc do sadyby Mateusza, ujrzał Ujbanczyka, siedzącego na progu z kosą w ręku i grubą osełką na kolanach. Jak tylko go zobaczył, wypluł pośpiesznie wodę, którą kamień podczas ostrzenia polewał, i zawołał wesoło:
— A! Paweł: rozpowiadaj!
— Niema nic — odrzekł tenże rezolutnie po jakucku. — A ty, jeżeli masz co pić, to dawaj, bo umieram z pragnienia; wody zaś, jak radziłeś, nie pijam.
— Dobrze robisz, woda w naszym kraju zgubna. Chodź, herbata właśnie gotowa. Hej, stara! staw filiżanki!
— A ojciec! Na ojca czekać nie będziecie?
— Nie widać go. Bóg wie, kiedy przyjdzie. Staw staw! nie wielka rzec, jeśli się resztek stary napije. Głowa mu z karku nie spadnie — dodał szorstko.
Pawła uderzył ten ton gburowaty i surowy, nienaturalne zachowanie się zwykle wesołego chłopca.
— Cóż jęczmień? — spytał, chcąc go rozruszać, gdy siedzieli za stołem.
— Jęczmień? rośnie. Ot, już taki duży, ale trawa, a więcej nic jeszcze nie widać.
— Za prędko chciałbyś. Poczekaj, będzie i więcej.
— Lato także prędko ucieka — wyrzekł z goryczą, uśmiechnąwszy się Ujbanczyk, i głowę zwiesił na piersi.
Nie uszły uwagi Pawła niechętne spojrzenia, jakiemi obdarzał matkę i świeżo przybyłego ojca. Stary uśmiechał się uprzejmie, ale osiadł na nim jakiś cień smutku. Zbyt dobrze znał już Paweł miejscowe obyczaje, żeby miał sądzić, iż zniknięcie Dżjanhi lub jego postępek z dziewczyną smutek ten powoduje. Po herbacie wywabił Ujbanczyka w pole, by go tam swobodnie wypytać.
Maluchna ich niwka prezentowała się dość pokaźnie. Kędzierzawy, szeroko-listny jęczmień prawie całkiem pokrył rudawą glebę soczystym, jaskrawozielonym kobiercem, ponad który wystrzelały tu i ówdzie wyższe, zgrubiałe, w pochwę zwinięte czuby.
— Widzisz, tu będą kłosy — rzekł Paweł, przeskakując ogrodzenie. Zerwawszy jeden z takich futerałów, otworzył go ostrożnie; ze środka wyjrzał mały pączuszek blado-zielonych włosów.
— To będzie kłos, powiadasz? spytał Jakut niedowierzająco.
— Tak.
— A w kłosie?
— Ziarno, a w ziarnie mąka.
— Mąka? — wyśpiewał chłopak, uśmiechając się szczerze, po dawnemu — mąka, powiadasz, prawdziwa mąka!
— Prawdziwa! A powiedz mi, dlaczegoś ty taki smutny? dlaczegoście wy wszyscy tacy smutni? — spytał nagle, zniżając głos, Paweł. — Może ja mógłbym wam w czem dopomódz, poradzić?
— Ach nie! Nic pan domódz nie możesz, już ja wiem i ze starym wciąż się o to kłócę. Idź! i idź! wciąż mię do pana posyła, a ja wiem, że nic nie masz, że już cię obrabowali do szczętu.
— Ale o cóż chodzi? — nastawał Paweł; rumieniec zalewał mu policzki. Ujbanczyk po chwilowem wahaniu opowiedział mu, jak rzeczy stoją. Dłużni byli po uszy Andrzejowi, jak i większość Jakutów w okolicy. Dżjanha uciekł, a właśnie tego roku powinien był kosić siano u bogacza. Andrzej, rozgniewany za uprowadzenie dziewczyny, odgrażał się, że im nic nie daruje, a tymczasem i kupcom winni byli nakosić stóg porządny. Więc choć kładź się i umieraj!
— Herbaty niema, masła niema, koszule się zdarły! Jakże kosić będziemy z gołymi grzbietami i pustym żołądkiem?
— Koszule może się znajdą, o herbatę także postarać się można. Ale czyby nie dało się tak zrobić, żebym ja u was zamieszkał? Zawsze dwanaście rubli, moglibyście coś odłożyć po trochu wypłacić się.
Ujbanczyk machnął ręką.
— Wtedy Adrzej zjadłby nas do reszty... a i ty... pieniądze swoje pewnie otrzymasz dopiero w zimie — dodał oględnie.
Po twarzy Pawła przebiegł cień przykrości.
To prawda. Już on na nie dawno czeka i wstyd mu nawet o nich wspominać.
— A wiele jesteście dłużni?
Ujbanczyk wymienił tak dużą sumę, że Paweł ledwie nie podskoczył ze zdziwienia.
— I na co wy tyle wydajecie?
— Bóg to wiedzieć raczy! Sam widzisz, żyjemy ubogo, pracujemy, ile można, a pomimo to tak się jakoś ciuła co rok więcej i więcej. I nie my tylko jedni. Dokoła... każdy coś winien: to kupcom, to Andrzejowi, to Filipowi; ten podatków nie zapłacił, ten nie zdążył odrobić, i plączemy się tak jakoś jeden z drugim, jak te oczka w sieci.
Stara historya! Słyszał ją Paweł w krótkiem swem życiu razy nie mało, i nie trudno mu było oczka tej sieci rozplątać. Zawsze jednak czuł głęboką boleść i oburzenie wobec tej hańbiącej niewoli.
— Biedni cierpią z powodu ubóstwa, a bogaci z powodu bogactwa. I to wszędzie! Tfu! Niech ich piorun spali! — splunął, lecz widząc, jak niespodziewanie silne zrobił gniew jego na młodym Jakucie wrażenie, dodał z łagodnym uśmiechem!
— A może jęczmień się urodzi?
— O, gdyby się urodził! Wtedy!
Ujbanczyk zaśmiał się krótko i nerwowo.
Na św. Piotra i Pawła odbyło się u Filipa walne zebranie gminy Andy. Dzielono łąki, ściągano podatki, bogacze rozdawali pieniądze i towary na odrobek. Paweł, wezwany, brał także udział w zebraniu; nawet od czasu do czasu zasięgano jego rady, widział jednak, że robiono to tylko przez grzeczność.
Zebranie to było wiernem odbiciem poprzednio przez niego widzianego: toż samo zasiadanie „szanownych“ na ławach dokoła, takież kupienie się motłochu u drzwi, taż uroczysta cisza w czasie przemówienia jakiego mówcy i krzykliwy zgiełk ogólnych obrad.
Paweł wprędce znudzony monotonnością niezrozumiałego dla niego widowiska, wyniósł się na podwórze, gdzie młodzież urządzała igrzyska.
— Niema Dżjanhi, niema! Gdy on tu był, inaczej było... — szeptały stojące obok niego kobiety.
Istotnie zabawa się nie kleiła. Skakano na jednej nodze, skakano na dwóch; próbowano sił, dźwigając ciężary, mocując się, lub przeciągając za pomocą kija; niczego nie brakowało, tylko zapału.
— Niema Dżjanhi! — powtarzali parobczaki, leniwie rozłażąc się na wszystkie strony.
Zwolna poważnego charakteru igrzyska, którym lubili się przyglądać „szanowni“, a nawet niekiedy udział w nich brali, zmieniły się w bezładną, chwilami okrutną, dziką swawolę. Zaczęli upędzać się za dziewczętami; przekomarzali się z „Kozakiem“, który stał oparty o słup i melancholijnie szczypał swoją niekarną brodę, biegali na wyścigi z rozbrykanem bydłem, usiłując chwytać je za ogony, uszy lub rogi i w pędzie osadzać na miejscu. W tej pogoni wiele łbów i nosów zostało rozbitych, wiele było szamotania się i śmiechu, ale prawdziwie pięknym i oryginalnym był tylko koniec zabawy. Biały ogier z rozwianą grzywą wpadł niespodzianie pomiędzy rozigranych; ci hurmem rzucili się ku niemu; po krótkiej szalonej gonitwie w czystem polu osaczyli go, zawiśli na karku i łbie zwierzęcia, chwytając się grzywy. Daremnie rozjuszony koń szarpał się, targał: żylaste, bronzowe ramiona jak węże skłębione oplotły mu szyję, silne ręce trzymały go za uszy, a tuzin ciał ludzkich ciągnął go swym ciężarem do ziemi — zachrapał boleśnie stepowiec i ukląkł pokonany. Tak powalonego trzymali, dopóki kobiety i Paweł nie podeszli, prosząc:
— Puśćcie go! Czy nie widzicie, jak drży biedaczyska?
Wyczerpane walką biedne zwierzę głowę opuściło i rzeczywiście drżało. W jego ognistych oczach, zamglonych wysiłkiem i trwogą, malowała się męka, a na dnie szeroko rozdętych nozdrzy błyskała krew.
— Puśćcie go! — powtórzył Paweł.
Wszyscy odskoczyli w jednej chwili, a koń, parskając i wyrzucając głową, pobiegł truchcikiem ku rżącym w oddaleniu klaczom.
— Niegdyś bywali wśród Jakutów tacy bohaterowie, którzy sami, bez żadnej pomocy, umieli złapać w stepie i osiodłać ogiera — opowiadali Pawłowi Jakuci. — A u was czy są tacy? czy byli? Co ci o tem książka powiada?
Tłómaczył im, jak umiał, co mu o tem książka powiada, ale zła jego wymowa wywołała tylko kilka dwuznacznych uśmiechów i rozprószyła wkrótce słuchaczy. W poszukiwaniu rozrywki skierowali się oni teraz ku jurcie, gdzie rozlegały się głośniejsze, bardziej roznamiętnione rozprawy. Paweł, usłyszawszy głos Andrzeja i starego Tunguza, domyślił się, o co chodzi, i próbował także dostać się do wnętrza. Ale tym razem ciekawość zapanowała nad uprzejmością Jakutów względem niego: przez zwartą ścianę słuchaczy nie mógł się przebić do drzwi, pozostał więc na dworze, zadawalając się temi wiadomościami, jakich udzielały mu podsłuchujące pode drzwiami kobiety.
— Co za grzech — szeptały wstydliwie niby do siebie, ale tak głośno, by mógł je usłyszeć, i w tym dziwacznym żargonie, jakiego zwykle używano, gdy chciano, aby ich rozumiał.
Paweł słuchał z początku z zajęciem, siląc się pochwycić wątek ich mowy, ale w końcu uciekł ze wstrętem, takie bezwstydne, wcale nie dwuznaczne słowa płynęły z tych ust niewieścich, jeszcze młodych i świeżych. Legł na stosie drzewa, złożonego pod płotem i począł rozmyślać. Nad nim wisiało blade, obce niebo, poza nim szumiały niezrozumiałe głosy, wobec tego możność zapełnienia czekających go tu lat pobytu jakiemkolwiek uczuciem, jakąkolwiek pracą, choćby dla siebie tylko, ale zdolną porwać i uszczęśliwić, bladła, nikła, rozpływała się niby dym gasnącego ogniska.
— Pawle! Pawle! panie Pawle! — rozległ się głos Ujbanczyka w pobliżu.
Zebranie było skończone. Jakuci rozchodzili się do domów, a chłopak szukał go po podwórku wraz z ojcem, chcąc się widocznie pożegnać.
— Tutaj jestem! — zawołał Paweł. — No i cóż? — spytał, zaglądając w markotną twarz chłopca.
— Co ma być! Zwyczajnie, wygrał, jak mysz u łosia. Mówiłem, lepiej bez sądów, zgódźmy się. Ale nie, nie ustawa, powiada. A skrupiło się na mnie, rozumie się.
— Dziecko moje, czyżem ja chciał? — bronił się stary. — Ja myślałem, że gmina wejdzie w nasze położenie!
— Jakże stoją rzeczy?
— A tak, że kładź się i umieraj! Nietylko siano kosić kazali, ale i na zimę za robotnika oddali.
— Na zimę? A ja myślałem, że w zimie niema tu co robić i że zdążymy poduczyć się trochę.
Ujbanczyk milczał, stojąc przed nim ze spuszczoną głową.
— Wy się nie zgadzajcie. Podajcie skargę do zarządu okręgowego. Chcecie, ja wam napiszę? Z jakiej racyi ty masz odpowiadać za hultaja brata?
— Hultaja, powiadasz? Jego tak nie możem nazywać. On się od nas jeszcze nie oddzielił. Nie można. Już niech będzie, jak kazali. Gromada siłą, z nią wojować nie poradzisz. Iii... nie lubię ja tego, nie lubię. Na kogo się poskarzysz? Prawda, że nam ciężko, ale w takim wypadku każdemu ciężko być musi. Andrzej nie może też bez człowieka zostać. Ojciec wasz, powiadają, dość zdrów jeszcze i silny, pracować na siebie może, a Dżjanha nie oddzielił się i zawsze on wasz brat przecie. Któż za niego odpowie? I mają racyę!
Paweł nie zaprzeczył.
— A mówiłeś ojcu, że ja chcę u was zamieszkać? — spytał zamiast odpowiedzi.
— Teraz, w lecie, to nam nie na rękę, a później, w zimie, dobrzeby było, ale Andrzej nie ustąpi, za nic nie ustąpi. Umówił się z gromadą na cały rok, i nazbyt to dla niego dogodne! Patrz! — tu przysiadł na kolanach obok Pawła i jął mu na palcach wyliczać korzyści, jakie z tej umowy dla bogacza płynęły; tu też dowiedział się Paweł po raz pierwszy, że gmina za niego dopłaca.
— Z jakiej racyi? — zawołał z oburzeniem. — Przedewszystkiem mnie nie pytano, czy się na to zgodzę; a po drugie, dwanaście rubli aż nadto dosyć za tę lichą strawę, jaką dostaję u Andrzeja — porywczo zerwał się z miejsca, aby biedz do jurty.
— Bój się Boga, tylko nie mów, żeś się ode mnie dowiedział — krzyknął Ujbanczyk. — Ja wyprę się wszystkiego!
— Dobrze, dobrze!
Obrady były skończone, ale w izbie znajdowało się jeszcze dużo Jakutów, gdy wszedł Paweł. Zbliżył się do Andrzeja, rozmawiającego z Filipem i odezwał się ostro, łamanym językiem jakuckim:
— Tyś zły!... Zebranie! potrzeba... zebranie!
Bogacz zamrugał oczyma, ale udał, że nie rozumie.
— Co on mówi? Czego on chce? Zebranie, zebranie! Ty wiesz przecie, Rosyaninie, że my po rusku zgoła nie rozumiemy. Nie rozumiemy — tłómaczyli się lękliwie — a tłómacza niema, odszedł — powtarzali uparcie. Dopiero kiedy Paweł, uderzywszy pięścią w stół, krzyknął z gniewem: — Zebranie! — zaczęli „szanowni“ zasiadać leniwie na opuszczonych ławach i wezwano Ujbanczyka. Wówczas odegrała się komedya, której Paweł długo nie mógł wspomnieć bez rumieńca. Naprzód tedy w imieniu całej gminy zaprzeczyli mu prawa mieszania się w ich sprawy.
— To nasza rzecz! My od ciebie nic nie żądamy. Czegoż ci trzeba? — przekładali mu łagodnie. — A więcej dać nie możemy, bośmy biedni, sam widzisz, jacyśmy biedni.
— Ja też od was nie żądam i nie chcę, abyście za mnie płacili — upierał się Paweł.
— Jakże więc będzie?
Tymczasem Andrzej ze zwykłą sobie bezczelnością zaczął dowodzić swojej bezinteresowności w trzymaniu cudzoziemca, wyliczać wielkie ustępstwa, jakie mu czynił:
— Codzień podają mu kożuszek od mleka na osobnym talerzu. Wszystko jada z solą! Szczupaka nie znosi, szukaj mu innej ryby! Codzień myj kocioł, myj filiżanki, myj łyżki i miski. Patelni po jedzeniu nie dawaj lizać ani psom, ani dzieciom, ani Simaksin: gniewa się. Jeśli, broń Boże, znajdzie w maśle włosy, a w mleku kawałek nawozu, nie je! A sami osądźcie, czy my, Jakuci, możemy mieć kobiety bez włosów, a krowy bez nawozu?
— A jakże! — zgodzili się słuchacze — bydlę, nie świnia, stworzenie ono czyste.
— Chciał nawet, żebym mleko cedził, ale nie zgodziłem się. Tymczasem sam na stole, na którym ludzie jedzą, wciąż łokcie rozpiera, czyta i pisze, Buteleczkę z atramentem trzyma na półeczce pod obrazami. We dnie śpi, w nocy chodzi. Dzieci, bić nie daje, zbałamucił je zupełnie. Komarów lęka się, jak złego ducha, drzwi otwierać nie pozwala. Włóczy się zawsze po jakichś dziurach, boi się wciąż, że go zje niedżwiedź; kaczki tak wypłoszył, że o wiorstę omijają moją sadybę. Nie modli się, nie mówi i tylko wciąż tęskni. Kto go wie, czego on tęskni. Nareszcie obiecanych pieniędzy z miasta nie przysyłają...
— Ujbanczyk, tłómacząc, dużo rzeczy opuścił, chcąc oszczędzić przykrości przyjacielowi, ale i to, co powiedział, wystarczyło, ażeby utrwalić go w powziętym zamiarze.
— Ja żądam — rzekł Paweł — proszę, aby gmina urządziła mnie inaczej. U Andrzeja mieszkać nie chcę; gdzieindziej... albo do miasta.
Jakuci po długich prośbach i ceregielach wyszli nareszcie z izby, ażeby na podwórzu rzecz swobodnie ogadać. Paweł z Ujbanczykiem pozostali w jurcie.
— Zostań u Andrzeja, lepiej ci nigdzie nie będzie! Tak mówi gromada — prosili, kłaniając się, deputaci gminy. — Nikt cię przyjąć nie chce, czas roboczy, w domu same kobiety, jedzenia mało. Zostań, albo wędruj z jurty do jurty, jak posieleniec.
— Do miasta! — odrzekł im na to Paweł.
— Do miasta nie można, zakazano. Nie pochwalą nas za to. Oj, nie! Powinieneś nas oszczędzać. Sam wiesz, ludzie myśmy prawu podlegli, nie to, co ty.
— Dobrze. W takim razie niech mi wynajdą na te parę miesięcy jaki dom pusty, a moją prośbę niech odeślą do miasta. Ryb będzie mi dostarczać gmina, ja zapłacę, za wszystko zapłacę.
Pokiwali głowami i odeszli oznajmić o nowej propozycyi cudzoziemca.
Tym razem narady trwały dłużej i nie przysłano deputatów, ale Pawła wezwano do koła.
Dom znaleźli; był nim letnik Andrzeja. Jedzenia dostarczać miał w miarę potrzeby dziesiętnik Mateusz, a o światło i opał Paweł sam powinien się był postarać.
— Wszyscy będą zajęci, a ty sobie gałązek nazbierasz, chróstu nałamiesz... Teraz ciepło, jak przyjdzie zimno, pogadamy...
