Na pograniczu obcych światów/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Na pograniczu obcych światów | |
Wydawca | Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze | |
Data wyd. | 1901 | |
Druk | Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Miriam | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
JULIUSZ ZEYER
OBCYCH ŚWIATÓW
ART.-WYDAWNICZEGO
WARSZAWA
Were such things here, as we do speak about
Or have we eaten on the insane root,
That takes the reason prisoner?
And to be wroth with one we love,
Doth work like madness in the brain.
Po długim czasie wyszedłem znowu raz na bulwary — zatęskniłem znowu do towarzystwa ludzkiego. Zaniedbałem był od pewnego czasu zupełnie swych przyjaciół, bo zniechęciłem się do świata całego; uznaję teraz, że było to niedorzecznością. I co mianowicie było przyczyną tej mizantropii? Rzecz tak a zwykła! Mała jedna śpiewaczka z teatru Dejazet, istota o słodkim głosiku ptaszęcia i niewinnym uśmiechu cherubinka, zawiodła mię gorzko. Wierzyłem w jej miłość, jej bezinteresowność, chciałem ją pojąć za żonę — a ona? Wyśmiała mnie w oczy z rozkosznym trylikiem, którym byłaby poprostu oczarowała publiczność swego teatru, i wolała zostać metresą pewnego hrabiego, wzdychającego ustawicznie w Paryżu nad nieszczęściami swego kraju, a pomagającego, wedle sił, biedny ten kraj, przez bezmyślne trwonienie pieniędzy, do ruiny doprowadzać. Przejęty zgrozą nad taką „niegodziwością ludzką,“ otuliłem się w płaszcz swej podniosłości moralnej i wytrwałem w niej, póki mi, mniej więcej po roku, zdrowy rozum nie dowiódł nareszcie, że ta „niegodziwość ludzka“ ostatecznie tak straszną nie jest, i że jednak nie różnię się może tak bardzo charakterem od reszty świata, jak mię miłość własna na chwilę okłamać zdołała. Postanowiłem sobie tedy, że nie będę się nadal zagrzebywał w pyłach bibliotek, jak to czyniłem przez całe miesiące, zbierając materyały do małej monografii o dawnych Celtach, którzy mię zawsze niezwykle zajmowali; postanowiłem sobie, że odszukam znowu przyjaciół, których przedtem tak troskliwie unikałem.
Nie szukałem długo.
Było właśnie po teatrze. Noc była jasna, wilgotna, i bulwary mrowiły się od wesołych włóczęgów. Tłumy ludzi siedziały przed kawiarniami, spożywając kawy, absynty lub lody. Wesołe ich twarze robiły na mnie wrażenie słońca wiosennego, cała moja zrzędność, cała moja zgorzkniałość pierzchły jak chmury przed czarodziejskiemi jego promieniami, i myślę, że gdybym w tej chwili spotkał samą pannę Adelmę przy boku hrabiego emigranta, byłbym jej nawet jej niewierność i perfidyę, a jemu — głupotę jego przebaczył.
W tem szczęśliwem usposobieniu uczułem nagle na ramieniu dotknięcie czyjejś ręki.
— Jakto? — zawołał wesoło miły głos męzki — jakto? jeszcześ pan między żywymi?
Był to młody malarz, Grek, Konstantyn Vasilides.
— Ach, to pan, panie Konstantynie? Zkąd pan idziesz?
— Z raju, z Olimpu, z Parnasu, jak pan chcesz.
— Ależ wszystkie te miejscowości są bardzo oddalone — zaśmiałem się.
— Oh, bynajmniej, zaledwie kilka kroków ztąd; jestem oczarowany, piękna Agar grała, a Mélingue...
— Ach, tak? — przerwałem mu — nie zazdroszczę panu tego na płótnie grubo nasmarowanego raju i tego Olimpu w dymach kopcących lamp.
Ale tymczasem pozazdrościłem mu na chwilę jego szczęśliwej niefrasobliwości i wesela niestraconych jeszcze ułud. Zamyśliłem się mimowoli. Grek milczał także, zdumiony zapewne cierpkością tonu, jakim mówiłem.
— Dokąd pana droga prowadzi — spytał po chwili, znowu z tym jasnym uśmiechem na pięknie zarysowanych ustach.
