<<< Dane tekstu >>>
Autor Julius Zeyer
Tytuł Na pograniczu obcych światów
Rozdział X.
Wydawca Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Miriam
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Po odjeździe Frydeckiego nastał dla mnie czas przykry. Znaleźliśmy się z Florą — że tak powiem — po raz pierwszy sam na sam; nie było między nami ani gościa, ani łagodzących wszystko okoliczności ruchliwego, wyjątkowego życia, jakie w ciągu owych dni kilku pędziliśmy w Dreźnie. Ujrzeliśmy teraz prawdziwą fizyognomię przyszłego swego pożycia małżeńskiego, i ze zdumieniem spostrzegłem, że nie będzie to stosunek szczęśliwy. A przecież nie mogłem Florze żadnego zrobić zarzutu. Dotrzymywała ściśle słowa, danego mi w starym ogrodzie ojcowskiego domu, spełniała mianowicie obowiązek swój sumiennie i niezmordowanie, stała mi się prawdziwą „pomocą”, tak, jak-em wówczas rozumiał i żądał, ale istotne znaczenie tego wyrażenia biblijnego teraz dopiero zaczęło mi się wyjaśniać. Teraz dopiero uczułem, że w księdze genezy słowo to nie oznacza bynajmniej „gospodyni,“ jak to sobie — według mego mylnego zapatrywania — i Flora wytłómaczyła. Miałem pomocnicę wierną, pilną, skromną, ale nie miałem jej w znaczeniu wyższem, moralnem, nie miałem żony, małżonki. Majątek mój rozwijał się kwitnąco, ale w sercu czułem sieroctwo. Flora była zimna, zamknięta, zamyślona. Uśmiech jej nie rozjaśniał komnaty, jak ongi uśmiech matki mojej, na której miejscu ona dziś siadywała. Chmurne domostwo nie stało się ani o źdźbło przytulniejszem, niż było przed ożenieniem się mojem, a długie wieczory jesienne, dążąc w łono wieczności, ciągnęły tak smutno i posępnie przez cichą naszą siedzibę, jakby wcale nie było młodości Flory i wiosennej jej krasy pod strzechą mych ojców. Ani razu nie zabrzmiał srebrny jej śmiech, ani razu nie zbudził wesołości w echu, które jeno, jak przez sen, nawpół tłumione westchnienia nasze powtarzało. Flora była cicha i dobra, ale dobra bez uśmiechu, bez ciepła. Flora była posłuszna, ale nie kochająca.
Straciwszy w ten sposób nadzieję prawdziwego życia rodzinnego, zacząłem zastanawiać się nad swą teoryą małżeństwa, według której miało ono być umową zawartą z zimnego rozumu, i — jak każda teorya w świetle rzeczywistości — runęła i ta wkrótce w gruz bez wartości, tylko że, niestety, szczątki jej, waląc się, serce mi do krwi zraniły.
Stałem się niesprawiedliwym, jęło się wzmagać we mnie jakieś przeciw Florze wzburzenie, które przy stałem tłumieniu tajonej mej dla niej miłości, przeszło w nierozumną złość, prawie nienawiści się równającą. Zląkłem się w prost tego uczucia, tego słowa. Chciałem nienaturalnemu stosunkowi niezwłocznie koniec położyć. Czyliż nie roztaje lodowa skorupa jej serca, gdy jej odkryję prawdziwy stan mych uczuć? — pytałem sam siebie z nadzieją i obawą zarazem. Snadź sama otworzy mi objęcia, gdy jej powiem, jak ją miłuję? Przy myśli tej, nowy niepokój krew mi wzburzył: pragnąłem, ach, tak bardzo pragnąłem przycisnąć ją do piersi, ucałować czyste jej czoło i rzec jej, co mnie gnębi, wyspowiadać jej się ze swego szaleństwa — ale przykra trwoga wstrzymała mnie: a jeżeli zimna ta kobieta wogóle niedostępna jest uczuciu miłości? A jeżeli zwycięzki tylko, nawpół litosny uśmiech przez twarz jej przeleci? a jeżeli całe postępowanie jej jest tylko dobrze obmyślaną i odegraną rolą, wyrafinowaną kokieteryą, mającą za jedyny cel — ujrzeć mnie pokonanego, ujarzmionego u swych nóg? Nie, raczej śmierć i męki wszystkie, niźli takie upokorzenie. Niech więc milczy, niech mnie unika, niech się zamyka w swej pysze, toć i ja potrafię milczeć, a skoro mrożącym chłodem swym od domowego odgania mnie ogniska, znam w starym domu naszym zacisze, gdzie z łatwością o goryczącym zapomnę stosunku, bo lasem rosną tam kwiaty krasy olśniewającej, kwiaty nieznanych, tajemniczych kształtów, kwiaty jakoby z obcych przesadzone światów, bo roją się tam dzikie, fantastyczne sny i marzenia, ujarzmiające, biorące w niewolę odrazu i nazawsze całą duszę.