Zaczęli umawiać się o ceny, a chociaż były znacznie wyższe od zwyczajnych, Paweł przystał na wszystko, wysłuchawszy usprawiedliwienia.
— My, ludzie swoi, prawda, sprzedajemy sobie tanio, ale i pomagamy darmo, gdzie trzeba, a z ciebie jaką mieć będziemy korzyść?
Pomimo to Paweł, obliczywszy na prędce, zaraz spostrzegł, że utrzymanie, wcale nie gorsze od Andrzejowego, dwunastu rubli kosztować go jednak nie miało i z pozostałych groszy okroić się jeszcze mogło na światło, odzież, oraz inne drobnostki. Nowe gospodarstwo nie mogło się jednak obyć bez niektórych naczyń, sprzętów, a tu każda rodzina posiadała ich właśnie tyle, ile sama potrzebowała; kłócili się więc długo i targowali, nim zdołano zgromadzić żądane przedmioty: ten obiecał dać kociołek, ów patelnię tamten siekierę, inny czajnik. Wszystko obiecano przywieść do jurty Andrzeja za parę dni.
Odmówili jednak ostatniej prośbie Pawła, by listy i papiery jego odesłać natychmiast do miasta.
— Cóż ty ostatecznie chcesz nas zabić? — krzyczeli. — Taka pora robocza, a ty do miasta i do miasta. Kogoż poślemy? Poczekaj, niech twoje papiery poleżą, aż się zimowe ustalą drogi, nic im się przez ten czas nie stanie; A jeżeli już ci tak pilno, to możemy posłać, ale „po jakucku“.
„Po jakucku“, to znaczyło, że sąsiad odwoził pakiet sąsiadowi, przy okazyi, wskutek czego posyłka wędrowała po całych miesiącach, zataczała ogromne zygzaki, nawet całkowite koła, i trafiała do miejsca przeznaczenia często od strony wprost przeciwnej tej, od której przyjść była powinna. Paweł nie wiedział o tem, ale nawet gdyby wiedział, nie byłby się sprzeciwiał, gdyż rzeczywiście nadchodziła pora sianożęcia, trwająca krótko, a zatrudniająca wszystkie siły robocze.
Poszły więc jego prośby i listy „po jakucku“.
Nie prędko jednak zhalazł się Paweł na własnem gospodarstwie. Jakuci opuścili dom dopiero w parę tygodni później, kiedy roboty na łąkach tak już daleko były posunięte, że mogli sprowadzić tam bydło. Do owej chwili więc musiał żyć, jeść i pić z nimi, jak dawniej. Żalić się jednak nie mógł Andrzej. Jeżeli się gniewał, to tego nie okazywał, był nawet grzeczniejszym i rozmowniejszym, niż dawniej, a reszta domowników szła wiernie za jego przykładem; po staremu więc tuliły się doń dzieci, mizdrzyła Simaksin; po staremu pojawiały się na stole kożuszki z mleka „na osobnym talerzu“ naczynia zmywano też, jak dawniej, i starano się, by nie widział, jak wylizywano patelnię, a kiedy w mleku lub herbacie znalazł się włos, albo karaluch. wyciągano je pośpiesznie brudnymi palcami; po staremu też wolno mu było rozpierać łokcie na stole, nie spać po nocach, włóczyć się po lesie... i tęsknić!
A tymczasem po trochu ubywało mieszkańców w jurcie. Pierwsi wywędrowali mężczyźni: Andrzej, Niuster, Ujbanczyk; poczem zaczęto przewozić na saniach (jedynym znanym tu wehikule) naczynia, odzież, zapasy suszonych ryb, a wreszcie wyruszyła i Andrzejowa, wyglądająca tej chwili z wielką niecierpliwością. Na saniach, wydanych skórami, umieszczono ją razem z drobniejszą dziatwą; Niuster, który umyślnie po matkę przybył, wskoczył na zaprzągniętego do sań byka i, wesoło hukając, ruszył przodem; za nim Simaksin z siedmioletnią córeczką Andrzeja pędziły stado krów, byczków i jałówek.
Paweł pozostał sam w jurcie. Po gwarze i zgiełku zbiorowego życia, zapanowały nagle cisza i spokój niezmącony. Na kominie nie trzaskał już ogień podtrzymywany przez kobiety; z ław znikły pościele oraz skóry, a z kołków sieci, świty, przysłaniające cokolwiek brudy i ubóstwo pochyłych, pręgowatych ścian jurty. Wśród tej nędzy i opuszczenia, wtedy echem tylko odezwało się życie, gdy jedynemu pozostałemu mieszkańcowi odrapanego legowiska zachciało się nagle zaśpiewać, poświstać lub przejść po izbie.
Dokoła jurty zaległa także cisza, pustkowie przerywane tylko niekiedy krzykiem czajki, lecącej z poblizkiej tajgi, lub wrzaskiem kaczek na jeziorze; czasami, niby chmura, przesunął się ponad okienkiem cień orła, przelatującego nizko nad chatą. Pawłowi podobało się to z początku. Mógł uciec nareszcie, jeżeli taka była jego wola, od tej jaskrawej zieloności lasów, tego kryształowego powietrza, tych wód srebrnych, złotego słońca, które dokuczyły mu już porządnie, i oddać się skupionej pracy myśli w ciszy, mroku i zupełnej samotności.
Dość już miał dzikich wrażeń, dzikiego hałasu i dzikich Jakutów. Umysł jego wypoczęty domagał się pracy, a zdobyte wiadomości uporządkowania. Powrócił więc do swoich książek, do marzeń dawnych, mało wydalając się poza obręb zagrody.
Co rano, zbudziwszy się, zrywał z okien zasłony, za pomocą których stwarzał noc sztuczną, z komina wyciągał dużą, czochratą kępę, którą wbrew miejscowemu zwyczajowi zasłaniał otwór przed komarami, i szedł następnie po wodę, Roznieciwszy ogień, stawiał miedziany czajnik na kominie, a nim woda zawrzała, zamiatał izbę, czyścił rybę, smażył ją lub gotował w kociołku. Po śniadaniu, składającem się zwykle z kilku szklanek herbaty, zabielonej mlekiem, oraz kawałka wędzonej jukały[19], zabierał się do czytania, robienia wyciągów, co go zajmowało aż do obiadu. Na obiad miał także rybę, smażoną, wędzoną lub gotowaną, którą zapijał herbatą lub mlekiem. Chleba, soli nie widział nigdy i odwykł już był od nich; na odmianę zastrzelił sobie czasami parę kaczek, lub z dojrzewających czerwonych dzikich porzeczek zrobił sobie kwaskowatą polewkę.
Po obiedzie szedł z siekierą do lasu zbierać chróst, badyle i rąbać drzewo, które układał w sążnie, robiąc na wszelki wypadek zapasy na zimę, Wieczorem uczył się słówek angielskich lub wypoczywał, leżąc spokojnie i nie myśląc o niczem.
Życie tak zrównoważone, jednostajne, po długiej włóczędze, miało dla Pawła powab nowości. Nęciło go ciągłością, porządkiem swych zajęć i choć drobnym, ale zawsze widocznym postępem. Zrąbał tyle a tyle drew, przeczytał i przemyślał nad dziełem, wartem głębszego zajęcia, zrobił takie a takie postępy w nauce obcych języków. Na co to wszystko? po co? dlaczego? — o tem nie pozwalał sobie myśleć, skazany na wieczny, może dozgonny tu pobyt. Ale nie wierzył, choć mu tego najrozumniej dowodzono — nie wierzył całą swoją wewnętrzną istotą, żeby ci ludzie, którym on nic złego nie zrobił, tak srogo karali go... za własne błędy.
W pracy i nauce spędził tak parę najpiękniejszych tu w roku tygodni. Prócz dziesiętnika nikt więcej przez ten czas go nie odwiedził. Raz tylko miał gościa — maluchnego gronostaja, białego jak mleko, z oczkami czarnemi i wypukłemi jak paciorki i czarnym koniuszkiem ogonka. Gość ten wytknął najprzód płaską główkę z dziury pod ławą, ostrożnie rozejrzał się po izbie, a widząc tylko Pawła siedzącego samotnie, wyszedł z ukrycia, kilka razy przespacerował się po izbie, wreszcie zręcznie wskoczył na ławę, z ławy na stół i, przysiadłszy na rogu na tylnych łapkach, nieruchomy, świecący w zmroku jak srebrny posążek, jął przyglądać się boczkiem uważnie bladej, brodatej twarzy człowieka, pochylonego nad kartkami białej księgi. Paweł uśmiechnął się i wyciągną] rękę, by go pogłaskać, ale zwierzątko, najeżywszy się, skoczyło lekko na ziemię i, jak błyskawica, zniknęło.
Ludzie, korzystając z dni pogodnych, kosili na zabój. Zajrzał do nich Paweł kilka razy zarówno z ciekawości, jak z potrzeby. Gdy po raz pierwszy stanął na wzgórku, panującym nad doliną, doznał zawodu. Spodziewał się ujrzeć gwarne, ruchliwe gromadki ludzi, uwijających się z grabiami i widłami w ręku wśród ciemnych kopic, szeregów świeżo skoszonych pokosów i licznej armii kosiarzy; myślał, że usłyszy znany mu z dzieciństwa miarowy brzęk, wesołe poświstywanie robotników, piosnkę, śmiech. Przed nim tymczasem, jak okiem zajrzeć, słał się step pusty, cichy, jednostajny, niezmierny, jak morze zielony. Ludzi ni śladu! Wśród zieleni, jak krople roztopionego srebra, połyskiwały wody ukrytych trzęsawisk, a nad niemi unosiły się nieliczne orły i czajki. Górą płynące chmury wlokły po ziemi cień swój czarny, równy wszędzie, płaski; z wiatrem chylące się gęste, jedwabiste byliny i zielska kołysały się, łamiąc na długie światła i cienie, niby w ruch wprawiona powierzchnia wód. Wpośród nich zamigotało, coś czasami, przelatując niby wstęga ognista i gasło. Długo nie mógł Paweł zrozumieć, co znaczyć miały te krótkie, ponad ziemią zapalające się błyskawice, aż pojął w końcu, że to były krzywe kosy jakuckie, podobne do dużego sierpa, które kosiarze okręcali ponad głową i z rozmachem, nie wypuszczając rękojeści z dłoni, rzucali pod stopy traw. Rozweselony, puścił się w stronę tych tajemniczo przyzywających go znaków, po pas brodząc w aromatycznych ziołach. Ale nim dotarł do pierwszej gromadki pracujących, zrozumiał, że tylko ogrom stepu nie pozwolił mu dostrzedz odrazu zmian, jakie tu ludzie poczynili. Natknął się najpierw na rodzinę dawnego swego gospodarza Andrzeja: siedzieli przed ogniem w pobliżu małego szałasu, krytego sianem. Gdy zbliżył się, przywitano go uprzejmem „kapsie“ i zaproszono do wspólnego posiłku.
— Dużo, widzę, nakosiłeś, Andrzeju — rzekł Paweł uprzejmie, przyjmując z rąk gospodarza filiżankę herbaty.
— Dużo, powiadasz?... Czyż trzech ludzi tyle wykosić powinno? — mruknął Andrzej, surowo spoglądając na syna i Ujbanczyka.
— A długo jeszcze kosić będziesz?
— Ile się da... Im dłużej, tem lepiej.
— I po co ci tyle? Bydła nie masz dużo, a kupcy nie kupią więcej, niż im potrzeba.
— Kupią! U innych nie kupią, a u mnie kupią... — odparł bogacz z uśmiechem.
Rozmowa urwała się. Andrzej po herbacie wypalił fajeczkę, schował ją do buta, wziął kosę i odszedł.
— Uuu! Step-by cały wykąsał wilk nienasycony! — mruknął za nim Ujbanczyk, nie zwracając uwagi na obecność Niustera. — A ty, co tam porabiasz? Drwa rąbiesz, słyszałem. Cóż, dobre i to, zawsze coś sobie zaoszczędzisz. Zimować myślisz sam?
— Nie wiem jeszcze.
— A czy prawda, że w dziurę od komina kępę na noc zakładasz? — wybuchnął nagle śmiechem.
— Prawda, komary mniej dokuczają; ognia tlić nie trzeba.
— Racya, ale my to mamy za wielkie pośmiewisko. W okolicy gadano o tem długo... zupełnie jak o mnie, kiedym przeszłego roku, nie mając chustki, nadział na głowę podarowany mi przez twego towarzysza kapelusz. Darli się jak wrony, przejść nie dawali. W następną niedzielę czekaj na mnie — dodał ciszej, pochylając się — może się urwę i przylecę. Pojedziemy nasze zboże oglądać, pewnie już dużo urosło. Serce coś mi się niepokoi... Tyś nie był?
— Nie, nie przyszło do głowy.
— Nie chodź, czekaj na mnie! Razem pójdziemy. A teraz do widzenia. Widzisz go, już się dwa razy obejrzał! Trzeba iść! Cóż, Niuster? zbieraj się, przyjacielu!
Wyrostek leniwie przeciągnął śniade ramiona, cienkie, jak piszczele, i powstał.
— A no, chodźmy.
Odeszli ciężkim kr okiem spracowanych ludzi; za chwilę potrójnym brzękiem odezwały się kosy i zaszeleściła padająca trawa. Paweł podniósł się też i ruszył dalej.
Wszędzie znalazł to samo: wychudłe ramiona, zapadłe policzki, ruchy, zdradzające wyczerpanie, i... troskę, czy pogoda potrwa długo, czy dużo uda się jeszcze nakosić. Wszędzie witali go przyjaźnie, zaprzestawali na chwilę roboty, pytali o nowiny, o to, co porabia, czy prawda, że drwa rąbie i na co to robi? Czy prawda, iż komin zatyka na noc kępą? Kończyli zaś zwykle prośbą:
— Tytuniu... herbaty... soli... mąki! — a gdy odmawiał, tłómacząc się, że nie ma, odpowiadali dobrodusznie:
— My wiemy... wiemy! Ale Jakut, jak zobaczy Rosyanina, nie może nie prosić, taki już nasz obyczaj. Ty się nie gniewaj! — i wracali do swoich zajęć, a on odchodził z uczuciem nieokreśłonego niepokoju i zawstydzenia w duszy, jakie zwykle ogarnia człowieka, stojącego zdala od ogólnych trosk i pracy ogólnej. Cóż jednak miał począć? Jakutem zostać nie mógł, bo to nikomu nie przyniosłoby korzyści. Był więc, jak ta gałązka ze szczytów strącona na sam dół, zmuszona patrzeć na mozolne życie, ciężki trud korzeni i — więdnąć bezsilnie.
Chociaż porównanie to często przychodziło mu do głowy, nie było jednak w jego guście. Nie uważał on za słuszny, ani za korzystny, istniejący w niektórych społeczeństwach podział na tak zwane korzenie i kwiaty. Nie wierzył w żadne prawa przyrodzone, uświęcające podobny stan rzeczy. Przeświadczony był natomiast z całą wiarą młodzieńczej, do marzeń skłonnej duszy o potędze zbiorowej woli, wierzył w nieustający rozwój, w nieskończoną zdolność doskonalenia się ludzkiego ducha. Jeśli cierpiał, widząc, jak przodujące w tym pochodzie ludy błądzą po manowcach, jak marnotrawią czas, szpecą i niszczą źródła swej potęgi, to pewny był jednak, że chwila opamiętania nadejdzie, z oczu spadnie marna, złota opaska. Wówczas przyjdą i tu — na kresy szukać ludzi nietylko zdolnych kupić coś i sprzedać, ale braci wiernych i jedynych sprzymierzeńców w okropnej walce zgonu ludzkości, jaka ich wszystkich czekała. W to wierzył, za to cierpiał, a i dziś nawet dlatego jedynie uczył się, krzepił, spodziewał i... żyć pragnął.
Ciężkie jednak Paweł miewał nieraz chwile.
W końcu lipca rozpoczęły się słoty; zajęcia zwykłe musiały być przerwane i powróciła tęsknota.
Od morza zawiały nagle zimne wiatry, tyle napędziły wilgoci, taką masę chmur nagnały, że pogody nie można było spodziewać się prędko. Deszcz z małemi przerwami padał dzień i noc całą, a przez dach w letniku Andrzeja woda ciekła, jak przez stare sito. Nie było w izbie miejsca, gdzieby Paweł mógł spokojnie złożyć książki, sam się położyć bez óbawy, iż go nie zbudzi zimny, błotnisty prysznic, lejący się na głowę. Mokry, przeziębły, niewyspany, w czapce na głowie i w grubym, watowanym paltocie na grzbiecie, spędzał czas bezmyślnie przed kominkiem, na którym palił się bezustanny ogień. Niepodobna było wśród tego chlewu, pełnego cuchnących kałuży, kłębów przejmującej wilgoci, myśleć o poważnych naukowych zajęciach, kiedy z dworu dolatywał plusk nieustającej ulewy i przeciągły świst wichru, a za kołnierz lała się woda. Książek lekkiej treści nie posiadał, a te, które przywiózł, dawno już był przeczytał; pragnął jednak czegoś, coby zająwszy wyobraźnię, odwróciło uwagę jego od dolegliwości obecnej chwili. Wypadkiem z paczki dawniej zniszczonych gazet znalazł ocalały jakiś kawałek ogłoszeń i pochylony przed ogniem odczytywał z chorobliwą ciekawością:
Potrzebna panna do ubierania kapeluszy. Magazyn Nr. 15, Niecała.
Farby, lakiery, pokosty polecają...
Parowa maszyna o sile pięciu koni...
Nagrody 10 rub. W niedzielę w Dolinie Szwajcarskiej zgubiono złoty zegarek...
Na drugiej zaś stronie wśród telegramów handlowych, odpowiedzi redakcyi i sprawozdań z giełdy, krótki wierszyk pod tytułem: Rozwiązanie zadania konikowego:
Narzekasz na twe cierpienia,
Przeklinasz losy człowieka,
Jak gdyby chwila ulżenia
Tak była od nas daleka;
Dzień twego życia tak krótki
I twoje słońce już nizko,
Na cóż więc żale i smutki,
Kiedy do kresu tak blizko
Doczytał właśnie do końca i uśmiechnął się smutnie, gdy za drzwiami rozległy się głosy ludzkie.
— A! pan widzę, jak Noe w arce! — zawołał wesoło Ujbanczyk, uchylając drzwi i wtykając swoją kędzierzawą. głowę. — I mostek, widzę, zrobiłeś. Foko, uważaj, tu mostek! nie omyl się i nie wleź w wodę — dodał z filuterną powagą, ostrożnie stąpając do kolan zabłoconemi nogami po chwiejnej kładce, rzuconej w poprzek kałuży, stojącej u progu.
Jego towarzysz niósł pod pachą obuwie i szedł, naśladując go, ale na środku potknął się niechcący, czy też umyślnie schwycił za rękaw Ujbanczyka i obaj ze śmiechem plusnęli do wody.