— Nigdzie. Chodzę bez celu, jak każdy inny.
— W takim razie, miły synu północy — zaśmiał się Grek — chciej mi oddać rolę przewodnika.
— A dokąd chcesz mnie pan zaciągnąć?
— Niedaleko, choćby na bulwar Poissonière, do czekoladnika, wiesz pan, do tego, gdzieśmy się tak często schadzali. Dałem się przed chwilą unieść artyzmowi w teatrze — wypiję teraz u ezekoladnika swe zwykłe pół filiżanki, przeczytam Charivari i zjem dwie małe briosze. Powiedz pan, czyliż człowiek może być większym filozofem i lepszym chrześcijanienem?
Konstantyn był rozkoszny jak dziecko, a głos jego brzmiał jak muzyka; niepodobna było oprzeć mu się, mógłby człowieka zaprowadzić nawet do gehenny, a cóż dopiero — do czekoladnika.
Ukazanie się nasze wywołało wrzawę nieopisaną; wpadłem niespodzianie w liczne koło swych dawniejszych znajomych i przyjaciół, którzy dziś przypadkiem byli się tutaj zeszli.
— Nasz chm urny syn północy! Misogyn! Łykacz książek! Celtoman! i t. d. — wołano ze wszystkich stron przy wtórze całej symfonii śmiechów, i podawanie rąk nie miało końca.
— Studyujesz pan ciągle starych Celtów? — spytał młody Anglik, który milczał dotąd i tylko na przezwisko „Celtoman11 zwrócił uwagę.
Przysiadł się bliżej do mnie i utkwił we mnie oczy z jakieniś pomieszaniem i prawie niepokojem. Nawykły już do tego, nie zwracałem uwagi na jego dziwactwa, miałem dlań bowiem wielkie poważanie i szczerą życzliwość. Ale spostrzegłszy po chwili, że poruszenie jego wzrasta, spytałem go, co we mnie dzisiaj tak niezwykłego zauważył?
— Strzeż się pan! — rzucił nawpół żartem, nawpół zabobonnie Konstantyn — strzeż się pan, nasz miły Brytańczyk ma oczy uroczne!
Anglik zachmurzył się lekko.
— Nie jestem Neapolitańczykiem, nie wierzę tedy w jettaturę — zaśmiałem się, ale nagłe zrobiło mi się jak oś niemiło.
Przyjaciele szeptali już dawniej między sobą, że młodzieniec ten ma podobno zdolność która się w Szkocyi „drugim wzrokiem“ nazywa, to jest zdolność przepowiadania przyszłych wypadków. Nie zwracałem nigdy uwagi n a podobne przesądy, rozpocząłem tedy umyślnie rozmowę z Anglikiem, aby spłoszyć śmieszne te myśli.
— Jadę jutro rannym pociągiem do Calais — rzekł mi — mam się tam zjechać z jedną krewną, którą, odprowadzę do Londynu. Zapraszałem pana już kilkakrotnie do Anglii, czynię to dzisiaj znowu, i myślę, że tym razem chętnie pan zaproszenie me przyjmiesz. Odwiedzilibyśmy stryja mego, którego majątek leży o pół mili tylko od Stonehenge. Wiesz pan, że tam takie jest mnóstwo celtyckich menhirów, iż nadano tym barbarzyńskim pomnikom dumne imię celtyckiej Pompei.
— Pojadę — zawołałem żywo, podając Anglikowi rękę i dziękując mu gorąco za zaproszenie.
Poczęliśmy wnet radzić, którym pociągiem opuścimy Paryż. Ale naraz uprzejmy przyjaciel mój zbladł i zerwał się z miejsca z uderzającą gwałtownością.
— Grozi panu nieszczęście! Smutną odbierzesz pan wiadomość! — szepnął po chwili, poruszony do głębi.
Nikt go nie słyszał oprócz mnie, ale wszyscy zauważyli jego bladość i moje zdumienie. Anglik wkrótce potem pożegnał się z nami i odszedł.
Wszyscy umilkli. Konstantyn drżał widocznie.
— O czem mówiliście? — pytali przyjaciele ze wszystkich stron.
— Co panu prorokował? — śmieli się niektórzy.
— Wierzysz pan w takie bajki? — pytali poważnie inni.