Miejscem tem była stara biblioteka ojcowska. Bo, po rozmowie, którą z Frydeckim w tej właśnie prowadziliśmy komnacie, stało się ze mną coś dziwnego, coś niepojętego. Czułem, jak gdyby nadprzyrodzona moc jakaś ciągnęła mnie do tajemniczej owej szafki, gdzie długi szereg kryształowych flakonów o dziwnej zawartości tak niezwykłą połyskał jaśnią, i gdzie niezrozumiały rękopis ojca w wiernej spoczywał kopii. Każde słowo, które Frydecki wówczas był wymówił, stało mi się przedmiotem, naprzód, nienasyconej ciekawości, a potem prawdziwych medytacyj, i to, co z początku wydawało mi się prostem bredzeniem, jęło powoli przybierać postać tajemniczych prawd, będących ogniwami wielkiej, niepojętej jakiejś nauki.
Całe godziny spędzałem w bibliotece, błądząc w labiryncie ksiąg najdziwaczniejszej treści i przyswajając sobie z niezmordowaną cierpliwością znaki, którem i rękopis ojcowski zamiast liter był napisany. Z namiętną chciwością wdychałem dziwne powiewy z atmosfery bezładnych, zuchwałych marzeń, i zdawało mi się niekiedy, że truję się zwolna, ale trucizną tak łagodną, że mi była od leku milsza, i że ponęcie jej oprzeć się nie mogłem. Czułem, że stąpam obok przepaści, w którą rozum mój każdej chwili w zawrocie nagłym zwalić się może, ale przepaść ta ciągnęła mnie, nęcąca i powabna, jako tajemnicza modra toń morza, nierozwiązalną kryjąca w sobie zagadkę. Myśl, że snadź półszaleństwo, tak często przez nieczuły świat ojcu zarzucane, i we mnie jako rodzinna, dziedziczna objawia się choroba, mroziła mi wprawdzie niekiedy krew i wstrzymywała serca bicie. Pierzchałem wtedy z mroku tego półgrobu, gorączkowemi napełnionego widziadłami, i strzegłem się czarnych drzwi biblioteki, jak grzechu śmiertelnego. Ale nieszczęśliwy stosunek z żoną napełniał mnie taką goryczą, że znowu i znowu do fatalnej powracałem komnaty, tęskniąc za odurzającą wonią owych wykwitów choćby i chorobliwej wyobraźni. Upajały mnie ich wyziewy; cóż mnie więc obchodzić mogło, czy wonie ich są trujące? Byle tylko upajały! Zagłuszyć wrażenia powszedniości codziennej — oto było wszystko, czego pragnąłem!
I doszło do tego, że im dalej, tem częściej schronienie to nawiedzałem, że im dalej, tem głębiej w niebezpiecznych zatapiałem się rozmyślaniach i prądowi mistycznych dawałem się unosić zapałów. Jeżeli niekiedy przyszła reakcya, chwila, gdy trzeźwiejąc z nawpółszalonych marzeń, z przerażeniem własną duszną spostrzegałem chorobę, zrzucałem z rozjątrzeniem całą winę na nią, na nią i jeszcze na nią, na tę kobietę, która zamąciła mi życie i groziła, że się tego życia klątwą stanie ostateczną. Kędyż był dawny mój spokój, dawny jasny i zdrowy mój rozsądek? Spokój opuścił mnie od okamgnienia, gdy imię jej po raz pierwszy po długich latach znowu słuch mój uderzyło, gdy oko moje w ostatniej woli ojcowskiej fatalne to imię po raz pierwszy znowu ujrzało, gdy krokiem fatalnym również próg mojego przestąpiła domostwa. J ona śmiała uśmiechać się bezkarnie, nie przeczuwając nawet konania mej duszy, ona śmiała zimnem okiem na mękę moją patrzeć!
Rozjątrzony tą myślą, zacząłem równą odpłacać jej monetą. Jeśli ona była zimna, obca, ja stałem się mrożącym, bezwzględnym, przykrym. Udawałem cynizm najbrutalniejszy, ponieważ spostrzegłem, że w ten sposób najgłębiej zranić ją mogę; wyśmiewałem wszystkie ideały, choć studya w bibliotece ojcowskiej dawno mnie były rzuciły w prąd, minionym mym poglądom materyalistycznym wprost przeciwny. Zresztą dobrowolnie nie poddawałem się nowemu kierunkowi; poglądy moje zmieniały się jakoś wbrew mojej woli, i czułem ulgę, walcząc tak jednocześnie z dwoma nieprzyjaciółmi; z Florą i z fantastycznemi ponętam i biblioteki ojcowskiej.