Paweł śmiał się także, widząc, jak zamiast wyłazić z błota, szturchają się, udając mocno obrażonych.
— Niezgrabiaszu! Nie smarowali ci, widzę, gęby sadłem. Pan Paweł kładkę położył, a ty mimo!
A widząc, że ich obecność sprawiła Pawłowi przyjemność, że krzątał się żywo około przygotowania dla nich herbaty, swawolili w dalszym ciągu przed ogniem, grzejąc się i susząc.
— Cóż ty porabiasz, Pawle? Gdzie twoja kępa?
— Co mam porabiać? Uciekam przed deszczem z kąta w kąt, a on mnie goni.
— No, nie ciebie jednego! W całem Andy nie ma teraz jurty, któraby nie ciekła. Foce, ot, przeszłej nocy do gęby — powiadają — nalało się, kiedy spał.
— Po cóż ty łżesz?
— Albo co? Może nieprawda? Nic się człowiekowi nie stanie, choć go trochę pomoczy z wierzchu, a do środka to każdy sam musi nalewać. Ot, siano, rzecz inna! — prawił już poważniej po rosyjsku i po jakucku na przemian.
Foka spoważniał także.
— Et, nie gadaj! Zgnije, na wylot przemoknie — odrzekł markotnie.
— Choć ta pociecha, że swego mamy nie dużo. Bydła karmić nie potrzebujemy, a kupcy wezmą, jakie jest. Gdzież pójdą? Przecie nie z mojej gnije winy. Twoje matczysko, Foka, zalewa się pewnie łzami, niby ten deszcz.
— Rzewnemi — westchnął chłopak. — Matula moja, kobieta soczysta, płacze o byle co.
— A Andrzej? — zapytał Paweł, któremu Ujbanczyk tłómaczył niezrozumiałe ustępy rozmowy.
— Andrzej wszystkich rozszarpać gotów, wszyscy drżą przed nim, i ja uciekłem — roześmiał się parobczak. — Cóż? pojedziemy? jak myślisz? — dodał, ukazując w stronę jeziora.
— W taki deszcz?
— Może przestanie, wiatr się odmienił. A zresztą ja myślę, że w polu nie gorzej, niż w takim domu; tu kapie, tam kapie, a ówdzie i ciurkiem się leje. W polu przynajmniej woda czysta, obłoczna, tu Bóg wiedzieć raczy, co tam na dachu wyrabiały psy i dzieci. Cóż? pójdziesz, hę? Weźmiemy kociołek, czajnik, herbaty. Foka ryb przyniesie. Urządzimy majówkę. Zanocujemy w naszej urasie, ona nie zacieka, tam czysto i sucho. Ogień rozpalimy suty, całego modrzewia zrąbiemy, jak to — ty lubisz. Chodź, proszę, a to bez ciebie jakoś nieskładno... może tam — tu znów mrugnął na niego tajemniczo — co nowego się okazało; w pogodę Andrzej nie puści, nie wyrwiesz się.
Paweł wahał się. Podmuchy zimnego wiatru, trzepoczące w oknie rozmokłym pęcherzem, zaprzeczały dowodzeniom Ujbanczyka, że „w czystem polu nie gorzej“, ale z drugiej strony już mu się śmiertelnie sprzykrzyło siedzieć w tej śmierdzącej budzie. Nęciła go przechadzka na świeżem powietrzu z perspektywą noclegu w suchej, ogrzanej urasie. Ale lękał się o książki, które mogły zamoknąć podczas jego nieobecności, popsuć się, zamazać, co było dla niego stratą niczem nie wynagrodzoną. Ujbanczyk usunął tę przeszkodę, urządziwszy nad niemi namiot z kołdry, po którego pochyłych ścianach woda spływała. nie mając czasu przecieknąć do wnętrza.
— A co? My Jakuci, tak zawsze! — pochwalił się, przyglądając się dziełu rąk swoich, a widząc, że Paweł, gotujący się do drogi, zabierał się do zzuwania butów i zakasywania spodni, zawołał:
— Nie trzeba, nie trzeba... my przecie pojedziemy. Na jeziorze zimno, tam i my buty wdziejemy. A w lesie to jeszcze nogi okaleczysz, zakulejesz, lepiej już buty zabłocić.
Jezioro było bardzo wzburzone; łodzie mieli drobne i ciężkie, gdyż od deszczu namokły; bali się więc wypłynąć na środek, musieli trzymać się brzegów, drogi nakładając. Foka wziął się na lewo, gdzie rodzina jego miała własną „zajezdkę“, a oni skierowali się na prawo ku rzeczce.
Płynęli pod wiatr. Paweł, siedzący na tyle łodzi, plecami oparty o brzeg Ujbanczyka, czuł, jak silnie pracował chłopak, z bałwanami.
— Przybij do brzegu, przesiądziemy się, ja trochę powiozę, wypoczniesz — prosił parę razy, ale chłopak zawsze odmawiał.
— Nie ruszaj się, nie ruszaj się tylko. Ja sam. Boję się ja twojej rosyjskiej jazdy.
Paweł zrozumiał przyczynę odmowy, gdy raz i drugi potężny bałwan schwycił łódź, a pianą zapluwszy im oczy, poniósł ich z sobą — więc nie nalegał. Trzeba było trzymać się brzegu, tymczasem lada ruch nieostrożny lub jedno źle obrachowane uderzenie wiosłem mogło ich oddać na łaskę fal, które niechybnie poniosłyby wątłą pirogę na sterczące z wody sęki, gałęzie zwalonych u brzegu pni. Siedział więc, przylgnąwszy do szerokich pleców rybaka, podziwiając jego wytrwałość, zręczność, spoglądał to na ryczącą powierzchnię jeziora, we mgły spowitą, to na las, kołyszący się ciężko, poczerniały, namokły i smugami dżdżu przysnuty. Dostali się nareszcie do parowu rzeczułki. Ujbanczyk, położywszy wiosło, ocierał mokre oblicze.
— No i burza! Dmie jak w przewiewnik! ale to i lepiej, chmury rozpędzi i może deszcz ustanie.
Rzeczywiście, deszcz siejąca warstwa nizko płynących chmur zaczęła się rwać, rozrzedzać; tu i ówdzie widzieć się dawały wyżej, w przeciwnym kierunku mknące obłoki. Nim dopłynęli do urasy, deszcz ustał i z poza tej podwójnej zasłony wyjrzało blade słońce.
— A co? będzie pogoda. Nim pójdziemy na pole, może chcesz pierwej ogrzać się, osuszyć? — zapytał Ujbanczyk.
Weszli do urasy. Ogień rozniecili prędko, odzieży jednak nie suszyli, otrzepali ją tylko i z wody wyżęli.
— Śpieszmy się, śpieszmy. Nie chciałbym, aby Foka teraz nadjechał. Dopóki nic nie będzie, nikomu nie powiem, a to wyśmieją. Herbaty napijemy się po powrocie, zgoda?
Paweł zgodził się, więcej jednak z przyjaźni dla Ujbanczyka, niż z ciekawości.
Wiatr zimny, przejmujący, który w lipcu mimo ciepłego paltota kazał Pawłowi szczękać zębami, zabił w nim wszelką wiarę, ażeby w tym przeklętym kraju mogło coś więcej rosnąć i dojrzewać, prócz dzikiej maroszki, mchów i cherlawych modrzewi.
Ciemne resztki chmur deszczowych, podartych na szmaty, śpiesznie uchodziły za bory i lasy, a z poza nich wypływały i nad okolicą przesuwały się spokojnie grzędy wysokich, kędzierzawych siwych obłoków.
— Byle tylko do jutrzejszego rana nie wypogodziło się całkiem, a to Andrzej zagniewa się — mruczał Ujbanczyk.
Dotarli nareszcie do ogrodzenia i spojrzeli na niwę: część jęczmienia bujniej wyrosła, wyległa z powodu deszczu, ale reszta, rzadziej posiana stała wesoło, szumiąc zielonymi, wąsatymi kłosami.
— Uruj! uruj! — krzyknął Ujbanczyk, przeskakując płot, zerwał jeden kłos i podniósł wysoko ku niebu: — Patrz, słońce! widzisz, i my będziemy jak inni.
Słońce, jakby posłuszne temu wezwaniu, wyjrzało przez jedno z obłocznych okienek, a od jego spojrzenia zajaśniała zielona, wodą nasiąkła okolica i szumiące kłosy zboża, i czerwona twarz Jakuta, stojącego wśród nich z ręką wyzywająco ku górze wzniesioną. Paweł stał oparty na płocie, przypatrując się z uśmiechem radości Ujbanczyka. Nie chciał go smucić uwagą, że cieszyć się jeszcze za wcześnie, że wspaniale wyglądające kłosy są jeszcze puste, i wiele trzeba będzie czasu i ciepła, ażeby zawiązki ziarna rozdęte i wody pełne, napełniły się drogocennym, pożywnym proszkiem.
— A co? Lodowata!... lodowata, a zawsze nie ostatnia! — gadał podniecony Ujbanczyk, gdy szli z powrotem do urasy. — Ach, gdybyś ty jeszcze został z nami, tak na zawsze... jakby to dobrze było — dodał, spoglądając pytająco na przyjaciela. Ale Paweł milczał i tylko spuszczone powieki zadrżały mu jakoś szczególnie. Zasmucony chłopak umilkł; dopiero w urasie gdy rozgrzani, rozweseleni siedli do stołu, zastawionego filiżankami gorącej herbaty, rozgadał się, tak dalej myśl swoją rozwijając.
— Nauczyłbyś nas, jak ziarno na mąkę przerabiać, jak siać, orać, bronować. Potem, gdybyśmy zostali bogaci, moglibyśmy jak to mówiłeś, kupować towary u kupców bez Andrzeja, urządzać wspólne sklepy, wspólne stada zaprowadzać. Wtedy my bylibyśmy panami i nas gromada musiałaby słuchać. A my takbyśmy robili, aby wszystkim było dobrze, aby wszyscy stali się, dobrzy rozumni. Bo ja o tem myślałem coś ty powiedział, że człowiek zły z głodu, że chciwy, gdyż swego niepewny... i to pewnie prawda!
Paweł nie odpowiadał, tylko uśmiechał się zamyślony.
— Co wy tam wciąż po swojemu: bul, bul, bul! — oburzył się Foka, nie mogąc wziąć udziału w gawędzie.
— To prawda! Trzeba pogadać o tem, coby i Fokę zajęło. Ty mi będziesz tłómaczył, mówcie po jakucku.
— Ty nie chcesz odpowiedzieć, tyś się odmienił! — zawołał rozżalony Ujbanczyk.
— Nie, ale ja się już dosyć naopowiadałem — teraz na was kolej.
Rozmowa jednak nie kleiła się. Ale wieczorem, gdy deszcz znowu po dachu zabębnił, gdy chłopcy upewnieni, że na łąki nie mają poco wracać, przynieśli modrzewiowych gałązek, gdy obsuszywszy je, urządzili z nich posłania, zrodził się nowy projekt, opowiadanie bajki.
— Ty Ujbanczyk opowiadaj, ja się wstydzę Rosyanina — rzekł Foka.
— Nie, ty; ty umiesz piękniejsze. Ja będę tłómaczył.
I zaczęli się przekomarzać. Paweł, dowiedziawszy się, że Foka jest uczniem Dżjanhi, najlepszego w okolicy bajarza, pogodził ich, stając po stronie Ujbanczyka.
— Umiem jedną... piękną, za której nauczenie dałem nową chusteczkę — bąknął nieśmiało Foka.
— Chusteczka może się znajdzie, a tylko opowiadaj powoli, żeby Ujbanczyk mógł zdążyć za tobą.
— Był niegdyś — począł drżącym głosem parobczak — był sobie człowiek nazwiskiem Bier-Chara. Był on bohaterem, lepszym od człowieka na długość rękawicy, a od Jakuta na grubość kory brzozowej. Miał on dom cudny, od którego bił blask aż trzy dni drogi. Słupy tego domu były z grubego drzewa, powała z wysokiego drzewa, ściany z licznych pni suchych, stojących dokoła w liczbie dziewięćdziesięciu, Było tam osiemdziesiąt do głupoty obszernych okien, były wieszadła podobne do dziewięćdziesięciu z wypiętą piersią lecących gołębi. Na malowanej, od echa dudniącej prawej połowie domu, mieścił się „billerik“[20], a na lewej komora z dzwonkami; śmieszliwy jugiach (billerik) dla dziewic, oraz półka naczyniami dzwoniąca. Pośrodku stał gładki, pochyły kominek, niby wielka pani, co podwinąwszy nauszniki rysiej, rogatej czapki, odrzuciwszy poły rozpiętego futra, stoi sobie zwrócona na zachód.
Miał Bier-Chara misy, które na rozkaz zbliżały się same, miał dzbany do kumysu, chodzące powolnym krokiem otyłego człowieka, miał ciężko-stąpające szklanice, miał samo-loty, stolnicę do rąbania mięsiwa i siekierę-latawicę. Miał kołdry z białych lisów i szyte z białych i czarnych futra kawałków kobierce-pościele; sypiał na poduszkach z brząkadłami, na łożu we wzorach. Odziewał domowników w mocną wyprawną skórę rena, okrywał futrem siwego łosia; z futer sobolich brał tylko grzbiety, z futer rysich — zady; z wilczych — łapy z czarnemi pręgami, a z lisów czerwonych wybierał najcenniejsze. Ściśle przystające drzwi kazał co zimę obszywać siedmioma niedźwiedziemi skórami, które przez siedem dni i nocy siedem kobiet dziewic zszywało, rozciągało, równało, depcząc, tarzając się, figlując.
Przed domem wśród srebrnego podwórza tak gładkiego i potoczystego, że nie mógł na niem ustać nawet źrebiec dziewięciotrawny, tkwiły trzy słupy wielonożne dla wiązania koni, podobne do trzech naczelników „ułusa“, którzy posprzeczali się i, powiedziawszy sobie: „u tego cesarza takie prawo!...“ „u tego cesarza takie prawo!...“ rozchodzą się rozgniewani na świata trzy strony. Główny słup był ze złota, średni ze srebra wykładany czernią, trzeci najgorszy z białego srebra. Jeżeli te słupy kogo polubią, to błogosławić go będą na odległość trzech dni drogi, mówiąc: „Żyj trzy życia ludzkie!“ Jeżeli znienawidzą, to przeklinają na odległość dziewięciu dni drogi, mówiąc: „Szum, wysychaj, obejmując spróchniałą drzewinę!“
Ma Bier-Chara to wszystko, a jednak co dnia rano, nim świtać pocznie i wieczorem, nim zorza zagaśnie, wychodzi przed dom, a wzniósłszy do góry swój ostry miecz, prosi z wysokiego nieba nieszczęść, z szerokiego nieba kary, z potężnego, okropnego nieba krwawej przygody, z zachodniego nieba ruiny!
Wykopał jamę na siedem sążni głęboką, porąbał na drobne kawałki siedem dużych modrzewi i rozniecił ogień, a wzbiwszy się orłem na niedostępne wysokości, rzucił się stamtąd głową naprzód na stos gorejący. Ogień zatrzeszczał, prysł i zagasł.
— Ach, co za przykrość! — wyrzekł — moje dzieci, ogień mnie nie pali.
Wetknął w ziemię ostrzami do góry wszystkie swoje przeszywające oręże i padł na nie z najwyższego miejsca, ale ostrza zwinęły się, końce zagięły niby ołowiane.
— Ach, co za przykrość, moje dzieci! — żalił się — łamią się o mnie ostrza ostro-końcych.
Rozgniewany tedy, przywiązał do każdej nogi po dużym kamieniu, a do uszu jeszcze po większym, i skoczył głową do morza; natychmiast jednak wypłynął na powierzchnię: morze wyrzuciło go, jak zwitek kory brzozowej.
— Nie chłoną mnie nawet wodne odmęty! — westchnął i odwiązawszy cięciwę łuku, zrobił z niej stryczek, powiesił się; nawet zachrapał, gdy nagle oberwał się i upadł żywy.
— Ach! jestem pewnie człowiekiem, któremu nie przeznaczono umrzeć — powiedział i poszedł do domu.
Pewnego ranka wstali, a powiedziawszy: „och, pewnie nas zbrukała noc ciemna, uczerniły mroki“, poszli umyć się błękitną wodą morza; wymyli się, wytarli ręcznikami z jasnego strumienia i siedli za stół. Podjadłszy, zęby umacniali, gryząc miękkie kości, gardło przepłukiwali wytrawnym kumysem, — bawili się. Poczem Bier-Chara poszedł w pole oglądać swe konie i bydło rogate. Zebrał je razem, karmił, poił. Nagle w czterech końcach nieba zagrzmiało, zadęła okropna wichura. Od tego impetu ledwie zdążył Bier-Chara dowlec się do domu, od tego wichru nie mógł konia przywiązać do słupa, zarzucił więc tylko tręzlę na kołki ogrodzenia i popełznął do izby na brzuchu.
Ach biedaku, co tobie? — pyta żona, podnosi go i sadza na stołku.
— Prosiłem ja nieszczęść z górnego miejsca, żądałem nieszczęść z pod ziemi, szukałem przygód pośrodku — przyszły! Gdy umrę, złóżcie kości moje na przylądku o dziewięciu stopniach, gdzie siadają wędrowne gęsi; postawcie nagrobek błyszczący, wyświećcie krzyż! Od zachodu pokryjcie go miedzią, od południa srebrem, a na wschodzie upiększcie go drobnymi wzorami! Tej nocy, kiedy śnieg spadnie młodemu renowi po kolana, idź żono, zmieć śnieg. Z piszczeli moich dwóch ramion, wyrosną dwie trawy; zjedz je całkowicie, nie odłamując ani korzonków“ ani gałązek. Jeżeli masz zostać człowiekiem, zostaniesz od tego wielkim człowiekiem; jeżeli masz zginąć... umrzesz!
Ujbanczyk przestał tłómaczyć; leżąc na brzuchu z głową wspartą na łokciach, słuchał chciwie, przytakując:
— Ehę!... Baj!... Aj kabyn!... Kortundu!... Sieb!... Cze!... Dżikti!
Paweł, chociaż nie rozumiał, słuchał także, leżąc bez ruchu z otwartemi oczyma. Fantastyczny początek, łagodny, monotonny dźwięk głosu bajarza ukołysał go, rozmarzył niby szmer wody. Zapomniał gdzie był; widział przed sobą kraje dalekie, kraje rodzinne zalane słońcem, przysłonięte łagodnem niebem, pełne niw, sadów, pól; pełne wsi, miast, miasteczek, rozśpiewanych mową ojczystą, kipiących ruchem i życiem. I on tam miał swoje miejsce, miał przyszłość, był potrzebny, wiedział co robić... Odżyły wspomnienia, przed oczyma duszy stanęły bladolice, brodate twarze o dużych oczach i szerokich czołach, kobiety smukłe, powiewne, złotowłose dzieci o błękitnem, jasnem spojrzeniu. Widział dom, gdzie się urodził, ogrodową aleję, gdzie biegał chłopięciem, dziewczęta, do których umizgał się młodzieniaszkiem, towarzyszów, przyjaciół i wrogów. A wszystko to na ciemnem tle okopconych ścian jakuckiej urasy, oblane czerwonym blaskiem palącego się ognia, wiązało się w korowód tak dziwaczny, że nawpół tylko przytomny Paweł, nie wiedząc czemu wierzyć, czy temu co było niegdyś, czy temu, co jest obecnie, sennym ruchem dotknął pałającego czoła.