— Licha tam! — rzuciłem wesoło, powtórzywszy im jego słowa. — Poważam bardzo przyjaciela Henry’ego, ale jego second sight wydaje mi się jednak śmiesznym tylko zabobonem, który mi ani źdźbła nie imponuje Ale późno już — trzeba mi iść do domu.
Nie poszedłem wszakże do domu, chodziłem długo po ulicach, aż przypadkiem znalazłem się znów na miejscu, kędy Grek był mię spotkał.
Bulwary wypróżniły się tymczasem i gwar wielkomiejski jął milknąć zwolna; za to zapanował czar nocy księżycowej na zacichłych ulicach.
Sennie spoglądało ciemno-modre niebo ze swymi tysiącami drobnych migotliwych punkcików srebrnych w dół na wysokie domy, a tajemniczy, miru pełny dech nocy igrał czasem tkliwie z młodymi liśćmi drzew rosnących wzdłuż chodnika. Kroki moje brzmiały przeciągle na asfalcie i odbijały się niezwykłem echem od wielkich budowli w cichym śnie pogrążonych. Dziwne wrażenie robiła ta pustka w miejscach, gdzie nawykło się widzieć tak bujne życia falowanie! Jakież dziwne cienie padały na jasną drogę przede mną! Zdawało mi się, że kroczę jak we śnie, że mam przed sobą trupa tego olbrzymiego miasta. Światłość miesięczna ma dziwną władzę przysłaniania rzeczywistości jakby zawojem i wyczarowywania niewyjaśnionych jakichś nieprawdopodobieństw, szczególnych jakichś obcości. Chciałem, przyśpieszając kroku, wyrwać się z tego półsnu niepojętych uczuć, i miałem właśnie wstąpić na skraj ogromnego cienia, który kościół św. Magdaleny rzucał na ulicę — gdy wtem na samej rubieży światła i cienia ukazała się postać starego człowieka — w którym na pierwszy rzut oka poznałem swego ojca.
Stanąłem na miejscu, znieruchomiały jak głaz.
Czyż to możliwe? to musi być złudzenie. Zkądżeby się tu ojciec wziął tak nagle w Paryżu, czyżby mnie przedtem nie uwiadomił, że z Czech przyjedzie? Nie, to nic — to tylko ułuda zmysłów, tylko niezwykłe podobieństwo; toć człowiek ten patrzy na mnie cicho i nie daje najmniejszego znaku, że mnie poznał.
Po tej uwadze ruszyłem naprzód — i krok jeszcze, a byłbym go minął — ale właśnie w tej chwili człowiek ów podniósł rękę.
— Nie jedź, chłopcze, do Anglii — rzekł zupełnie spokojnie.
— Ojcze! — zawołałem ze zdumieniem — jakto? więc to-ś ty rzeczywiście? I wiesz o mym zamiarze?
— Nie jedź do Anglii — powtórzył — czekaj tu na wiadomość o mojej śmierci. Zaskoczyła mnie poniekąd. Ostatnią wolę moją znajdziesz w mej bibliotece za staremi foliantami koło kominka na najniższej półce. Dokument spadł tam przypadkiem, nie znalazłbyś go, i dlatego przyszedłem ci to powiedzieć.
Krew zastygła mi w żyłach, przyznaję się, ale trwało to tylko okamgnienie. Wesoły śmiech zabrzmiał mi w uszach: młodzieniec jakiś z dziewczęciem przebiegli koło mnie w żywej zabawie i spłoszyli w jednej chwili widziadlane obrazy mej fantazyi w tak niezrozumiały powstałe sposób. Obejrzałem się parokrotnie dokoła; wszędzie było pusto, cicho, a na miejscu, gdzie — jak mi się zdawało — widziałem ojca swego, nie było również nic, prócz miesięcznych promieni ścielących się po białym chodniku. Doszedłem do przekonania, żem idąc chyba spał, albo przynajmniej śnił; mimo to, nie mogłem długo usnąć. Nie mogłem też obronić się owemu nieokreślnemu wrażemu niepokoju, które nawet na osobach niezabobonnych tak zwane znaki wywierają. Wstawszy rano z łóżka, zacząłem układać rzeczy w walizce; nie przykładałem żadnej wagi do nocnego widzenia i gotowałem się w drogę do Anglii. Znacznie przed umówioną godziną zjawił się u mnie przyjaciel Anglik, ale przyszedł nie sam. Konstantyn wszedł razem z nim do pokoju — obaj młodzieńcy spotkali się na schodach.