Znosiła spokojnie obrażające me postępowanie i tem podniecała mnie jeszcze bardziej. Były chwile, że oddałbym życie, aby tylko ujrzeć błysk niechęci lub gniewu na lodowatej tej twarzy. Nie dziw, że przy podobnem naprężeniu dochodziło często do scen, które acz nie były namiętne, poszerzały jednak ziejącą między nami przepaść i każde porozumienie się prawie niemożebnem czyniły.
Wchodząc jednego dnia do jej pokoju, znalazłem ją pogrążoną w czytaniu. Usłyszawszy me kroki, zamknęła książkę i położyła ją na stole. Były to jakieś rozmyślania religijno-mistyczne. Skorzystałem zaraz ze sposobności i zacząłem szydzić z upodobania jej do dzieł tego rodzaju.
— Jakiejż ograniczoności dusznej potrzeba, aby się zajmować czemś podobnem — zawołałem z uniesieniem. — Zdaje mi się, że popełniasz na sobie coś w rodzaju samobójstwa, pochłaniając takie niestrawne pokarmy duchowe.
Książka trącona pogardliwym mym gestem, spadła na ziemię. Flora podniosła ją w milczeniu, zanim to najpierwotniejsze wymaganie grzeczności sam spełnić zdołałem. Położyła ją na stole, najlżejszego nie zdradzając wzruszenia
— A jednak w książkach tych — rzekła spokojnie — jest tak wiele wzruszającego, czego wy dlatego tylko nie odczuwacie, że pycha wam przeszkadza. Wzięła inną książkę z małej hebanowej półeczki, zawieszonej nad kanapką.
— Oto tutaj naprzykład... — zaczęła znowu — jest to życiorys pani de Guyon. Jakaż gorąca to dusza, jakież tkliwe serce! Całe życie jej było jedną ofiarą. Ale ani cierpienia, ani nieszczęścia jej takiego na mnie nie zrobiły wrażenia, jak pewne drobiazgi, o których się tak tylko mimochodem w książce tej mówi. Mam na myśli sceny i zdarzenia z najpierwszych lat dziecinnych tej świętej kobiety. Powiedz, czyliż nie wzruszy cię, gdy czytasz, iż jako małe dziewczątko zostawiała część swego śniadania i w dziecinnej prostocie zanosiła pokarm ten do kaplicy w ogrodzie gdzie mały z ołtarza słodko uśmiechał się Jezusek.
— Floro! — — zawołałem, napraw dę już rozzłoszczony — oszczędź mi, proszę cię raz na zawsze, podobnych opowiadań! Czyliż nie widzisz istotnie, jakie to śmieszne?
— Trudno. Mówiłam ci przecież, że tego nie zrozumiesz i nie odczujesz! — odpowiedziała spokojnie. — To też nie próbuję nawet dzielić się z tobą treścią tego, co czytam. Sam dziś zmusiłeś mnie do tego.
— Gdyby mi wolno było sądzić z wyrazu współczucia na twej twarzy — uśmiechnąłem się sarkastycznie — musiałbym przypuszczać, że litujesz się nad mą ograniczonością duchową.
— Lituję się istotnie — odpowiedziała — wprawdzie nie nad ograniczonością duchową, bo tę ty raczej mnie wyrzucasz, lecz nad ograniczonością serca — a wierzaj mi, ta jest gorsza. Pycha twoja ograbia cię z wielu pięknych chwil, wielu błogich uczuć... Odpuść mi tę otwartość, ale sam zmusiłeś mnie do niej. Nie mogę znieść, aby pycha uchodziła za przewagę duchową, podczas gdy w istocie jest prawdziwem jej przeciwieństwem. Nie wierzę, aby wielki duch mógł być pysznym, bo powiedz sam, czy nie byłoby to niedorzecznością wyobrażać sobie ducha największego, Boga, z podobną właściwością? Jakaż to śmieszna myśl poprostu!
Cała ta długa przemowa nie była dla mnie bardzo pochlebna, ale zapal dodał Florze tyle wdzięku, że mnie na chwilę oczarowała. Nie przerywałem jej zatem tego kazania.