— Synu mój, synu! — wypadł nagle z tych wspomnień niby ostry grot, krzyk kobiecy, serdeczny, bolesny i wrócił mu świadomość. Z głuchym jękiem obrócił się twarzą do ściany, nie chcąc już ani myśleć, ani wspominać.
Jakuci przerwali opowiadanie i zdziwieni podnieśli się na posłaniu.
— Co ci to, cudzoziemcze?
— Ach, nic! Dajcie mi spokój!
Słoty z krótkiemi przerwami trwały dalej; zmienił się tylko ich charakter: deszcze ulewne i ciepłe, zamieniły się w drobne, kropliste zimne. Skutkiem czego dachy przestały zaciekać, ale siano nie schło i zbierać go nie było można. Jakuci, skazani na bezczynność, odwiedzali często Pawła; przychodzili tu pośmiać się, zabawić, jak u nas w teatrze lub w cyrku na widowisku. Wyciągali z kąta nieszczęśliwy wiecheć, którym zatykał komin; żądali, aby im pokazał setki razy widziany magnes, pilnie oglądali równie dobrze im znane ryciny, które trzymali do góry nogami lub bokiem, dowodząc, że tak lepiej, a przedewszystkiem męczyli go, jak dzieci, zawsze jednemi i temi samemi pytaniami, na które każdemu nieraz już odpowiedział. Często cierpiący, wzrastającą tęsknotą rozdrażniony, nie gadał z nimi wcale; wówczas niezmierne ich oburzenie łagodziło tylko pojawienie się na stole milczących oznak uprzejmości — herbaty i jadła.
— Co za szkoda, że nie znasz języka! byłbyś pewnie, jak inni ludzie. A nam powiadali, że każdy posieleniec to zbój i grubianin. Ot, i wierz tu ludziom.
Wychodząc zawsze pytali:
— No, cóż, co mówi twój kalendarz? będzie jutro pogoda, czy nie?
Kalendarz nic nie wiedział, a niebo zasnute szaremi chmurami, nie wróżyło zmiany. Tymczasem zaczęły się noce i przedłużały się równie szybko, jak kiedyś dnia przybywało. Dzień, wśród tych mgieł nie o wiele był jaśniejszy od nocy. Paweł dopalał resztki świec i z trwogą myślał o chwili, gdy mu ich zabraknie. Pocieszał się tylko nadzieją, że do tego czasu nadejdzie pozwolenie wyjazdu. Coraz silniej, ogarniało go pragnienie zmiany, coraz częściej przychodziły nań chwile obrzydzenia do wszystkiego: do ludzi, do książek, a najbardziej do siebie samego. W duszy robiło się tak czczo, szaro i zimno, jak gdyby tuman, unoszący się nad ziemią, przeniknął do niej i opanował ją. W takich razach brał broń i nie bacząc na chłód, wilgoć, szedł włóczyć się po lasach. Nic tam ciekawego nie znajdował: zwierzyny nie było, kryła się po trawach i zaroślach; widoki ginęły we mgle, wszędzie zresztą widział te same na jeziorach fale czarne, a na brzegach pojedynczo rozrzucone nastroszone obmokłe krzewy. Parę razy spotkał gromadki kobiet z dziećmi, zbierających jagody, ale te na jego widok pierzchły natychmiast, jak stado spłoszonych ptaków. Gdy im później wymawiał przy spotkaniu, że go się lękają, chociaż im nic złego nie zrobił, wykręcały się jak umiały, a w rezultacie... odwiedziła go Symnaj.
Za pierwszym razem przyprowadziła z sobą jakąś dziewczynę chichotkę, która za każdem odezwaniem się Pawła, szturchała strojnisię w bok, szeptała coś znacząco i obie parskały śmiechem. Zachowywały się zresztą przyzwoicie, a odchodząc czknęły przeciągle na znak, że są syte i zadowolone. Drugi raz przyszła sama i trafiła na chwilę nudy i apatyi Pawła. Widząc powabną dosyć, wzruszoną twarzyczkę czegoś lękającej się, ale widocznie na coś czekającej Jakutki, zmieszał się i był rad, kiedy sobie poszła.
Tak minęła druga połowa krótkiego lata. Znowu z poza chmur błysnęło na czas dłuższy dawno oczekiwane słońce, chłodne, jesienne, a z za mgieł spędzonych przez suche ludowe wiatry, wyjrzała okolica mieniąca się barwami, ale podstarzała, zmięta, nad którą wisiało niebo wypłowiałe, niby wypłukane z błękitu. Za to noc nabrała szafiru i wyiskrzyła się rzęsiście gwiazdami. Z kominów snuły się dymy bez przerwy; ludzie coraz chętniej wysiadywali przed płonącemi ogniskami, lody podziemne zaczynały już dyszeć od spodu. Co dnia od brzasku aż do wschodu słońca mleczne, ciężkie opary słały się nisko nad ziemią. Aż dnia jednego osiadły na niej w postaci białego, skrzypiącego szronu; wówczas niebo jeszcze bardziej pobladło, dalej uciekło, nabrało szklanego, zimowego połysku. Ceglaste wypieki nazieloności lasów poczęły rozrastać się nad spodziewanie szybko, ziemia zaczęła podsychać i dźwięczeć.
Chociaż roboty na łąkach przybrały znowu gorączkowy charakter z obawy śniegu, Ujbanczyk wypatrzył jednak chwilę i przybiegł do Pawła, strwożony o los swego jęczmienia.
— Chodźmy! chodźmy! — nalegał. — Jak myślisz, może choć część dojrzała?
— Może i dojrzała! Chociaż wątpię. Czasu upłynęło wprawdzie sporo, ale wciąż było zimno i wilgotno.
Ruszyli lądem, przez las. Leśna ścieżynka, rudemi modrzewiowemi igłami osypana, oswobodzona od ziół, które ją niegdyś bujnie zarastały, a przez wiatr i nocne przymrozki osuszona, nie wydała się Pawłowi ani tak wązką, ani tak niedogodną, jak wówczas. Mroczyło go jednak przeczucie rozczarowania, jakiego miał być świadkiem, oraz ta przyroda tak nagle w przeciągu dni paru spłowiała i ze wszystkiego ogołocona. Nad jeziorem rosnące sitowia i tataraki stały jeszcze sztywne, zielone. Przechodząc, płoszyli stada kuropatw, poczynających już bieleć, a na wodzie widzieli już gromady różnobarwnych i różnokształtnych kaczek, gotujących się do odlotu. Tłuste, ostrożne, zrywające się za lada powodem, nie okazywały ani tej wesołości, ani tego ożywienia co na wiosnę. Parów rzeki, pełen mielizn, świecący żebrami żółtych ławic, zawalony zeschłemi wodoroślami, robił także wrażenie czegoś co umierało. Zajezdka Andrzeja wynurzywszy się z wody, podmyta i połamana chyliła się bardziej jeszcze, a mknące pod nią fale spienione i syczące, nie pozwalały widzieć na dnie ni wrót w płocie sztachetowym, ni koszów z rybami. Na przeciwnym brzegu znowu obumierający las, znów purpurowe głogi i żółto-złote brzózki i nagie, cherlawe modrzewie, a u ich stóp mchy, siwe, jednolite, tu i ówdzie poplamione krwawymi płatami dojrzewających borówek i bursztynowymi dojrzewającej maroszki. Na polance gęsta ściana zboża, opuściwszy na dół poczerniałe, zwarzone kłosy, stała smutna, bez ruchu, upokorzona, w chłodnem, zwycięskiem, wrogiem mu powietrzu, w obcem otoczeniu...
Oparci o górną żerdź płotu, długo patrzeli w milczeniu.
— Niema co, wracajmy — wyrzekł z westchnieniem Ujbanczyk. — Andrzej zauważy, że mnie tak długo niema i będzie się gniewał. A my, już ja to widzę, ludzie z twarzą zwróconą wiecznie ku ziemi.
Zimna, surowa, krótka jesień przemknęła szybko. Ptactwo odleciało; na łąkach miejsce kopic zastąpiły samotne, wysokie, płotami ogrodzone stogi. Po domach kobiety zasiadły przed ogniem, szyjąc i reparując zimową odzież, a mężczyźni znów w lasy wyruszyli na łowy.
Pawła przestano odwiedzać, a zresztą nie było go nigdy w domu, gdyż porzuciwszy książki, włóczył się ciągle po lasach, żegnając się z przyrodą, która w ciemnościach nocy zimowej, na długo miała mu utonąć. Czasami, zatęskniwszy do ludzi, wstępował do najbliższej sadyby, grzał się u ogniska, wypytywał o nowiny, których, w miarę, jak podsychały błota, dolatywało coraz więcej, potwornych jak smoki, niedorzecznych, niewiadomo przez kogo przyniesionych.
— Nasz cesarz pokłócił się z chińskim bogdychanem, herbata drożeje — oznajmiano mu konfidencyonalnie.
— W mieście, powiadają, rosyjska dziewczyna powiła szczenię... I matkę i dziecko posadzono do kozy! Nic dobrego z tego nie wyniknie.
Kościelnemu z Momy przyśniło się, że za pięć lat będzie koniec świata.
Wreszcie niby grom straszny gruchnęła wieść:
— Na tundrze grasuje „babula“[21].
Zmąciło się, zawrzało w spokojnie do zimowego snu układających się sadybach: opowiadano przerażające szczegóły, przerabiając je coraz inaczej; powtarzano legendę o czukockim czarowniku, który postanowił wroga odpędzić, trzy dni nie jadł nic, nie pił, w bęben bił, czarował, w końcu ustąpił i tem wydał swe plemię na zgubę. Opowiadano także o innym bogatym czukczy, który przebił się z rozpaczy, zostawszy sam jeden; i wiele podobnych rzeczy. Na niebie i na ziemi, jak u nas przed wojną, spostrzegano różne prorocze znaki, rozgłaszano sny wieszcze, aż wreszcie udała się gmina do starego Mateusza z prośbą, aby powróżył. Stary przyszedł właśnie do Andrzeja, gdzie się zebrało kilku co najszanowniejszych, więc dalej prosić.
— Nie ustawa! Co komu przeznaczone, to przeznaczone — wykręcał się czas jakiś; wreszcie zgodził się, siadł przed ogniem, siwą głowę na piersi zwiesił i zażądał fajeczki z tytuniem. Wypalił fajkę, dym połknął, zimnej wody się napił i, znowu zwiesiwszy głowę, siedział bez ruchu. W jurcie uroczysta panowała cisza; ludzie zdawało się nie śmieli oddychać, tylko ogień potrzaskiwał, rzucając daleko na środek izby krwawe blaski i żarzące się węgielki. Upłynęła tak długa chwila, już ktoś bąknął, że pewnie z tego nic nie będzie, gdy stary podniósł się nagle, kilka kroków postąpił zataczając się, i stanął wyprostowany. Oczy przysłonił dłonią niby daszkiem, rozejrzał się uważnie po ciemnych kątach, pobladłych twarzach stojących dokoła ludzi i szepnął:
— Mgła! mgła! nie widzę nic... Opuściły mnie moje duchy... Przybyły z południa człowiek poruszył ziemię. Idąc, skrzypi łyżami... — schwyciły go konwulsye i, wijąc się, upadł na ziemię.
Na Pawle, obecnym w izbie, scena ta nadzwyczaj przykre wywarła wrażenie. Ogólna trwoga udzieliła się i jemu; nie mogąc znieść dłużej samotności, przemyśliwał nad tem, jakby to nie czekając zebrania, uprosić kogoś o przyjęcie go na mieszkanie. Ale bał się swej nieuiszczalności z długów, bał się odmowy bogatych, a biednym nie chciał stać się ciężarem, więc zwłóczył. W trakcie tego nadeszła poczta i myśli jego w innym uniosła kierunku.
Nie była to jednak odpowiedź na listy i prośby wysłane w połowie lata, ale przesyłka wyprawiona „po jakucku“ jeszcze na początku wiosny. Zawierała ona parę cegieł herbaty, trochę cukru, trochę soli, dużą paczkę rosyjskich gazet i miesięczników. Poczciwi towarzysze z miasta dzielili się z nim czem mogli. Przysłano mu także dwa listy mnogimi poznaczone stemplami: schwycił za nie z gorączkowym niepokojem, rozerwał kopertę. spojrzał na datę i podpis.
— Żyją, a raczej żyli... rok temu! — pomyślał i zaczął pożerać chciwie oczyma drobne, czarne znaczki, drogiemi skreślone rękoma.
Zachwiany kredyt Pawła podniósł się znów w oczach krajowców, wobec tego dowodu w postaci herbaty, cukru i soli, że jest przecie gdzieś na świecie ktoś, kto się o niego troszczy i o nim pamięta. Andrzej, który przedtem utrzymywał, że Paweł taki sam obieżyświat, jak inni, znani im przybysze z południa, że traktować go trzeba jak każdego darmozjada, a słów jego nie więcej ważyć jak „obiecanki cacanki“, teraz osobiście go odwiedził, a przy końcu długiej, dyplomatycznej gawędy, napomknął uprzejmie:
— A pieniądze pewnie nie prędzej przyjdą, jak się drogi ustalą?
— Nie wiem. Dałem wam kwity — odrzekł sucho Paweł. — Ja temu nie winien, że nie przychodzą.
— I jam nie winien — odparł Jakut z uśmiechem. — A z kwitów dotychczas mały pożytek. Ale ja nic... ja tylko tak. Swoi jesteśmy przecie ludzie, sąsiedzi!
Odszedł zadowolony, gdyż udało mu się wyłudzić ćwierć cegły herbaty, kosztującej tu pięć złotych, za tłustą gęś, nie więcej wartą, jak dwa złote. Inni próbowali też wznowić ów handel zamienny, tak niegdyś dla nich korzystny, ale Paweł odmówił stanowczo. Nie nalegali, ale wzdychając mówili:
— Zmądrzał ruski! och, zmądrzał! Jak tylko nauczył się po jakucku, tak zmądrzał!
Paweł jednak nie zmądrzał, tak jak oni to pojmowali, zrozumiał tylko, że pomimo wykwintnej odzieży był daleko od nich uboższy; prawdziwie biednym i teraz dawał, rozmiary datków swoich zmniejszył jednakże.
Tymczasem nadeszła zima; jeziora i rzeki zamarzły, lód był w stanie wytrzymać ciężar ludzi i koni. Z północy bez wiatru i szmeru powoli nadciągały armie chmur ciężkich, ołowianych, pokłębionych, jak stado niedźwiedzi kosmatych; rozpostarły się szeroko na horyzoncie, opuściły nizko ku ziemi i cicho, bezdźwięcznie sypać zaczęły duże, puszyste płaty śniegu. Jednocześnie zerwał się wicher, co chwila zmieniający kierunek i pogrążył wszystko w niebezpiecznych śnieżnych odmętach.
Paweł siedział w domu; czytał, uczył się i odświeżony cokolwiek wiadomościami, otrzymanemi z ojczyzny, krzepił się na duchu. Sąsiedzi odwiedzali go rzadko, gdyż wszyscy zajęci byli stawianiem łuków-samostrzałów na dzikie reny oraz lisy, albo przenoszeniem sieci na zimowy połów, gdzie długimi szeregami zarzucali je pod lodem. Od nich jednak dowiedział się ostatniej sezonowej nowiny, że Lelija wróciła.
— A Dżjanha?
— O nim nie słychać.
— Gdzież się teraz dziewczyna znajduje?
— Gdzież się ma znajdować? u Andrzeja! Ojciec ją przyprowadził.
Ponieważ nowinę tę przyniósł mu „Długi“, Paweł nie bardzo mu dowierzał, ale inni powtórzyli to samo, a wkrótce i sam Tunguz zjawił się u niego.
— Córka przyszła! — wyrzekł z godnością człowieka, który znów coś posiada, i siadł śmiało na pierwszem miejscu. Gawędzili dość długo, choć porozumienie utrudniał wyszukany rosyjski żargon starego.
Z postępem zimy do źle opatrzonej, licznemi dziurami świecącej jurty Pawła począł się wdzierać chłód. Przez cienkie, nieszczelnie do framugi przystające okienka, zrobione z pęcherza i skór rybich, dęło jak przez sito. Paweł nie zdejmował kożucha i z niecierpliwością oczekiwał św. Szymona; kiedy do domów zejść się mieli łowcy i złożyć wiec. Tymczasem pocieszał się, że wszędzie zimno, wszędzie dmie, gdyż nigdzie jeszcze nie skończono jurt obmazywać, nie wstawiono lodów do okien. W wigilię wspomnianego powyżej święta dano mu znać przez umyślnego posłańca, że gromada prosi go na dzień jutrzejszy do jurty Andrzeja, gdzie zebrać się mieli. wszyscy „szanowni“.
Stawił się w oznaczonej porze i, siadłszy w kole już zgromadzonych „szanownych“, zaczął przysłuchiwać się obradom. Pomimo znacznych postępów w mowie krajowej, rozumiał jeszcze z trudnością te dźwięki, zlewające się jakby w jeden strumień, zatapiający wszystkie jego zdobyte wiadomości. Ale znając już jako tako stosunki miejscowe, charaktery ludzi z wyrazu twarzy, z wrażenia, jakie mówcy na słuchaczach robili, domyślał się, o co rzecz chodzi, a resztę dopowiadał mu Ujbanczyk.
W środku koła, obu rękoma wsparty na długim kosturze, stał stary Tunguz, zrzadka kłaniając się gromadzie i rzecz swoją wywodził. Obok niego trzymała się wciąż bezmyślnie, nisko kłaniająca się Upacza. Nie trudno było odgadnąć, o co im chodziło, a okrzyki zachęcające, rozlegające się wśród biedniejszych, u drzwi stojących słuchaczy, pozwalały domyślać się wyroku gromady.
Zaciekawiony Paweł spojrzał na Andrzeja, i zdawało mu się, że widzi wyraz ukrytego zadowolenia na skamieniałej twarzy bogacza.
— Dziewczynę! Wołajcie dziewczynę! — rozległo się w tłumie.
— A jakże! wołajcie dziewczynę — zgodził się przewodniczący obradom Filip.
Ludzie rozstąpili się trochę od strony komina i wepchnięto opierającą się Leliję. Paweł nie poznał swej leśnej rusałki w tem widmie bladem, wychudłem, w odzieży zbrukanej, podartej, choć zawsze srebrem wyszytej.