Poznałem na pierwszy rzut oka, że zabobonnego Greka przywiodła do mnie ciekawość, czy spełniło się już proroctwo Anglika? Henry przeciwnie, jak się zdawało, zupełnie już o rzeczy tej zapomniał.
— Pocóż tak wcześnie? — spytałem go. — Czekalibyśmy długo na dworcu kolejowym.
— Zmieniłem zamiar — odpowiedział — pojadę dopiero wieczorem. Obawiam się nadto, że będę musiał z parę dni zatrzymać się w Calais, gwoli pewnej sprawie rodzinnej... Nudziłbyś się pan tam zbytnio, myślę tedy, że lepiej będzie, abyś pan wyjechał dopiero pojutrze z Paryża. Zejdziemy się w Calais w umówionym hotelu.
Uderzyło mię to, sam nie wiem dlaczego. Konstantyn zaczął się śmiać.
— Zdaje mi się, że Henry jest już z góry zazdrosny o pana! — wołał. — Nie chce, abyś się pan bliżej poznał z tą jego kuzynką; wyobraźnia maluje mi ją białą jak piana morska, z której urodziła się Afrodyta, a złotowłosą jak słońce. Albo może — dodał po chwili — chce, abyś pan oczekiwał w Paryżu na ową tajemniczą wiadomość, którą panu przepowiedział.
Anglik okazał pewne zaniepokojenie, a ja zamyśliłem się mimowoli.
— Wierzysz pan w tak zwane znaki? — zapytałem go, zaczynając opowiadać o swej przygodzie nocnej.
— Ile czasu potrzeba, aby wiadomość mogła dojść z Czech tutaj? — pytał pobladły Grek, który miał śmiesznie aż elementarne pojęcia z geografii, i dla którego Czechy były jeszcze poniekąd tym samym nieokreślnie dalekim „lasem Hercyńskim,“ co dla klasycznych jego przodków.
— Tydzień? Dziesięć dni? Dwa tygodnie? — odgadywał, bynajmniej nie wzruszając się, ani obrażając naszym śmiechem.
Nagle ktoś zapukał do drzwi. Był to concierge.
— Telegram, panie! — rzekł, wchodząc do pokoju, i papier położył na stole.
Konstantyn odskoczył przerażony o kilka kroków od Anglika, obok którego stał dotąd, i utkwił we mnie wzrok pytający.
Trzęsącemi się rękoma otworzyłem zaklejony arkusik. Telegram pochodził od nauczyciela z naszej wioski, a treść jego była krótka:
„Ojciec pański zmarł nagle dzisiejszej nocy ufam, że będziesz pan mógł w czas przybyć na pogrzeb.“
Podzieliłem się wiadomością o stracie swej z przyjaciółmi. Konstantyn drżał całem ciałem. Pożegnał się ze mną serdecznie; na Anglika rzucał tylko przerażone spojrzenia i odszedł, nie podawszy mu ręki. Henry uścisnął mnie z wielkiem współczuciem, prosił, abym mu prędko dał wieść o sobie, i oddalił się cichym krokiem.
Chwilę siedziałem nieruchomo, rażony tą wiadomością. Łzy cisnęły mi się do oczu. Nie było wprawdzie nigdy żadnego serdecznego stosunku między mną a ojcem, ale nie było też żadnych przykrości ani goryczy. Byliśmy zimni jeden dla drugiego przez całe życie, ale w okamgnieniu, gdym go stracił na zawsze, rozgrzało mi się serce. Zapragnąłem jego uścisku. Nie było go już wszakże. Stałem teraz zupełnie sam na wielkim świecie! Myśl ta wzruszyła mnie bardziej, niżbym kiedybądź przeczuwał; teraz dopiero uczułem, czem ojciec mnie i czem ja jemu być mogłem. Było zapóźno! —
Nie zdążyłem przyjechać wczas na pogrzeb; wszelkiego rodzaju drobne przeszkody nie dały mi urzeczywistnić tego pragnienia. Dotarłem do wsi rodzinnej pod wieczór i zatrzymałem się przed domem staruszka nauczyciela, który przysłał mi był wiadomość o śmierci ojca. Siedział przed domem w ogródku. Powitał mnie razem z żoną bardzo serdecznie; znali mnie oboje od pierwszych mych lat dziecinnych. Podziękowawszy mu za zajęcie się pogrzebem, jąłem go wypytywać o ostatnie chwile nieboszczyka ojca.