— Patrz, tu znowu mam legendę o świętej Domenice z Paradyża. Jest to jedna z najbardziej wzruszających. Opowiada, z pełną słodyczy i wdzięku poezyą, jak święta owa, jako małe dziecko, Boga w powietrzu zstępującego ku niej widziała, jak w rozmowie z nim prosiła, aby jej ukazał własną jej duszę, jak Bóg niewinną tę prośbę wysłuchał, i jak się Domenice własna jej dusza w postaci małego, pięknego, uśmiechniętego zjawiła dziewczątka. Założyłabym się, że ci się ta legenda wydaje równie niedorzeczną, jak każda inna?
— I zgadłaś tym razem zdumiewająco trafnie mą myśl; zapewne przy pomocy tej świętej? — spytałem szydersko.
— Widzisz, znowu ta ograniczoność serca, która nareszcie i duchowi twemu granice kłaść zaczyna! Mnie się zdaje, że w tej legendzie kryje się coś niesłychanie pocieszającego pięknego i istotnie wielkiego. Bóg, ten mocarz, ten pan wszechwładny, przed którym światy drżą ze czci i bojaźni, wdaje się w rozmowę z małą, prostą duszyczką złotowłosego dziewczątka. Ten, przed którym niczem jest wielkość każda, którego potęgi, władzy i siły żadna myśl pojąć nie zdoła, staje się małym, przystępnym, prawie dziecinnym gwoli drobnej dziecinie. Jakież ogromne w tem znaczenie! Jakaż to wspaniała apoteoza dziecięctwa, a zarazem jakie rozkoszne zobrazowanie wielkie] myśli, że Bóg jest naszym ojcem! Zaiste, cała pycha twoja jakichś niebotycznych potrzebowałaby przesądów, aby rozumnie obronić się tej legendzie. Zresztą nie wątpię ze lepiejbys odczuł i pojął, gdybyś ją był znalazł w postaci mytu indyjskiego, gdyby chodziło o jakieś bóstwo z wed i o dziecię bramańskie. Może wtedy sambyś do niej komentarz napisał uczony.
Byłem niezmiernie urażony — bo czułem, ze miała słuszność.
— Skończ już, proszę cię, ze swemi legendami i kazaniami — rozgniewałem się — i powiedz mi raczej poprostu to, co przez swe mniej lub więcej udane alegorye rzec mi chciałaś, że, mianowicie, uważasz mnie za zarozumialca, a siebie za ofiarę mej niewdzięczności. Jestem rad, że dajesz mi sposobność do powiedzenia ci nawzajem, co ja znowu o tobie sądzę. Nie będę się uciekał w tym celu do żadnych legend, ani z wed, ani z żywotów świętych; nie będzie mi również osłodą pani de Guyon. Powiem ci bez wybiegów i omawiań, że jesteś istotą zimną i wryrachowaną, że ta twoja ciągle okazywana rezygnacya nie jest niczem innem, jak afektacyą, bez której kobiety poprostu oddychać nie mogą! Nakoniec wyjawię ci jeszcze swe przekonanie, że, gdybym chciał szukać, znalazłbym na dnie serca twego tyleż pychy, a może nawet i więcej, niż ty z wielką sztuką i w tak nieskończenie delikatny sposób w niegodnej mej osobie wytropić raczyłaś.
Flora zbladła. Książka wypadła jej z ręki. Tak bezwzględnie, tak twardo nigdy jeszcze do niej nie mówiłem. Wstała gwałtownie.
— Łazarzu — szepnęła, i oczy jej zwilgotniały — wymówiłeś słowa o wiele bliższe prawdy, niż sam przeczuwasz.
— Widzisz, jak umiem odgadywać? — zaśmiałem się. — Nie tak łatwo ukryć myśli przede mną, jak-eś przypuszczała. Przyznanie się twe jest jak gdyby początkiem spowiedzi. Mów zatem, na co ta komedya ze mną, czemu grasz rolę najnieszczęśliwszej pod słońcem kobiety?
— Oh, jestem nieszczęśliwa! — wyrwało jej się jakby mimowoli. — Nie przeczuwasz nawet, ile cierpię. — Umilkła, zachwiała się i padła z powrotem na siedzenie.
— Śmiechu warto! — zawołałem. — I czemuż to? Jaki masz do tego powód?
Wstała znowu. Kilka chwil patrzyła na mnie, na cyniczny wyraz mej twarzy, potem spuściła oczy.
— Tobie, naturalnie, wydałoby się to śmiesznem — rzekła wreszcie drżącym głosem — przeto wolę zachować nadal swą tajemnicę w głębi serca własnego.
Po tych słowach wyszła szybko z pokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Julius Zeyer i tłumacza: Zenon Przesmycki.