Stała pokornie, z rękoma bezładnie opuszczonemi wzdłuż ciała, z głową pochyloną na pierś wychudłą, ciężkim podnoszącą się oddechem; cierpiąca, zawstydzona, nie wiedziała, gdzie się podziać przed wzrokiem otaczających ją mężczyzn. W ruchach jej i wejrzeniu zauważył Paweł dziwną lękliwość, coś dobrze mu znajomego, a czego w niej przedtem nie widział i zdumiony wpatrywał się w nią pilnie na równi z innymi, aż nagle przypomniał sobie, że taki ruch taki wyraz widział nieraz u... starej Simaksin, i oczy odwrócił.
— Jak sobie chcesz, Andrzeju, a zawsze musisz dać coś za nią staremu. Toć to ty dałeś początek, wszyscy o tem wiedzą! — krzyknęła gromada.
— Ja nie winien temu, co się z nią stało — trząsł bogacz głową. — Spytajcie jej, kto winien, i ten niech płaci.
Ale daremnie dręczyli dziewczynę: milczała jak zaklęta i tylko dwa strumienie łez rzęsistych płynęły po jej policzkach i padały na srebrne upiększenia fartucha.
Tymczasem Andrzej, nie mniej nizko kłaniając się gromadzie, wymownie zaczął przekładać rzecz swoją. Tym razem imię Dżjanhi powtarzało się równie często, jak kiedyindziej pieniądze; lecz gromada nie dała się oszołomić i uparcie stała przy swojem.
— Grzech ci, Andrzeju, tak starego uciskać! Daj choć połowę obiecanych renów.
Andrzej targował się długo, wreszcie machnął ręką i ugoda została zawarta. Dziewczynie pozwolono schować się do kąta; Tunguz, korzystając z okazyi, palnął mówkę dziękczynną, przydługą może trochę, ale cierpliwie przez wszystkich wysłuchaną do końca.
— A gdzież Dżjanha? — spytał Paweł Ujbanczyka.
— Niewiadomo. Powiadają, że w mieście. Zapewne schował się gdzieś, a gdy pierwszy ogień przeminie, to się pokaże. Nie bój się pan, nie zginie on!
Załatwiwszy sprawę Tunguza, z kolei zwrócono się do Pawła: zapytano go, gdzie zimę zamierza przepędzić i czego od gromady żąda. Wówczas Paweł opisał stan zamieszkiwanego przez siebie letnika i prosił, aby mu dano mieszkanie u którego z gospodarzy, a pożywienia dostarczano dalej na tych samych, co dotychczas, warunkach.
— Wkrótce powinna przyjść odpowiedź na moją prośbę o wyjazd do miasta na zimę; nie będę więc wam już długo dokuczał; gdy raz dostanę się do miasta, pieniądze bądź co bądź znajdę i należność wam odeślę — tłumaczył zmieszany gburowatem — przypomnieniem któregoś z Jakutów o niezapłaconych ratach.
Gmina niechętnie przyjęła jego projekty; przedewszystkiem odmówiła wyznaczyć mu nowe mieszkanie.
— Na co szukać, kiedy jest — rozumowali. — Sam powiadasz, że niedługo tu będziesz, więc zostań w letnisku Andrzeja. My go każemy obmazać krowim nawozem, obsypać śniegiem, będzie ciepło. Drew ci starczy, sam narąbałeś sporo, a nie starczy, to wtedy pogadamy! Brać zaś ciebie, każdemu niedogodnie, ciasno, zimno, kłopot z jadłem, kobiety, dzieci, cielęta. Już to lepiej przekołataj te parę tygodni. Gmina cię bardzo prosi! Rok ciężki! Siano pogniło, połów ryb zły!
Patrząc na ich twarze wesołe, filuternie uśmiechnięte, Paweł domyślał się, że kłamią, że ani o mieszkanie, ani o pomieszczenie nie było tak trudno; siedziało nieraz przecie po dwadzieścia osób w małej, trzy sążnie kwadratowe mającej jurcie. A co do zbiorów, wiedział od Ujbanczyka, że ten rok należy do lepszych. Woleli więc mieć go zdaleka, niż stwarzać nowe stosunki, mogące doprowadzić do nieprzewidzianych trudności. Czyż nie pokłócił się z Andrzejem za to, że mu gmina za niego płaciła?
Paweł, pomyślawszy, zgodził się. Skrępowany długami i uczuciem, że siedzi na karku tym ludziom, płacąc im, za ich pracę me swoją pracą, a cudzemi pieniądzmi, nie czuł się w prawie odmówienia. Ucieszył się nawet z takiego obrotu rzeczy, którego sam Jakutom nie śmiał proponować, uważając go za kosztowniejszy. Obrachowano więc, co się gminie od niego należy i zapytano go, czyby nie zechciał dać upoważnienia na imię jednego z odjeżdżających do miasta „szanownych“ do odebrania tych pieniędzy, gdyby jeszcze nie były wysłane. Paweł chętnie przystał na ich żądanie, poprosił tylko, żeby „szanony“ zechciał zajść do niego nazajutrz.
Śnieżyste zamiecie coraz grubszą warstwą przysypywały jurtę Pawła i tylko wijący się dym nad kominem zdradzał obecność w niej ludzkiej istoty. Otaczała ją niczem niezamącona, bezdźwięczna cisza, którą tylko niekiedy przerywały szmery, zwykłe w tych śnieżnych pustyniach. Czasem zając, biegając po lesie, wskakiwał na ten biały pagórek i zdziwiony grającymi w jego wnętrzu dźwiękami, pochodzącymi od lekkiego brzęku naczyń, stłumionego śpiewu lub odgłosu kroków ludzkich, stawał słupkiem, nastroszywszy uszy, cały biały i puszysty jak śniegi; lub lis w biegu, zatrzymując się nagle z łapką wzniesioną do góry, ostrą mordeczką, wytkniętą naprzód i kitą zwieszoną po ziemi, zdawał się nadsłuchiwać, kolorowy, czarny lub czerwony, jak osmalony pień modrzewiowy albo też popielaty jak cień, rzucony na słońcu przez gałązki, obciążone śniegiem. Tych gości swoich spotykał Paweł, wychodząc po drzewo lub na przechadzkę; wówczas starał się jak najdłużej ich nie płoszyć, gdyż przyjemnie mu było widzieć je migocące wśród obumarłej przyrody, niby ostatnie życia iskierki. Zwierzęta przerażały się jego widokiem i znikały w mgnieniu oka lub zatrzymywały na chwilę, przypatrując się, zadowoliwszy ciekawość, uchodziły bez pośpiechu, kryjąc się pod koronkowe, białe od szronu arkady zarośli. Mógłby był widywać je częściej, gdyby nie zaniechał wędrówek swoich po lesie; przychodziło opłacać je tylu przykrościami, że przechadzka traciła swój powab. Przeciwko zimnu, śnieżnej zawierusze trzeba było otulać się w ciężką odzież zimową; łyże tamowały swobodę ruchów, a szalik lub maska futrzana na twarzy, niezbędne do zabezpieczenia nosa od odmrożenia, utrudniały oddech. Co za cel przytem brodzić po tych martwych, białych cmentarzach, gdzie, choć ujrzał zająca lub stado kuropatw, strzelać do nich nie mógł, gdyż w dni jasne i mroźne licha, zardzewiała jego rusznica groziła pęknięciem za każdym wystrzałem, a kiedy było pochrnurno i cieplej, nie radzono mu i sam nie śmiał oddalać się bardzo, gdyż w każdej chwili zerwać się mogła zamieć i powrót do domu uczynić niemożliwym. Chodził tylko niekiedy ludzi odwiedzić, gdy była tego konieczna potrzeba, lub tęsknota za ludzką twarzą wygnała go z domu, letnik jego bowiem stał na uboczu i drogi zimowe do niego nie docierały, ale musiał wracać prędko, by nie dać zupełnie przemarznąć jego pustej i tak już zimnej, bo dla jednego człowieka za obszernej jurcie. Sąsiedzi pojawiali się u niego bardzo rzadko; także zapewnie dla wyżej wymienionych przyczyn, a może i dlatego, że nie umiał ich pociągnąć, zaciekawić; po całych więc tygodniach nie widział ludzkiej twarzy, żył jak więzień, mając zawsze przed oczyma te same okopcone, pochyłe ściany, te przedmioty i książki, wokoło siebie ciszę, lody, śniegi, a za jedynego towarzysza wesoły, różowy ogień na kominie, wciąż coś szepcący wyśpięwujący.
Myśl człowieka w takich warunkach przestaje być pokorną jego sługą, staje się ruchliwą i samowolną, zmuszając twórcę swego uważać ją za coś odrębnego, za przyjaciela, natręta, wroga, za coś, do czego można uśmiechać się, z czem można rozmawiać, sprzeczać się, czego można lękać się, a nawet nienawidzieć.
Paweł nieraz łapał się na tem, jak dowodził głośno, lub zrywając się, trząsł ręką i szeptał... Wtedy ogarniało go przerażenie. Książki przestały być dla niego zbiorem cudzych myśli, on je chwalił głośno lub ganił, jak życiem i świadomością obdarzone istoty; niekiedy z gniewem i klątwą rzucał na ziemię, a choć zawstydzony natychmiast podnosił, zdawało mu się zawsze po takim wybuchu, że się ocknął nad brzegiem jakiejś otchłani, której głębia pociąga go i pochłonięciem grozi. Wszelkiemi siłami bronił się przeciwko temu uczuciu, uważał na siebie, starał się prowadzić regularne życie, drwa rąbał, na niedalekie przechadzki chodził i poczty z utęsknieniem wyglądał. Ale dni mijały jeden za drugim, nic się nie zmieniało, a uczucie przygnębienia i nieokreślonej trwogi wciąż rosło.
W chwilach trudniejszej, cięższej walki uciekał do sąsiadów.
— A!... ruski! — witali go. Rozpowiadaj, co porabiasz?
— Poczta nie przyszła?
— Nie... albo co? Hej, kobiety! rzućcie drew na ogień! niech się cudzoziemiec rozgrzeje. Biedaczysko, jeszcze brody swej z lodu nie oskubał, a już o pocztę pyta. Cóż słychać u ciebie, w twej chacie? gadaj! co nowego?
— Nowego? ja właśnie przyszedłem od was się dowiedzieć.
— Co u nas być może? taż bieda, taż ryba taż ciemność i zima!
— I u mnie toż samo!
Siadał za stołem, pił herbatę, w jednej chwili dowiadywał się nowin z całego tygodnia: u Filipa oszczeniła się suka pociągowa, przodownica; szczenięta są przepyszne, wszyscy o nie proszą, ale stary nie daje. „Długi“ upuścił w przerębel żelazny drąg, dostać go nie mogli; znowu w tem jeziorze ryby łapać nie będzie można; z tym nicponiem zawsze bieda, tylko mu figle w głowie. „Kozakowi“ lisy czy też wilki zjadły lisa, ubitego samostrzałem, zostawiwszy ogon tylko. Nie wiedzie się człowiekowi, och! nie wiedzie!
W miarę jednak, jak wszystko dokoła stygło i zasypiało, ubożały i te nowiny, tak pod względem treści, jak liczby. Często, wysłuchawszy ich, wracał do domu bardziej jeszcze smutny, stęskniony, niż wyszedł. O poczcie nie było słychu, widocznie w mieście nie śpieszyło się nikomu, a wysłany przez gminę Jakut obiecywał wrócić dopiero około Bożego Narodzenia.
Minął wrzesień, ubiegła połowa października; burze i zamieci ustąpiły miejsca pogodnym, mroźnym dniom, coraz krótszym, oraz nocom ciemnym i coraz dłuższym; skróciły się przechadzki Pawła, a dalsze wycieczki zupełnie ustały. W chacie starej, zbudowanej dla letniego użytku, było coraz niewygodniej. Pomimo, iż Paweł, drew nie żałując, suty podtrzymywał ogień, szalone zimno ze dworca czyniło tu powolne, ale nieustanne podboje. Przedewszystkiem zawładnął mróz drzwiami i sąsiednimi im kątami, następnie przeniknął w zasunięte w cień lub daleko od komina leżące tajniki; stamtąd już, korzystając z każdego roweczka, z każdego załamu, wysyłał na wszystkie strony forpoczty białej, lśniącej pleśni. Forpoczty te rosły, plątały się, jak żyłki, wypełniały ciałem, aż zdobywały pozycyę, z której, jak z twierdzy obronnej, dalej prowadziły zabory. Paweł nie mógł znosić widoku tych białych plam, coraz szerzej rozlewających się po ścianach. Gdy poruszony, z sercem niespokojnie, choć bez przyczyny, bijącem, przechadzał się ze spuszczoną głową lub siadał zadumany, a oczy jego mimowoli na nie padły, tracił wówczas panowanie nad sobą; zdawało mu się, że nie jest sam, że ta pleśń lodowa, to setki wybladłych źrenic jakiegoś potworu, czyhającego na jego życie, bez zmrużenia powiek przypatrującego się z ciemności. Wprędce przed zimnem ze stołem i książkami musiał uciekać na środek izby, bliżej kominka. Przestrzeń z każdym dniem malała, a Paweł, którego walka ta poczynała dziwnie drażnić i roznamiętniać, wciąż się krzepił, licząc dni do przybycia poczty. Przypomniał sobie, że niedaleką była pora jednej z urzędowych, cztery razy do Dżurdżuja wysyłanych poczt, pocieszał się, że na nią to pewnie czekają, aby odrazu wysłać wszystko: i to, co przyszło i to, co przyjść miało. Posłaniec gminy powinien był wrócić też niezadługo.
Tymczasem zabrakło mu światła, wyczerpał się zapas świec i w tym białym grobowcu jeden tylko pozostał mu sprzymierzeniec: ogień, który w ostatnich czasach niezmiernie polubił, czcił i za żywą nieledwie uważał istotę. Dni były tak ciemne, tak krótkie, że czytywał wyłącznie przy jego blasku, co było powodem silnych bolów głowy, oraz ciągłego łzawienia się oczu. Taki stan rzeczy nie mógł trwać długo. Konieczność zamieszkania, gdzieindziej stawała się codzień oczywistszą, bez względu na to, jak długo miał tu jeszcze pozostać i czy to będzie dla innych dogodnem. Wreszcie pewnego poranku, wyłatawszy podarte obuwie, odzież, związawszy naczynia i pościel, a książki ułożywszy do pudła, rozpalił ostatni, pożegnalny ogień, poczekał, póki się nie wypalił i wyszedł, by więcej nie wrócić. Poszedł do Ujbanczyka, na drugi koniec doliny.
Stary Mateusz i jego żona przyjęli Pawła uprzejmie, chłopak nawet się ucieszył.
— Przyszedłeś nareszcie! A ja myślałem, że się gniewasz, alboś o nas zapomniał. Słyszymy, chodzisz do Filipa, do Foki, do Kozaka, a do nas i do Andrzeja nosa nie pokazujesz.
— Do was daleko — z uśmiechem odrzekł Paweł, — a Andrzej za wielki pan, żeby do niego tak często zachodzić. Ale dlaczegoś ty do mnie nie przyszedł?
— Ja nie miałem czasu nosa utrzeć. Siano musiałem wozić, drwa rąbać, sieci pilnować, reny zbierać, wszystko na dwa domy: na nasz i na Andrzeja Dżjanha dopiero niedawno wrócił.
— Więc Dżjanha wrócił?
— A jakże! u Andrzeja... odrabia!
Ojciec i syn roześmieli się.
— A wiecie? — niespodzianie odezwał się Paweł — ja do was ze wszystkiem się wybrałem.
— Ze wszystkiem! — powtórzyli zdumieni. — A dom twój? a gromada?
Powiedział im, jak się rzeczy miały.
— My z całej duszy radzi ci jesteśmy, ale niemożemy tak wbrew wszystkim. Gromada może się rozgniewać i odmówić ci zapasów, my ludzie ubodzy, sobie zaledwie wystarczamy... Głównie tu Andrzej, on mąci! Od czasu, jakeś go sponiewierał, odmówił z nim mieszkać, nie dopuści, abyś spokojnie u kogo wysiedział.
Długo naradzali się we troje, gdyż nawet stara Mateuszowa wzięła udział w obgadaniu tak ważnej sprawy, Paweł tylko sam milczał.
Więc niech mię wiozą do miasta! — wyrzekł nareszcie chłodno.
— Do miasta to cię pewno bez pozwolenia nie powiozą, ale w domu nawskróś zastygłym też siedzieć nie możesz... Nie ustawa! — oburzył się wreszcie Mateusz. — Zostań u nas do czasu. Jutro pójdę do Filipa, bo on teraz książę w zastępstwie Andrzeja, objaśnię mu, jak i co, a tymczasem może wróci i tamten, to zbierzemy wiec. Zgoda?
— Czyż Andrzeja niema?
— Pojechał, a jakże! Dżjanhę zabrał, Morę zabrał. Nad morze pojechali z całym obozem.
— A ospa?
— Coś nie słychać, ucichło. A może i nigdy nie było. U nas, u Jakutów, puszczają niekiedy baśnie, ot, tak sobie, bez żadnej potrzeby. A stamtąd, z tundry nikt przecie nie przychodził, nikt nie wie. Gadali, gadali, a później przestali. Andrzej nie może na taką gadaninę zważać, jechać musi, gdyż inaczej odrazu zbankrutuje. Z tego on się przecie głównie bogaci — poważnie objaśniał Mateusz, a Ujbanczyk słowo w słowo mowę ojca tłómaczył.
Nazajutrz czarownik udał się był, jak obiecał, do Filipa, a syn jego, nie czekając rezolucyi, pożyczył psów u Andrzejowej i przywiózł rzeczy Pawła.
— Niech sobie co chcą gadają, już ja ojca uproszę, żebyś u nas pozostał. Da Bóg, nie zubożejemy, nawet jeśli odmówią pomocy. Niepotrzebnieś tylko dał kwity. Ja ci mówiłem: zawsze proś, a nic nie dawaj! U nas to we zwyczaju, że każdy ciągnie, wiele może, a inni mu nie dają. Ty zaś na wszystko się zgadzasz... Ot i źle... nie wychodzi!
Było w tem dużo słuszności, Paweł jednak wątpił, żeby się kiedykolwiek nauczył z pleców innych na swoje barki coś ciągnąć.
— Mój drogi chłopcze, już ja urodziłem się taki krzywy — odrzekł z uśmiechem.
— Jakut spojrzał nań gapiowato i uśmiechnął się także.
Wieczorem powrócił Mateusz z oznajmieniem, że zebrali małą naradę i ta odrzekła: „niech mieszka, gdzie chce, ale do miasta jechać zakazano, nie powiozą go prędzej, aż przyjdzie na to pozwolenie“.
— A jeżeli zupełnie nie przyjdzie? — zawołał.
— Wtedy ja pójdę piechotą.
— Piechotą! bój się Boga! w taki mróz! Toż my, Jakuci, boimy się chodzić daleko, a cóż dopiero ty! Drogi nie znasz, gdzie ludzie mieszkają nie wiesz... Nie ustawa! oj, nie ustawa! Nie puści cię gromada, nie puści; jej, myślę, także nie pochwalą, jeśli zmarzniesz.