— Nie mamy o tem żadnych bliższych wiadomości — opowiadał nauczyciel. — Pod wieczór spotkałem go jeszcze na przechadzce śród pól. Wyglądał na bardzo chorego, był nader osłabiony. Chodziliśmy czas jakiś razem, potem odprowadziłem go aż do samego domu. Zjadł podobno wieczerzę jak zwykle i położył się spać. Nad. ranem posłyszał stary Grzegorz, który w ostatnich czasach sypiał koło jego łożnicy, niepokojące jakieś rzężenie; zapalił światło i pospieszył do swego pana, lecz, niestety, znalazł go już bez życia. Był podobno jeszcze ciepły, i skonał najpewniej w tejże samej chwili, gdy Grzegorz wchodził.
— Był kto na pogrzebie? — pytałem dalej.
— Oprócz ludu wiejskiego, tylko pan Frydecki; oznajmiłem mu zaraz o smutnym wypadku, wiedząc, że był najlepszym przyjacielem nieboszczyka. Po skończonej ceremonii pogrzebowej odjechał zaraz, nie zatrzymawszy się tu ani na chwilę.
To było wszystko, co wiedział nauczyciel. Udałem się ze wsi piechotą do naszego opodal leżącego domu.
Wieczór był jasny i cichy. Rozglądając się po krainie, czułem, jak piersi mi się rozszerzają. Po zgiełku olbrzymiego miasta, miał w sobie ten spokój przyrody coś wzruszająco uroczystego i mile przytulnego. Z radością witałem uśmiechniętą twarz matki ziemi, którą nam wielkie miasta tak zazdrośnie brukiem ulic i ścianami budynków, niby kamiennym zasłaniają całunem. Matka ziemia! Jakież prawdziwe to wyrażenie! Choćbyśmy; w dzikich snach i rozszalałych pragnieniach do nieba samego szturmowali i obce światy z modrych wyżyn, niby błyszczące zabawki, nierozsądnemi ludzkiemi chcieli zerwać rękoma, przychodzi jednak zawsze czas, gdy nas serce ku wiernym piersiom matki ziemi znowu ciągnąć zaczyna, gdy uśmiech jej znowu nam w duszy gorącą ku niej miłość roznieca.
Wiosna tu na północy była jeszcze bardzo wczesna. Ciemno-brunatne, wielkie, wilgotne bruzdy pól mroczniały jeszcze wyraziście między delikatnemi, żółto-zielonemi źdźbłami, chwiejącemi się cicho a nieustannie pod ciepłymi podmuchami wiatru, który, niby miłośnie całująca dziecię rodzicielka, z młodą swawolił przyrodą. Przesycony tą szczególną wiosenną wonią ziemi, przegrzany światłością, przepojony życiem, szeptał wietrzyk łagodnie, jako wody ciekące. Był to prawdziwy „dech ziemi,“ taki, jaki zapewne stoikom w myślach się jawił, gdy czcigodnej Cererze, tej wielkiej, świętej, tajni pełnej matce, jego imię dawali, — Cererze, która nas piersią swą karmi, darami swymi żywi, a w końcu w głębiach łona swego ukrywa, gdy nadejdzie czas, dla którego dojrzewamy.
O pola wiosenne, jakiż wdzięk macie nieodparty! Jakże serdecznie witałem przyjacielskie wasze oblicze, z jakimż zachwytem spoglądałem, niby na zmarszczki drogich prarodziców, na niewytlómaczone zagłębienia owe na waszej powierzchni, które są podobno śladami z nieba spadłych, ku ziemi strąconych aniołów, albo — według innego, pogodniejszego podania — śladami starych bogów, wieszczącemi światu błogosławieństwo i urodzaj.
Stare jabłonie przydrożne przyjaznemi witały mnie skinieniami i wznosiły brunatne, pokrzywione gałęzie, niby ręce ku niebu, jako w starożytności rzymscy kapłani, modlący się, aby kiełki wyszłe z łona ziemi owoc przyniosły, i aby ten szczęśnie dojrzał pod światłością niebieską świętego słońca. I podniosłem oczy w górę, ku chylącemu się za widnokrąg źródłu światła, i obnażyłem głowę. Chmurki różowiących się kwiatów, pod któremi kołysały się gałęzie, lśniły w czystem powietrzu. Płatki drżące dżdżyły mi we włosy, jak Rzymianinowi, gdy kapłani w teatrach, podczas cerealij, kwiecie jak o symbol urodzaju na głowy ludu sypali.
Kroczyłem dalej długą aleją. W dali, za drzewami piętrzyło się ku wieczornemu niebu blankowanie gór, modrych, fiołkowych i złotych w słońca zachodzie, a gęste ich cienie padały na smętne lasy tam, kędy na skraju boru, jak gołębica, bielało stare nasze domostwo. Ze środkowej facyatki, wytworną rysującej się sylwetą, zwisała długa, czarna chorągiew żałobna. Nieliczni starzy domownicy, którzy pusty, wielki nasz dom zamieszkiwali, stali na dworze u wrót. Ktoś z nich mnie spostrzegł, i wszyscy wyszli teraz na me spotkanie ze starą klucznicą na czele. Z płaczem zaprowadzli mnie do małego w parku mauzoleum, kędy, od stu lat mniej więcej, spoczywali zmarli rodziny mej członkowie. W kole tych wiernych wyszeptałem przed ołtarzem dawno wyszłą mi z użycia i prawie zapomnianą już modlitwę... Potem dopiero wszedłem do domu, którego jedynym teraz byłem właścicielem.
Dziwiłem się sam, że tak mało tęskniłem za Paryżem. Trawiłem czas w szczególnym jakimś nastroju; poznawałem, że w smutku po drogiej osobie, jeżeli nie jest on gorzki i rozpaczny, kryje się pewien wdzięk poetycki, i że wspomnienia o zmarłych i o czasach dawno minionych, nadają miejscowości i rzeczom jakąś przytulność serdeczną, która żywo i wzruszająco do nas przemawia. Robiło mi szczególną przyjemność błądzić po domu i pustych komnatach, gdzie echo własnych mych kroków brzmiało jak powitanie dawno zmilkłych głosów. Oglądałem z nową ciekawością stare, dobrze mi znane sprzęty, stawałem długo przed zakurzonymi obrazami, zaglądałem w zmatowane zwierciadła, czyli nie utkwiło ta m gdzie przychylne oblicze matki, albo moja własna, szczęśliwa twarz z doby złotego dzieciństwa.
Zajmujące to, stare domostwo zbudowane było całe w stylu Ludwika XV, a niektóre jego części pochodziły z epok o wiele jeszcze dawniejszych. Nieboszczka matka moja miała niewinną słabostkę, którą ci i owi za wielki grzech uważali; przybierała mianowicie nader arystokratyczne pozory. Uważała zawsze za ogromne nieszczęście wyginięcie drobnej naszej szlachty narodowej, która bywała pono siłą i rozumem narodu całego i naczyniem jego trądycyj w średniowieczu i nawet później. Pomiędzy ostatnie szczątki tego stanu szlacheckiego zaliczała naszą rodzinę — nie chcę rozstrzygać, słusznie czy niesłusznie.