Paweł więcej już tej kwestyi nie poruszał, a choć nie porzucił myśli pieszej wędrówki, czekał cierpliwie, póki sił stało, na inne rozwiązanie sprawy.
Teraz zająwszy suchy, ciepły, choć niezbyt czysty kącik w jurcie Mateusza, wśród przyjaznych dla siebie ludzi, poweselał trochę i odżył.
— A co? widzisz, zawsze ci tu weselej. Drzewo tuli się do drzewa, zwierz do zwierza, a człowiek do człowieka. Taka to już im wszystkim z góry nadana ustawa — prawił poczciwy Mateusz, a Ujbanczyk dorzucił z uśmiechem:
— I lepiej tu panu będzie choć trochę, myślę. A to w pańskiej jurcie biało, jak solą posypał. Wszyscy się dziwią, żeś mógł tam wytrzymać.
— Dziwią się? — powtórzył Paweł z uśmiechem — mówisz, że się dziwią. Niedawno przecie nie dziwili się wcale.
Ale życie zbyt słabo pulsowało w jurcie czarownika, aby na długo podtrzymać chwilowe podniecenie gasnących sił cudzoziemca. Tu spano długo, jedzono nędznie, a często, do gawędy też niemałą objawiano ochotę — tylko tłómacz nie zawsze był obecny.
Ujbanczyk prawie ciągle był poza domem; to oglądał w lesie swoje samotrzaski i pułapki, to u Andrzejowej koło domu porządki robił, lub u którego z sąsiadów pracował, jak każdy z młodych ludzi wogóle. Wracając do domu, tak był zmęczony i śpiący, iż trzeba było nie mieć sumienia, żeby go męczyć tłómaczeniami.
O nauce nie wspominano też jakoś, ale nie dla braku czasu i światła, jak to Paweł z początku myślał. Ujbanczyk wolał spać, lub siedząc przed ogniem, wygrzewać plecy, wówczas nawet, gdy udało się u sąsiadów wyprosić rybiego tłuszczu do kaganka. Tajga tak skamieniała, że nic z niej nie było można „dobyć“, mógł więc chłopak w domu siedzieć. Gawędy jego z Pawłem, po dawnemu szczere i przyjacielskie, utraciły jednak namiętny swój, barwny charakter; stały się krótsze i powszednie. Przestał już pytać o to, jak żyją na południu i na zachodzie, o czem tam myślą i do czego dążą. Jeśli zaś napadało go „uczone“, jak nazywał usposobienie, brał Ewangelię i, schylony przed ogniem, bąkał jej pełne znaczenia, a po jakucku dziwnie jakoś brzmiące słowa. Nie dbał jednak widocznie o znaczenie tego, co czytał i zaczynał zawsze z największą fantazyą, umiany prawie na pamięć rozdział o tem, że „Abraham zrodził Izaaka, Izaak Jakóba, a Jakób Judę“. Ciekawość jego przybrała także dawny kierunek rozpoczęły się znowu pytania:
— Z czego się robią filiżanki?
— Z czego papier?
— Żelazo?
— A proch?
— A perkale?
A każdej odpowiedzi towarzyszyły wykrzykniki!
— Tak, tak! A jakże! Patrzcie państwo!
— Ty, Ujbanczyk, zbyt łatwo się zniechęcasz. Jedna próba z jęczmieniem — próbował seryo pogadać z nim Paweł.
— Kiedy bo nie to — przerwał mu chłopak z nietajoną przykrością. — Co tam jęczmień. Ale widzi pan, każdemu coś przeznaczone, ja o tem myślałem: myśmy Jakuci!...
— Cóż z tego, żeście Jakuci? Z czasem wszystko odmienić się może i my...
— Wtedy nas nie będzie. Cóż nam z tego? Nie, już my Jakuci — upierał się chłopak.
Paweł w sporach z nim nie mógł używać tych argumentów, jakimi zwykle walczył z własnym fatalizmem; dał mu więc pokój i by go boleśnie nie ranić, unikał w rozmowie potrącań o ponętne obrazy lepszego życia.
W nim samym jednak obrazy te nie umierały ani na chwilę; im noce były dłuższe, zimno dotkliwsze, im bardziej otoczenie stawało się bezbarwnem, czczem, tem jaskrawiej i natrętniej występowały one przed oczyma jego wyobraźni, prześladując go we śnie i na jawie.
Dziwny zaiste widok musiał przedstawiać dla krajowców ten biało-licy, nizką temperaturą, brakiem światła i wrażeń przygnębiony człowiek, gdy w aresztanckim kożuchu, w futrzanej czapce na głowie, a włochatych „torbasach“ na nogach, wychudły, blady, odrapany i brudny przechadzał się niepewnym krokiem po jurcie, oświetlonej zaledwie tlejącym ogniem. Cierpiący, zdenerwowany, nie zadawalał się on już pewnością, że przyjdzie czas, gdy „na ziemi zakwitnie pokój, a w sercach ludzkich życzliwość“, że wieki wieków przeżyje szczęśliwie owo stugłowe bóstwo, któremu oddał się w ofierze. On już chciał więcej, już przemyśliwał o sposobach odmienienia tak zwanego naturalnego biegu rzeczy, o ujęciu wrogich sił w karby, przeciągnięciu w wieczność bytowania ducha, zrobienia człowieka osią świata i jego ogniskiem.
Jakuci chrapali, ogień gasł, a on błądził w ciemnościach i mruczał pod nosem:
— Cóż!... Gdy ustanie wewnętrzna walka społeczeństw, gdy wszystko się ułoży, wyjaśni, współczuciem spoi, jedną myślą przewodnią oświeci, to oswobodzi się taka olbrzymia masa woli i rozumu, używana obecnie na walkę o kęs chleba, że my pojęcia o tem nie mamy. Ona będzie w stanie przedsięwziąć i przeprowadzić, co zechce! Dość, by ludzie zdołali jeden maluchny element kosmiczny na swoją korzyść wyzyskać, byle było o co ręce zaczepić... Jakieś nowe drżenie eteru zamienić w ruch, a wszechświat wezmą za łeb i wpływ swój na gwiazdy rozszerzą... Nawet teraz... prawdopodobieństwo owego zwycięstwa nie mniejszem jest dla nas, niż przebicie góry Cenis dla ludzi kamiennego okresu, a przecież... dużo jeszcze zostało...
I rósł, spodziewał się, wątpił, ale częściej wprost wierzył, że tak się stać musi; świetlane perspektywy nieśmiertelności, wszechmocy, doskonałości odsłaniały się przed fosforycznie błyszczącemi oczyma. Jakuci jednak nie wiedzieli, co on tak szepcze, dlaczego me śpi, więc kiedy targany złowrogiemi przeczuciami, wyciągał ręce do jakichś wymarzonych współbraci i w uniesieniu wołał: „O, kochajcie się! kochajcie! gdyż to jedno zbawić was może, gdyż niema dla was wyboru i musicie zwyciężyć lub umrzeć“ — stary Mateusz, słysząc bardziej gromkie słowa, szturchał w bok śpiącą obok niego Mateuszową, a ta, wysuwając się pospiesznie, rozniecała niezwykle suty ogień (choć skąpiła opału, żałując pracy syna) i siedząc przed nim nawpół odziana, ostrożnie, długo śledziła za krokami cudzoziemca.
— Czego wy się mnie boicie — uspakajał ich Paweł, zauważywszy te manewry. — Nie bójcie się, ja wam nic nie zrobię. Ja z nudów, ot tak gadam sobie, piosneczkę nucę. Nikomu, myślę, to nie szkodzi.
— Ależ nie! co za grzech! Wcale się nie boimy, a tylko zimno coś zrobiło się w jurcie — uniewinniali się starzy.
— Wybacz im pan, oni tak... od swojej głupoty — za rodzicami wstawiał się Ujbanczyk, zgromiwszy ich zresztą porządnie, tak, że nie śmieli więcej zdradzać przestrachu.
Paweł słyszał jednak, że niech tylko chodzić zacznie, westchnie lub poruszy się głośniej, to gospodarstwo na ławie budzą się natychmiast i choć ogień się nie pali, nie śpią i bacznie za nim śledzą. Ognia wciąż palić nie było podobna dla braku drew; rybiego tłuszczu niewiele zbierali z powierzchni zup, łuczywa nie mieli, gdyż przyrządzać go tu nie umieją; musiał więc Paweł po większej części siedzieć w ciemnościach, by zaś starych nie męczyć i nie przestraszać, nie chodził, tylko leżał i milczał. Długie godziny spędzał nieraz sztywny, wyprostowany, bezsenny, ze wzrokiem nieruchoma utkwionym w wiszący nad nim zmrok, z rękoma zarzuconemi pod głową, śledząc za sobą z niepokojem i czując, że coś zeń w przestworza uchodzi, chyżo, bezpowrotnie jak krew z otwartych żył ciała...
— Cóż ty, cudzoziemcze, nic nie jesz? — łagodnie strofował go Mateusz, widząc go niezwykle markotnym. — Nie może przecież człowiek wciąż myśleć i myśleć. Nie ustawa! Trzeba niekiedy i uśmiechnąć się i podjeść. Ot tak! — pochwalał, jeśli Paweł próbował mu się uśmiechnąć lub brał za łyżkę.
— Co mu jest? czego mu potrzeba? Nie ostatni przecież jesteśmy ludzie — niespokojnie pytał syna, widząc, że jedzenie jakoś nie szło Pawłowi, a uśmiech przemknął tylko po jego twarzy.
— Albo ja wiem. Wszystko to pewnie od poczty. Jeszcze się tu u nas rozchoruje. Kiedyż bo ona przyjdzie przeklęta! — krzyczał rozgniewany Ujbanczyk. — A i nasz człowiek guzdrze się także. Siedzi w mieście bez żadnej potrzeby; pewnie gra w karty za gromadzkie pieniądze.
— To prawda — potakiwał mu Mateusz — żadnego wyrozumienia nie mają, żeby tak męczyć dziecko. Oczy, wyglądając, wypatrzył!
— Ach, nie! Nikt tu pewnie nie winien. Nie przysyłają, bo może niema co. Pieniądze otrzymał posłaniec gromadzki, więcej może nic niema. Towarzysze mają dość swoich kłopotów, zapomnieli; a rodzice moi starzy, jak wy. Czasu upłynęło dużo, kto wie, co się tam stało! — tłómaczył im Paweł, a jednocześnie czuł, jak spazmatycznie ściskało mu się serce.
Czas, pomimo, iż dłużył się nieskończenie, uciekał szybko; zima zapadała głucha, mroźna, skrzepła; słońce nie ukazywało się już na horyzoncie, brzask różowy, który dotychczas oddzielał dobę od doby, zmalał do wązkiego, krwawego paska, na krótko ukazującego się na południowej stronie nieba. Nareszcie zniknął i ów pasek i noc ametystowa, jednolita, nieprzerwana, milionami gwiazd połyskująca, zaległa widnokrąg od końca do końca.
— Długo to tak potrwa? — zapytał Paweł.
— Czterdzieści dni.
— Do miasta! do miasta! jeśli mię nie zawieziecie, pójdę piechotą. Ja nie mogę, ja nie chcę. Powiedźcie, że was groźbami i siłą zmusiłem. Niech mnie ukarzą, wyślą w gorsze strony ale teraz niech będzie temu koniec, niech będzie koniec.
Koniec istotnie zbliżał się, ale zupełnie inny.
Jakuci, zebrawszy „małą radę“, przekonani dowodzeniami Pawła, a bardziej jeszcze widokiem jego podniecenia i zdenerwowania, wysłuchawszy opowiadania Mateusza o tem, jak codziennie nieśpi, nie je, po nocach się włóczy, wściekać się zaczyna, postanowili odwieźć go do miasta, nie czekając pozwolenia. Tłómaczyli się tylko, że natychmiast uczynić tego nie mogą, gdyż reny gromadzkie zabrał Andrzej i nie dostawało im podróżnej odzieży.
— Czekałeś tyle, poczekaj jeszcze dni parę. Andrzeja tylko patrzeć. On przywiezie jedno i drugie.
Musiał się Paweł zgodzić, i oczekiwanie poczty zamieniło się w oczekiwanie przybycia bogacza, bliższe, pewniejsze, a więc bardziej trawiące. Zgorączkowany, bezsenny, wstrząsał się boleśnie na każdy dźwięk niespodziany, na każdy głos lub szelest, dolatujący go z zewnątrz.
— Jadą! słyszycie?
Nikt nic nie słyszał, ale on im nie wierzył. Nadziewał czapkę, kożuch, rękawice i szedł wartować na płaskim dachu jurty. Wokoło jednak cicho było, głucho, ciemno, tylko gdzieś w dali jęczała ziemia w uściskach mrozu, lub gwiazda nizko w tumanach kołysała się drżąca.
Nareszcie pewnego dnia zaskrzypiały płozy, zaruszały się cienie i długa karawana sani wypłynęła z mgły.
— Ujbanczyk jadą!... Przyjechali!... Są już blizko! Wstawajcie!
— Kto? co? Pewnie kupcy!
Syn i ojciec, pomrukując, wypełzli natychmiast z pościeli, rozpalili ogień, naciągnęli „eterbes‘y“ narzucili świty i wyszli.
— Gdzie? gdzie oni?
— Ot tu... widziałem!
— Co za grzech! Tu i drogi niema...
— Ależ doprawdy! Zawrócili pewnie albo mimo przejechali... Ot, słyszycie? Znowu!
W imię Ojca i Syna... nic nie słyszymy.
— Nie słyszycie... szeleści!
— Ach, nie! cudzoziemcze! To nie śniegi skrzypią, to gwiazdy gadają.
Oszukawszy tak parę razy siebie i innych, nieśmiał już więcej ich budzić. A gdy niepokój zbyt silnie mu dokuczał, zaczynał liczyć do tysiąca, szeptał wiersze, wreszcie ogień rozpalał i ze spuszczoną głową, z zaciśnięterni zębami czekał pokornie, aż ludzie wstaną. Jak nieskończenie długiemi wydawały mu się te noce! jak długo spać mogli ci dzicy!
Raz jednak nie wytrzymał i, ubrawszy sie pośpiesznie, wybiegł w step z zamiarem dotarcia do sadyby bogacza. Skoro jednak znalazł się na śnieżnej równinie i wązka ścieżyna znikła mu z przed oczu wśród mgły i ciemności, otrzeźwiał. Zrozumiał, że nie mógł ani widzieć, ani słyszeć z odległości dziesiątków wiorst, a to, co brał za rzeczywistość, było marą, wytworem wyobraźni, która rozhulała się, porwawszy wędzidła. Wrócił więc drżący do domu.
— Ujbanczyku... przyjacielu... nie śpij... wybacz, ja nie moge... ja się lękam... — prosił, budząc chłopaka.
Ten wstawał zdziwiony, ale posłuszny i siedział, drzemiąc przed kominkiem, a Paweł chodził po izbie i już się więcej do niego nie odzywał.
— Co za grzech! Złe cię zwodzi Pawle! a ty nie chodź! Niech Bóg uchowa! nie chodź! Choć wabi i prosi, nie poddawaj się! — wołali przerażeni staruszkowie, gdy syn nazajutrz opowiedział im nocny wypadek.
Ponieważ jednak minął już termin powrotu, naznaczony przez Andrzeja, wyprawili syna tegoż dnia jeszcze, ażeby się dowiedział, co słychać. Paweł chciał pójść z nim koniecznie, ale mu odradzali, tłómacząc, że nie ma odpowiedniej na mróz odzieży: chłopcu w drodze tylko przeszkadzać, opóźniać drogę będzie, nie umiejąc radzić sobie dobrze z łyżami.
Ujbanczyk ze swej strony obiecał mu wrócić jak najprędzej.
Istotnie nie bawił długo i przyniósł wieści, ale niezbyt pocieszające.
— U Andrzejowej zwoływali „małą radę“. O Andrzeju nic nie słychać. O północy nie przybył jeszcze nikt. Myślą wysłać umyślnego na spotkanie bogacza. Niepokoją się, gdyż przyjechał z Zachodu „Kokora“ i brzydko gada o tundrze.
— Ech, co oni tam wiedzą! Od zachodu! Kto z nich jeździ na tundrę? Powtarzają stare bajki, które od nas słyszeli! — mówił Mateusz, mrugając na syna. — Nie martw się, cudzoziemcze, Andrzej przyjedzie, niedługo przyjedzie, śniło mi się, a jeśli się śniło, to koniecznie przyjedzie. Obaczysz!
I przyjechał, ale bez obozu, bez ludzi na trzech renach, z których dwa padło natychmiast po przybyciu do domu.
Zeszli się sąsiedzi; zebrano wiec, Paweł, rozumie się, przybył z innemi i nie poznał dumnego bogacza, tak go znalazł zmienionym, wychudłym, przygarbionym. O tundrze opowiadał okropne rzeczy, po przestrzeniach, śniegiem zawianych, biegają zdziczałe stada renów, leżą obalone namioty, zagasłe ogniska, a dokoła nich trupy zastygłe, często z niedojedzoną strawą w ustach. Czukcze nie chcą mieniać i kupować, wylękli rzucają wszystko i gromadnie ciągną w lasy, a za nimi w te tropy bieży mór! Widzieli ją oni, „babullę“, ruską niewiastę w czerwonem gieźle. On sam na własne oczy widział ją zblizka. Zabrała im Moorę, którego trupa rzucili, nie pochowawszy, wśród stepu i uszli. Reny, wyniszczone pośpiechem, ledwie się wlokły. Dżjanha został niedaleko i ciągnie z karawaną, a on nie wytrzymał i przypędził.
Długo gromada patrzała w milczeniu na swego wodza, czekała, czy jeszcze czego bardziej przerażającego nie doda. On spuścił głowę i siedział milczący.
— Och, nie ujdziezz! nie ukryjesz się przed losem — szepnął ktoś wreszcie.
— I cóż wy myślicie robić? — zapytał nagle Paweł.
— Co mamy robić? pomrzemy! Trzeba spróbować bronić się, są przecież środki. Ta choroba nie jest tak straszną, tak niezwalczoną. Trzeba przedewszystkiem urządzić kwarantannę i nie puszczać Czukczów. Chorych, jeśli będą, w jedno skupiać miejsce. Ja napiszę do miasta, przyślą nam lekarstwo, materji do szczepienia, siarki do kadzenia, doktora...
— Doktora nie trzeba, o lekarstwo pisz, proś. My gońca natychmiast wyślemy. Izbę wyznaczymy, drew dostarczymy. Czukczów nie puścimy, towarów Andrzejowi rozpakować nie damy, niech czeka, aż przyjdzie twoje „kadzidło“. Niech leżą w śpichrzu! Staraj się, cudzoziemcze, może „babula“ zlęknie się ciebie, przecież ona wasza — żartowali ożywieni trochę jego energją i stanowczym tonem.
Wszystko, czego zażądał, spełniali skrupulatnie, bez szemrania, ale tylko do pierwszego wypadku. Rzecz dziwna, pierwszą ofiarą była stara Simaksin! Śmierć jej poderwała odrazu wpływ Pawła, zachwiała wiarę w jego dowodzenia, że zaraza nie jest żywą istotą, nadprzyrodzonem widmem, ale pewnego rodzaju maleńkim robaczkiem, we krwi się płodzącym, który udziela się tylko przez zetknięcie, z którym można walczyć, otruć go i zniszczyć.
— Przyszła — szeptali apatycznie — przed nią nie schowasz się, nie uchronisz... dosięże! Robili więc małe saneczki, zaprzężone w strugane koniki lub reny, sadzali do nich czerwono ubrane lalki, a przed niemi kładli masło, placuszki, łakocie, nawet pieniądze, stawiali to na rozdrożach w tej nadziei, że ospa skusi się i odjedzie.
Ona tymczasem zaczęła już chodzić od sadyby do sadyby i chwytać ofiary, jak rozumna, wybór robiąca osoba. Ludzie zaś wystraszeni skupiali się coraz bardziej, nie paląc odzieży, nie porzucając pościeli umarłych.
— Po co niszczyć dobytek? Zechce, oszczędzi; a nie zechce, zabije. Co tu winien dobytek!
Daremnie Paweł jeździł, prosił, przekładał, żeby chorych, jak to poprzednio byli uradzili, zwozić do jednego domu, a rzeczy do czasu w składach zamykać — nie słuchali go, a wkrótce było też i po niewczasie. Zaraza jak pożar ogarnęła okolicę. Nie było domu, gdzieby trup nie leżał, albo ktoś nie jęczał; żywi nie troszczyli się o nic więcej, prócz mogił i pogrzebów. Sztuka po sztuce zabijali bydło, niegdyś tak cenione i z taką miłością hodowane, urządzali stypy, jedli, pili i wyczekiwali kolei. Zaraza przychodziła i waliła ich, jak na rzeź przeznaczone zwierzęta. Umierali prędko, bez skargi, bez walki, prędzej może od pewności, że umrzeć potrzeba, niż od samej choroby. Mężczyźni, zdolni do pracy, chodzili od sadyby do sadyby, robiąc trumny, kopiąc doły, a Paweł przesiadywał na dachu, wypatrując gońca, wysłanego po lekarza. Wśród grobowego milczenia pustyni dolatywał go z ciemności odgłos uderzeń oskardów, kujących w lodowatej ziemi głębokie wspólne grobowce.
Mateusz i Ujbanczyk nie bywali prawie zupełnie w domu. Paweł z początku próbował im pomagać, chodził z nimi, ale mało z niego mieli pożytku. Zresztą wkrótce i w domu znalazła się dla niego robota. Stara Mateuszowa zachorowała, trzeba jej było doglądać, drwa rąbać, ogień podtrzymywać, lód na wodę przetapiać i przy jedzeniu kucharzyć. Niedługo jednak się tem trudził — po kilku dniach nie stało już Jakutki. Pochowali ją wedle zwyczaju na trzeci dzień dopiero; ani syn, ani ojciec nie zgodzili się trupa wcześniej pogrzebać.
— Nie ustawa!
Ujbanczyk czytał psalmy nad ciałem, wykopali jej oddzielną, nie szczędząc nadwątlonych sił swoich. Gdy bryły zamarzłej gliny, z głuchym odgłosem padając, zapełniły dół do szczytu, serce Pawła ścisnęło się bolesnem przeczuciem. Mateusz, rozglądając się po pustych kątach za powrotem do domu, szepnął jednak dość obojętnie:
— Nacierpiała się stara, napracowała! Ot i wypoczynek przyszedł.
Ale gdy w parę dni potem zaczął Ujbanczyk, niedomagać, starego dzika ogarnęła rozpacz.
— Czyż Bóg dozwoli, żebym ja śmierć jego własnemi oglądał oczyma?
— Może to jeszcze nie ospa. Może on poprostu przeziębił się, zamorzył... Tyle pracy! — pocieszał go Paweł, nauczywszy się wśród tej ogólnej klęski porozumiewać z nieszczęśliwymi.
— Och, gdyby tak!
Choroba tymczasem robiła szybkie postępy, a nazajutrz nie było już wątpliwości. Chłopak leżał w malignie, na ciele pojawiły się złowrogie pryszczyki, a w kilka godzin potem twarz, piersi i brzuch, przedstawiały jedyną tylko sączącą się ranę. Chory nie mówił, nie otwierał oczu, tylko od czasu do czasu ruszał ustami na znak, że pragnie. Paweł nie odstępował go ani na chwilę, Mateusz zdaleka przypatrywał im się z podełba i robił, co w domu było potrzeba. Nareszcie przyszła nieunikniona ostatnia chwila.
— Ujbanczyk! Ujbanczyk! — szeptał Paweł drżącym głosem, widząc, jak choremu rysy kamienieją, oddech staje się krótszym. Powieki konającego drgnęły, z czoła spłynęła na twarz fala półblasku, pół-cienia, przebiegła wzdłuż ciała i w cichym zamarła dreszczu.
Nie było już chłopaka!
Długo siedział Paweł nad tym stygnącym trupem; głowę wsparłszy na łokciach, nie czuł, że ogień dogasał, że w izbie coraz ciemniej i chłodniej. Z zadumy zbudził go dopiero jakiś dźwięk niezwykły. Obrócił się żywo i ujrzał starego czarownika w jego czarnoksięskiej odzieży, z dużem tamburynem w ręku. Gotował się on widocznie, nie bacząc na stratę swoją, jak legendarni poprzednicy jego, wyśpiewać niebu przed zgonem ostatnie przekleństwo czy skargę. Stanął, na trupa popatrzał, dotknął go krzywą pałeczką, potem pałeczkę podniósł w górę, twarzą zwrócił się na południe, w bębenek silnie uderzył, zaświstał, zaśpiewał i zaczął tańczyć coraz szybciej i szybciej. Paweł patrzył na postać jego, targaną jakąś niepokonaną wewnętrzną siłą, słuchał śpiewu, podobnego raz do jęku i wycia, to znowu do hymnu podniosłego i zwolna tracił poczucie miejsca, czasu, kołowaciał, powoli zasypiał... Nagle wszystko ucichło. Starzec stał na środku izby, ręką przyciskał serce, a twarz miał boleśnie skurczoną, jak ongi, gdy wróżył. Nim Paweł zdążył poskoczyć do niego, runął na ziemię, jak piorunem rażony, a bęben, wypadłszy z rąk jego, potoczył się i padł, warcząc, opodal.
Paweł chwycił starca za rękę — była bezwładną; przyłożył ucho do ust — zdawało mu się, że nie dyszy; rozniecił więc pośpiesznie przygasły ogień i znów się nad starym pochylił. Martwe, zagasłe źrenice wpatrywały się weń surowo; serce nie biło, a z ust sączył się wązki strumień krwi już krzepnącej. Podniósł się więc, odszukał pośpiesznie czapkę, rękawice, wdziął „parkę“ Ujbanczyka, twarz szalem otulił i ruszył w step, szukać pomocy i przytułku.
Szedł długo, nie myśląc o tem, do kogo chciał trafić, byle tylko być dalej od tego, co za sobą zostawił — byle tylko z żywymi. Gdy mu zarośla zastąpiły drogę, zatrzymał się, usiłując rozpoznać, gdzie się znajdował. Miejscowość wydała mu się znajomą. Postąpił parę kroków i zobaczył ogrodzenie, a w dali białą sylwetkę jurty, Dziwił się, że ognia nie widać, ale spać mogli. Stanąwszy pode drzwiami, poznał dawniej przez siebie zamieszkany letnik. Otworzył drzwi, wszedł, nie wiedząc, po co to czyni. Ale kiedy usłyszał trzask zamykających się za nim drzwi i ujrzał w głębi połyskujące lodowate źrenice-plamy, wyskoczył, zabobonną przejęty trwogą. Na dworze przypomniał sobie, że niedaleko znajdowała się zimowa sadyba Andrzeja, a chociaż drogi nie było, postanowił ruszyć na jej odszukanie. Okrążył więc dolinę, trzymając się brzegów dobrze mu znanego lasu, brnąc w ciemnościach po śniegu, więznąc w zaspach często powyżej kolan. Trafił wreszcie na kołki i płoty i przy niepewnem gwiazd świetle rozpoznał sadybę bogacza. Przelazł przez plot, ominął leżące na dziedzińcu stosy drzew i nawozu, i skierował się prosto do jurty. Tu ognia także nie było, ale byli ludzie. Pod śpichrzem stała narta zaprzężona w parę renów, wysoki mężczyzna ładował na nią futra i odzież, wyrzucane ze składu. Paweł podszedł niespostrzeżony, stanął tuż obok i podniósł rękę, aby usunąć szalik, pokrywający usta.
W tej chwili zajęty swoją czynnością człowiek podniósł głowę, a ujrzawszy niespodzianie przed sobą nie po jakucku podpasaną i nie po jakucku szalem owiniętą figurę, krzyknął, w tył skoczył i pośpiesznie zaczął zrywać o węgieł budynku zaczepione lejce, Na krzyk jego ze składu wypadł drugi, w którym Paweł poznał Dżjanhę. Ten, nie czekając na towarzysza, drapnął przed siebie. Nim Paweł zdołał otworzyć usta, obaj zniknęli; w dali grzmiał tentent kopyt i świst umykających sani.
Wołał za nimi ale się nie wrócili, wzięli go zapewnie za widmo moru, Wszedł więc do ciemnej jurty, gdzie widocznie spano, i nie budząc nikogo, zaczął szukać drew, aby ogień rozniecić. Drwa znalazł, ale popiół daremnie rozgrzebywał, szukając zarzewia. Dotknął go więc palcami, przekonał się, że był zimny, mokry i śniegiem zasypany. Najwidoczniej Andrzej się stąd wyniósł i z tego to pewnie powodu wybierano rzeczy ze śpichrza. Zakłopotany i na głupich tchórzliwych Jakutów rozgniewany, zaklął głośno i miał już wychodzić, gdy nagle z ciemności doleciał go jęk jakiś.
— Kto tu jest?... kto tu? — krzyknął, zatrzymując się zdziwiony.
Głuche odpowiedziało mu milczenie. Mimowoli wstrząsnął nim dreszcz przykry. Zdawało mu się, że znów wracają doń stare omamienia, ujął więc za rzemień i drzwi uchylił, ale znów jęk go doleciał.
— Kto tu? — powtórzył z mocą i, kierując się za głosem, podszedł do łoża gospodarzy, Tam domacał się leżącego na pościeli człowieka martwego i dawno już zastygłego. Jęk jednak rozległ się znowu, tuż w pobliżu. Dotknął twarzy trupa — była jak lód zimną. Nie on więc, ale ktoś inny ruszał się tu i cierpiał. Drżącemi rękoma jął szukać zapałek, ale w kieszeniach nic nie znalazł, zaczął więc obmacywać żerdzie i kółka, gdzie obok odzieży Jakuci wieszają często kapciuch z hubką. Znalazł wreszcie, czego szukał, ale ucieszył się przed czasem: iskry krzesał lecz hubki zapalić nie zdołał. Była wilgotna. Kto tu w zimie ogień choć na chwilę z swej pieczy wypuści, ten go już rozpalić nie zdoła. Paweł krzesał wytrwale, aż spotniał cały, zmęczył się, ręce krwią obroczył i był gotów płakać ze złości. A tymczasem jęk cichy raz po raz wzywał o pomoc.
— Nic nie poradzę, ludzi trzeba będzie iść szukać — szepnął. Nim odszedł jednak, zapragnął wiedzieć, kto tak jęczał i kogo miał zbawić. Więc z krzesiwem w ręku schylił się nad łożem i iskrę dobył. Z ciemności wynurzyła się przelotnie surowa twarz Andrzeja, na której osiadł już puch biały szronu i zamigotały zbielałe, osłupiałe jego oczy. Tu już wszystko było skończone, na zawsze pogrążone w mroku. Szukał więc w innych kątach, aż znalazł stos ciepłych futer, które gdy rozgarnął i krzemień uderzył, wyjrzała z nich potworna, wykrzywiona, krwią oblana, ale żywa maszkara. Po dużym, żółtym, wystającym, jedynym zębie poznał Paweł Andrzejową. Nie było jednak żadnej nadziei dowiedzenia się od niej czegokolwiek; na wszystkie pytania odpowiadała stale przeciągłym jękiem.
Paweł rezolutnie podciągnął pasa, poprawił odzieży i ruszył szukać ludzi, już raźniejszy, gdyż nie o niego samego tu chodziło. Na wstępie jednak, zaraz za wrotami, natrafił na różne przeszkody. Naprzód wydało mu się, że idzie złą drogą, wiodącą w głąb stepu, bał się jednak jej porzucić, by nie wpaść na bezdroża i nie zaplątać się ostatecznie; powtóre, obuwie miał przemokłe, zmarznięte. Nad okolicą wisiała mgła i ciemność, niepozwalająca się rozejrzeć. Szedł więc, nie zmieniając drogi, bacząc pilnie, by się nie zbić ze szlaku, w chwilach wątpliwości zatrzymując się i obmacując ziemię gołemi rękoma. Ślad był świeży i zawiódł go w głąb doliny, pod czerniejącą ścianę lasu, przed duży, śniegiem zasypany, ale na jurtę za stromy i za wysoki budynek. Był to stóg siana. Okrążył go, szukając drogi wozowej, a znalazłszy, porzucił stary ślad i ruszył ku lasowi Niezadługo poczuł w powietrzu zapach dymu, czerwone ogniki zamigotały przed jego oczyma. Nareszcie ujrzał ogień... zobaczy więc i ludzi! I w samą porę, gdyż zziąbł porządnie. Z komina jurty buchały iskry, przez lodowe okna wesoło przeświecała światłość wewnętrzna. Paweł poznał sadybę Filipa. W pobliżu wejścia stała narta, zaprzężona w parę renów; domyślił się czyja, i śmiało do drzwi się zbliżył. Drzwi były z wewnątrz zamknięte. Zastukał; głosy w jurcie ucichły.
— Otwórzcie! — zawołał po jakucku.
Nikt mu nie odpowiedział, tylko ciemne plamy na lodowych szybach zaruszały się niespokojnie.
— Otwórzcie! To ja, Paweł.
Milczenie.
— Otwórzcie! Co to jest, Filipie? otwórzcie! to ja! — wołał po rosyjsku i po jakucku naprzemian. Ale drzwi się nie otwierały.
— Cóż wy sobie myślicie? Zamrozić mię chcecie? Teraz nie pora do żartów! Otwierajcie natychmiast! — krzyczał — Mateusz umarł! Nie mam się gdzie podziać! Przyszedłem szukać pomocy!
Nie było odpowiedzi, więc zaczął bić we drzwi podjętem z ziemi polanem, grożąc, że je wyłamie. Ale i na to odpowiedziano mu milczeniem, tylko cienie na szybach lodowych jeszcze niespokojniej się poruszyły. Nagle rozległ się suchy trzask i pocisk ze świstem przeleciał mu koło ucha.
— Łotry! obwiesie! otwórzcie natychmiast! Ja was zaskarżę! Tam ludzie umierają! — krzyczał już teraz i klął po polsku.
W odpowiedzi znowu buchnął strzał i kula, przebiwszy drzwi ze grzytem, w step uleciała. WIdocznie Jakuci postanowili nie oddać się żywcem w ręce „babuli“.
Wściekły, drżący od zimna i wzruszenia, nie wiedział Paweł, co począć. Czekać, aż się uspokoją, nie było można. Nimby to nastąpiło, mogli go zabić lub psami zaszczuć, wreszcie i zmarznąć nie było trudno. Obejrzał się więc, pomyślał chwilkę i, odwiązawszy reny, wyprowadził je na drogę.
— Będę jechał, póki będzie moźna; objadę, step cały; znajdę jeszcze takiego, co, nie umarł, co mnie pozna. Nie wszyscy przecież widzieli dziś widmo.
Świsnął na reny, wskoczył na nartę i poleciał, jak strzała. Zwiesiwszy rogate łby, leciały zwierzęta, ciężko dysząc. Nie kierował nimi wcale, gdyż wszystko mu jedno było, dokąd go zawiozą, byle do ludzi; odwrócił nawet głowę, by uchronić twarz i oczy od bolesnych uderzeń śniegu, wyrzucanego ich kopytami. Gęsta mgła, wytworzona oddechem reniferów, otoczyła go, bieg narty ukołysał, zmęczenie i senność ubezwładniały. Czuł, jak zimno przejmowało go do kości, pod przepotniałą odzież wkradały się chłodne wietrzyki, w odwilgłem obuwiu zaczęły szczypać palce. Z utęsknieniem wyglądał czy nie błyśnie gdzie w ciemnościach światełko. Wreszcie po długiej podróży zamajaczyły w oddali białe cienie lasu. Reny, sapiąc, biegły wprost ku nim. Po nierównościach, o jakie co chwila zaczepiała narta, odgadł, że zjechały z drogi, ale gdzie się to stało, nie wiedział. Wpadły w las, wbiegły na wzgórek, zatrzymały się i, odgrzebując szybko śnieg, poczęły łakomie mech szczypać. Zdziwił się Paweł, lecz widząc, że są zgłodniałe, dał im się posilić, a sam, by miejscowość rozpatrzyć, jął chodzić po borze. Otoczenie nie było mu obce: pod jednym z sękatych pni dojrzał przy blasku gwiazd nawpół śniegiem zasypaną mumię, w innem miejscu znalazł bydlęcą czaszkę, nasadzoną na kołek — domyślił się więc, że jest na „Przylądku Umarłych“. To go uradowało. Stąd już bardzo blizko było do Mateusza. Drogę zna wybornie, tam się więc ogrzeje, posili, renom da wytchnąć i, zabrawszy, co trzeba, powróci do sadyby Andrzeja.
Jak pomyślał, tak zrobił.
W jurcie ogień na kominie zupełnie zagasł Paweł w ciemności potknął się o trupa Mateusza, omal nie przewrócił, ale wiedział doskonale, gdzie co leży, więc prędko znalazł zapałki, trzaski, drzewo, i ogień z łatwością rozniecił. Gdy błysnął złoty, boski płomyk i rozprószył ciemności, gotów był śmiać się i skakać, jak dziecko, tylko surowe spojrzenie nieruchomych oczu Mateusza mąciło mu wesołość. Próbował starego dźwignąć, przenieść na ławę, ale wycieńczony bieganiną, chłodem, głodem, nie mógł go podnieść, a wlec po ziemi nie chciał; podłożył mu więc tylko bęben pod głowę, krwawą pianę z ust otarł i chustkę mu na twarz narzucił. Poczem jął się sam obsuszać, ogrzewać, odzież wilgotną przed ogniem rozwiesił, obuwie zzuł, inne włożył, przyniósłszy ze spiżarni zdatną na „struganinę“ rybę, z łuski ją oczyścił, ostrugał i, krając cienkie plasterki, chciwie zmarzniętą pożerał. Zjadł sporo, poczuł w sobie zimno, przysiadł więc przed ogniem i sam nie wiedząc kiedy zasnął. Obudził go cichy, ale wyraźny jęk. Otworzył oczy, rozejrzał się i włosy mu na głowie stanęły. Był sam, a przecież przed chwilą słyszał wyraźny jęk, którego echo brzmiało jeszcze w jego uszach.
— Ujbanczyk! czy to ty? — spytał, wstrzymując oddech, ale przyjaciel jego leżał nieporuszony, zerwał więc pospiesznie chustę z twarzy Mateusza i spotkał się z martwą, skamieniałą jego źrenicą. Fale dogasającego ogniska fantastycznie pływały po izbie, pogrążając w cieniu jej wnętrze lub oblewając je światłem. Paweł nie śmiał się poruszyć, nie śmiał głowy podnieść; zdawało mu się, że nie jęk, lecz śmiech usłyszał, i że w rogu izby za stołem siedzi, podparłszy brodę i wyszczerzywszy ludorzercze zęby, owa „okropna niewiasta w czerwonej koszuli“. Przemógł się jednak i, powolnie podnosząc głowę, spojrzał przed siebie: róg izby był pusty! Wiedział, że choćby tam co ujrzał, byłoby to tylko przywidzenie, a jednak czuł, że wówczas padłby był i umarł na miejscu. Ochłonąwszy trochę, odzyskawszy władzę nad sobą, przypomniał sobie nagle, że jęczenie to słyszał w chacie Andrzeja, godzin temu kilkanaście. Zawstydzony, zebrał pośpiesznie, co przypuszczał, że mogło mu być potrzebne, jak zapałki, nóż, siekierę, ryb kilka, wszystko to włożył do woreczka, pościel swoją zwinął także i związał, złożył na nartę i przytroczył do niej mocno, sam owinął się starannie w suchą odzież i, świsnąwszy na reny, ruszył w drogę. Otoczyła go znowu mgła z oddechu renów, po twarzy smagał go śnieg, wyrzucany ich kopytami, a impet mroźnego powietrza wyciskał mu łzy z oczu. Chciał jechać prosto, na zachód, ale jak jechał, wyśledzić było trudno. Zdziwił się jednak niemało, gdy znowu ujrzał przed sobą biały cień lasu. Co to był za las? W jakiej stronie stepu się znajdował, odgadnąć nie mógł; zbyt szybko jednak się pojawił, by przypuszczać, że sadybę Andrzeja ominął. Wśród tej ciemności jednak nawet rysie oczy Jakuta nicby dostrzedz nie mogły. Reny niosły go z taką szybkością, że wstrzymać ich nie był w stanie, wpadły w las, niosły nartę po pniach, wądołach, wdarły się wreszcie na jakiś pagórek, gdzie się zatrzymały, pośpiesznie grzebiąc śnieg i żerując. Pozwolił im posilić się. Przez ten czas sam — chodził po lesie, próbując odnaleźć wskazówkę, gdzie się znajdował, lecz nic nie znalazł; przypuszczał tylko, że musi być pomiędzy sadybą Andrzeja a domem Filipa. Nie śmiał jednak na tych niepewnych danych puszczać się w step, lecz postanowił trzymać się brzegu lasu i okrążyć dolinę. Był to jedyny sposób trafienia do sadyby, wszystkie bowiem stały pod lasem. Wyprowadził więc reny na miejsce czyste i zaczął jechać wolno. Zwierzęta rwały się do lasu, co strasznie utrudniało kierowanie niemi, przytem śnieg tu był gęstszy, grunt nierówniejszy, więc narta co chwila grzęzła i zatrzymywała się.
Jak długo tak błądził, powiedzieć nie umiał, lasu jednak uparcie się trzymał, aż trafił na wązki rozłóg, wnikający daleko w bór, i stanął, nie wiedząc, co czynić. Na oczach miał niby przeźroczystą przepaskę, widział tylko na parę sążni przed sobą, zewsząd bowiem otaczała go mgła biała, która, zmieszana z parą jego oddechu, towarzyszyła mu ciągle. Co za nią było, nie wiedział. Nie wiedział czy znajdował się na dolinie, czy uniesiony przez uparte zwierzęta, błądził po którem z jezior sąsiednich. W ostatnim razie nie było już dla niego ratunku. Musiał szukać drogi i przekonać się, na jaką wjechał równinę. Powoli skierował reny w stronę przeciwną tej, gdzie las leżał, i pojechał zziębły, osowiały, w bezkształtną białość i migajace w niej gwiazdy. Po chwili reny zaczęły znów pędzić i wniosły go w las wprost na wzgórek, gdzie szybko poczęły grzebać nogami. Zimny pot wystąpił mu na czoło. Przypomniał sobie opowiadanie Ujbanczyka o zbłąkanych, o tem, że pies nocą podczas zamieci do ludzi dowiezie, koń sam zbłądzi, a ren oszuka: będzie plątał i wodził dokoła żerowiska i nie da się niczem od niego odciągnąć; lepiej już w takim razie ogień rozłożyć i w polu dnia czekać. Dnia czekać !... On się go nie doczeka!... a ognia... niepodobna marzyć! nikt go nie rozpali z tych bierwion w lód zamienionych. Nie, on jeszcze dość silny... wyjdzie! Ostatni ten przytułek, ogień w śnieżnym stepie, nie odbiegnie go. On drogę odszuka, gdyż tam nań czekają! Chodził więc po lesie, podczas gdy reny jadły, i w dal się wpatrywał. Nagle zadrżał... Zdawało mu się, że widzi na ziemi długi, wązki pas, niby świetlany odblask, rzucony przez promień zorzy północnej. Blask znikł natychmiast we mgle i białości śniegu. Był jednak pewny, że tam jest coś od śniegów różnego — może płot, a może droga. Przywiązał więc reny do drzewa i poszedł się przekonać.
Istotnie była to droga. Gdzie wiodła jednak i gdzie on się sam znajdował, odgadnąć nie mógł. Choćby się puścił piechotą, prowadząc za sobą reny, pewności nie miał żadnej, że trafi na jakuckie sadyby, gdyż to mógł być trakt tylko, wiodący do miasta, a miasto leżało o jakie półtorasta wiorst. Jeśli zaś droga ta wiodła przez dolinę Andy w las po drzewo, lub na tundrę do Czukczów czy Tunguzów, to na końcu jej gdzieśkolwiek musiały też być ludzkie sadyby: Zresztą, by się przekonać, pójdzie do bielejącego niedaleko lasu i odszuka znane sobie dobrze, charakterystyczne modrzewie, na których znajdowały się drogowskazy. Tak rozumując, uszedł staj kilka i zagłębił się w ciche, śniegiem obsypane zarośla.
Tu było jeszcze ciemniej, jeszcze fantastyczniej. Mgła festonami zwieszała się z gałęzi, gęstą zasłoną owijała zaśnieżone drzewa, tworząc z niemi dziwną całość, z poza której spoglądały gwiazdy, niby iskierki. Paweł złudzony podobieństwem, choć wiedział, że Jakuci w lesie zimowych siedzib nie zakładają, za temi iskrami zaszedł dalej, niż trzeba było.
— Może do letników przed zarazą uciekli — pomyślał sobie. — Czyż nie mówili, że ospa boi się lasów i że Czukcze dlatego do nich się kryją.
Ale daremne były poszukiwania Pawła: nigdzie śladów jurty i modrzewi odnaleść jakoś nie mógł. Wrócił więc na dolinę, brnąc przez zaspy śniegu do narty. Szedł wytrwale, znużony, wyczerpany, dziwiąc się, że tak długo nie widzi chwiejących się, wskutek tego łatwo dostrzegalnych łapiastych poroży reniferów. Nie wiedział jednak, że reny za zbliżeniem się człowieka nieruchomieją, stają jak skamieniałe, a ubielone szronem, nie różnią się niczem od otaczających je zarośli; mógł więc łatwo przejść obok, nie zauważywszy ich wcale. Domyślił się tego wówczas dopiero, gdy przeszedł wiorst kilka. Wrócił przeto raz jeszcze, narażając się na zupełne zbicie z drogi, i błądził, błądził coraz bardziej w las się zagłębiając, odpychając myśl tego, co się już stało, aż zupełnie opanowało go zwątpienie. Zbłądził, reny zgubił. To nie ulegało wątpliwości.
Siły go opuściły. Nie na długo jednak. Wypocząwszy, rozpoczął na nowo poszukiwania: zdeptał jak zając krawędź lasu, przejrzał każdy krzak — prócz tego może, pod którym stały żerujące zwierzęta — i nic nie znalazł! Reny wraz z nartą przepadły wśród zarośli, mgły i nocy, niby igła, wetknięta w wóz siana.
Tymczasem nogi odmawiały mu już posłuszeństwa, kolana uginały się pod nim, stopy piekły boleśnie, i poruszać się nie chciały, oblewał zimny pot i dreszcz wewnętrzny wstrząsał ciałem. Przysiadł więc na pniu, nadsłuchując. Wokoło niego królowała taka martwa, nieruchoma cisza, że słyszeć można było, jak „gwiazdy gadają“. Miał słabą nadzieję, że głosy żerujących renów dolecą do niego w tej ciszy. Natężył słuch, skupił się w sobie. Po chwili szmery okrążać go zaczęły i płynąć falą nieprzerwaną: to pewnie renifery, szybko ruszając szczękami, mech żują! Porwał się, rzucił na oślep w kierunku szmerów, ale dźwięki uciekały przed nim, zawsze jednakowo wyraźne, ni bliższe, ni dalsze.
Przysiadł więc znowu zrozpaczony, zrozumiawszy, że jest igraszką urojeń. Ciche głosy, podobne do chrobotania szczęk żujących lub też tarcia rogów o drzewo, okrążyły go zewsząd. Ciężko dysząc, siedział na zwalonej kłodzie, biały od szronu, bezwładny, jak jeden z tych pni śpiących koło niego pod śniegiem. Nie dopuszczał do siebie tej myśli, nie mógł wprost wierzyć, żeby dla niego nie było już ratunku, że przyjdzie mu tu istotnie skamienieć, jak kłoda. Przecież on z własnej ochoty włóczy się tak po lesie, szukając wrażeń, a zechce, to wróci za chwilę do ciepłej jurty, do niedoczytanej książki, do rozpoczętej z Ujbanczykiem gawędy. Nagle zaszumiało, zatętniło w borze: to reny zerwały arkan i pędzą! Skoczył z pnia rozkrzyżował ramiona, aby je schwycić, i stał długo... aż fala krwi odpłynęła mu od czoła i zrozumiał, że to w głowie mu szumi, że w skroniach pulsują tętnice.
Las tymczasem nie przestawał ruszać się, szemrać, iść ku niemu... szybciej jednak biegło coś z jego głębi, jęcząc okropnie. Zdjęty przerażeniem, cofnął się kroków kilka i, dobywając sił ostatek, zaczął iść drogą. Zniknął las wkrótce, zniknęły lasu widziadła, dokoła stał się step biały, jednostajny, bez krzaczka, bez wzgórka, bez żadnej odmiany. Nad nim wisiało niebo ciemne gwiazdami usiane, roztaczał się nieduży krąg, bardziej widzialny, blady z mgieł i śniegów wycięty. I miał go wciąż wkoło siebie niezmiennie jak mur, jak pancerz. Wciąż ten sam — nieprzebyty! Czyż towarzyszyć mu będzie zawsze, oddzielając go od tych, których szukał przez życie całe? Czytał gdzieś o tem, że człowiek z koła własnej istoty wyjść nigdy nie jest w stanie... Więc to jest koło jego istoty!?... Aha!... Rozumie... To dlatego tu wszystko tak, obce, tak zimne, nawet gwiazdy, choć mrugają, patrzą tak obojętnie! O miłe gwiazdy ludzkich spojrzeń! Ale one już zagasły!... Czyż nie trupy znajdował, gdzie tylko się obrócił! Czyż umarli nie patrzyli na niego osłupiałą źrenicą, zdając się mówić: i ty legniesz wpośród nas wkrótce!... Tak... on umrze... to nieuniknione!... Umrze, jak inni pomarli! On, ostatni człowiek na tej ziemi!... słaby, samotny!
Miał w głowie wir, zamęt; iść jednak nie ustawał, chociaż ledwie nogami poruszał, szarpany naprzemian nadzieją, rozpaczą, dziko szalejącą w jego piersiach, tem buntującem się czemś, co tam tak długo żyło i teraz uchodzić nie chciało.
Wszak słońce zagasło, zastygła ziemia i ostatnia ognia iskierka spaloną została, a dokoła pusto było, równo, chłodno, jak w olbrzymim grobowcu. Życia tylko tyle pozostało, ile w nim tleje jeszcze. Gdy on umrze, zerwie się ten cudny wieniec, przez miliony istot, przez lat miliony z łez i uśmiechów splatany, zerwie się na wieki, na zawsze!
Mrokiem objęta ziemia w nieskończoność się potoczy; gwiazdy pogasną, jak zagasło słońce, i wszystko zleje się w jakąś całość szarą, niedorzeczną, by znów na niem niejniedorzeczną rozmaitość się rozprysnąć. Przeminie czas, rozwieje się przestrzeń i nieskończoność, gdyż nie będzie umysłu, coby je umiał odczuć i wymierzyć. A przecież, przecież mogłoby być inaczej!... Mogła walka zakończyć się zwycięstwem, gdyby nie samolubstwo, nie ślepota!...
Rabując się wzajem, na swarach i niezgodzie zmarnowali siły, czas, niepomni, że każda chwila tyle może zaważyć, co wieczność. I ot! mogli być potężni, mogli światy kłaść sobie pod nogi, a życie jednostek przewidywaniem ducha w nieśmiertelność przeciągnąć, gdy tymczasem zginęli umarli, na wieki i bez nadziei odrodzenia się w owocach swych dążeń. Umarli, padli zwyciężeni wówczas, gdy nauczyli się kochać jedni drugich, gdy zapragnęli doskonałości. I on umrze za chwilę, i nikt już o nich nie wspomni, nawet psy nie zawyją nad ich mogiłą. Już czas, już nadchodzi... Potem zostanie tylko proch, kamień, ciemność...
Czuł, że życie go opuszcza; kilka razy upadł ale się podniósł, nie chcąc przez dumę dobrowolnie skrócić swego bytu. Odzież zakrzepła od zimna, chrzęściła na nim, jak zbroja z lodu, nie grzała go już wcale; nogi miał skostniałe, w głowie dudniło, przed oczyma przelatywały krwawe plamy.
Zatrzymał się i raz jeszcze z tęsknotą, z ostatnim błyskiem opuszczającej go świadomości rozejrzał się po stepie. Z jego głębi pędziło coś ku niemu, hucząc i świszcząc, coś wielkiego, mglistego, niby jeden z tych pocisków, mających rozbić ziemię:
...plamkę małą,
Rzuconą wśród świata ogromu!...
On stał nieporuszony, nie mając sił opierać się, nawet usunąć się przed grożącą mu zgubą. A pocisk pędził, otoczony obłokami pary, tętniący, hałaśliwy. Trącana przezeń ziemia zakołysała się pod jego nogami, zadrżała i popłynęła. Wszystko przysłoniło się mlecznym tumanem, nawet gwiazdy poleciały w przestrzeń. Paweł zamknął oczy.
Gdy je otworzył, ujrzał w bliskości stojącą parę ciężko dyszących renów, za niemi nartę, na której siedział szronem ubielony człowiek z długim prętem w ręku; trochę dalej drugą parę renów i takąż nartę z siedzącym na niej mężczyzną.
— Kto tu? Kto tu!? — krzyczeli.
Paweł stał martwy, jak słup lodu.
— W imię Ojca i Syna! Jeżeliś ty mara, zgiń! przepadnij! Jeżeliś człowiek, powiedz kto jesteś?
Paweł nie był w stanie się poruszyć. Wówczas ten, który wyrzekł zaklęcie, podszedł ku niemu, trzymając przed sobą pręt poganiacza, i jął mu się pilnie przypatrywać.
— To pan! — zawołał po rosyjsku. — A my pana dawno już szukamy. Naczelnik okręgu kazał się kłaniać, przeprasza, że tak długo nic nie przysyłał, ale nie miał... nie przychodziło z gubernjalnego miasta...
— Tam... tam... Andrzej! — wyjąkał nareszcie Paweł, z trudnością poruszając zmarzniętemi szczękami.
— Wiemy, wiemy! Byliśmy. Same trupy! Wiozę panu lekarstwa, pieniądze, papiery.
— Le-kar-stwa... papiery! Tam... tam — powtarzał bezmyślnie Paweł, nagle zachwiał się i wyciągnął rękę.
Poskoczyli do niego, podtrzymali, na nartę złożyli i uwieźli.
- ↑ Kojur — rodzaj worka siatkowego, napiętego na obręcz, przymocowaną niby łyżka do długiego trzonka.
- ↑ Kuklanka — rodzaj bluzy futrzanej, spadającej do kolan, niekiedy opatrzonej kapturem.
- ↑ Na weselach Jakutów i Tunguzów tej miejscowości urząd „rozdzielacza“ pełni który z biedniejszych krewnych gospodarza.
- ↑ Kiesa — suma pieniędzy od 80 do 120 rub.
- ↑ Tu na północy rozpowszechnioną jest bardzo pewna nerwowa choroba, zmuszająca dotkniętych nią powtarzać słyszane wyrazy, widziane gesty, przeplatając je wykrzyknikami trwogi, często bólu.
- ↑ Bluza z futra sierścią na zewnątrz.
- ↑ Zwykłe powitanie u Jakutów; znaczy także: mów, gadaj!
- ↑ Puste dźwięki, przez które Jakuci, żartując, naśladują, że mówią po rosyjsku.
- ↑ Łyże — duże, cienkie, elastyczne deski z zagiętymi do góry trójkątnymi dziobami, długie od 5 do 8 stóp i na stopę szerokie; do nóg przymocowują je za pomocą rzemiennych pętli, umieszczonych nie pośrodku, a cokolwiek bliżej dziobów, i wloką. nie odrywając od śniegu. P. S. Podobne do naszych nart (ski.)
- ↑ „Kamusowe torbasy“ — miękkie, kosmate buty, uszyte z wyprawnych, ale niepozbawiooych sierści łap rena, albo losia.
- ↑ Tak Jakuci tej miejscowości przezywają niedźwiedzia, gdy go nie chcą nazwać po imieniu.
- ↑ Jagiel — porost, mech islandzki.
- ↑ Sary — obuwie ze skóry.
- ↑ Tojon — pan.
- ↑ „Atas“ — tak Jakuci nazywają najbliższych przyjaciół. Słowo to znaczy; „dziel się“.
- ↑ „Sary“ — wyprawna skóra z końskiej szyi, pozbawiona naskórka, używana na obuwie.
- ↑ Pielmieni — pierożki z ciasta z mięsem, podobne do polskich uszek.
- ↑ Eksiekiu — ptak bajeczny.
- ↑ Jukała — ryba wędzona, rozpłatana i z ości oczyszczona.
- ↑ Ława.
- ↑ Ospa.