W wielkiej sali, pamiętającej średniowiecze, z pięknem sklepieniem gotyckiem i ogromnym kominem kamiennym, na który pół sosny na raz wejść mogło, rozwiesiła matka wizerunki przodków naszych. Z dumą widoczną błądziły zawsze oczy jej po twarzach dziadów i ich małżonek, ale rumieniła się jednak lekko za każdym razem, jeśli ktoś spytał przypadkiem o najpierwszego z czcigodnych tych mężów, starca w pudrowanej peruce, uśmiechającego się tak rozkosznie do pełnej róży, którą w ręku trzymał. Matka rumieniła się, bo ten właściwy założyciel naszej sławy, był kiedyś piwowarem, i podniósł dopiero pracą i zabiegliwością swą upadły dobrobyt naszej rodziny. Za to spoglądała matka z zachwytem na jego syna, mego dziadka, bo ten, doszedłszy do wysokiego w wojsku stanowiska, pozyskał wreszcie znowu dla rodziny swej dyplom szlachecki, który przedtem mocno podawano w wątpliwość. To też matka błogosławiła go, wstając i kładąc się spać, za wielki czyn, że proste nazwisko nasze „Łoszan,“ ozdobił znowu dumną sławą, która symbolicznie ześrodkowuje się w małej literce „z“[1], tak gorąco pożądanej i za naszych podobno — demokratycznych czasów. Na pamiątkę tego przesławnego męża postanowiła matka, że najstarszy syn w naszym rodzie ma zawsze nosić jego imię. I mnie przeto przy chrzcie nadała imię „Łazarz.“
Sala owa, mieszcząca nasze pamiątki rodowe, takie skromne, ale dla matki takie pełne wagi, była mi szczególnie miła, i wszystko, co tu opowiadam i co samo przez się jest może nieskończenie śmiesznem, było mi jednak mile, ponieważ wspominałem przy tem o zapale, z jakim matka, po nie wiem ile razy, długie o tem wiodła rozmowy.
Co wieczór, siedząc u komina, na którym ogień nawet w lecie bywał przyjemny — bo z gór naszych wiatr dął zawsze mrożąco — co wieczór spoglądałem w zamyśleniu na obraz matki i przypominałem sobie delikatne jej obyczaje, prosty jej rozum i głębokie uczucia. I za każdym razem odszukiwałem w pamięci jakieś słowo, które wyszło było z ust jej oddawna zamkniętych. Pewnego wieczora, gdy wiatr huczał na dworze, a deszcz dziko smagał szyby okienne, uczułem się nagle dziwnie samotnym w tej wielkiej sali. Podniosłem oczy na obraz matki i przypomniało mi się, jak raz przy podobnej pogodzie, na tem samem miejscu, co teraz ja, ona siedziała przy ogniu, i przytulność rodzinnego żywota w porównaniu do głośnych zachwalała zabaw. Była wówczas już mocno chora, i zapatrzywszy się w twarz moją, rzekła: „Słowa Pisma, że nie dobrze jest człowiekowi być samotnym — wielkiej pełne są mądrości. Nie doczekam tego, ale radzę ci, chłopcze, abyś się wcześnie ożenił, o ile można najwcześniej przed trzydziestym rokiem. Jesteś teraz zbyt młody, abyś mógł mnie zrozumieć, ale przypomnij sobie później me słowa.“ I powtórzyła w zamyśleniu: „Nie dobrze jest człowiekowi być samotnym...“
Miałem już dwadzieścia i trzy lata, i wspomnienie o prostem tem zdarzeniu wydało mi naraz jak gdyby wyrzutem. Ale gorzka myśl o zdradzie Adelmy przeszyła mi mózg w tejże chwili. Ożenić się? Nigdy!
Wstałem gwałtownie i długo chodziłem po pokoju. Nie mogłem pojąć, co było powodem tego nagłego wzburzenia, czemu uśpione wspomnienia o zawiedzionej miłości znowu naraz jak wodospady w duszę mi się rzucać jęły, płosząc tak drogo okupiony spokój. Pasowałem się z tem i cieniami przeszłości, starałem się zwrócić prąd myśli na inne przedmioty, przywoływałem gwałtem prawie na pamięć scenerye krain, które widziałem w podróżach, postacie oddalonych przyjaciół, a zwłaszcza Henry’ego, który w tej chwili przyglądał się może przy blasku gwiazd celtyckim menhirom w Stonehenge. I nagie stanęło mi żywo w myśli całe zajście u czekoladnika na bulwarach, a potem „ukazanie się“ nieboszczyka ojca, o którem zapomniałem już był zupełnie — i po raz pierwszy od owej chwili przypomniałem sobie teraz, że mniemany ten cień mówił coś o ostatniej swej woli. Byłem jedynakiem, dziedzictwo przeszło na mnie bez żadnej przeszkody, i nikt o żaden podobny dokument ani zapytał. Cień wskazał mi wówczas wyraźnie miejsce, gdzie akt ów miał się znajdować. Czyliż nie ciekawa byłaby rzecz przekonać się o zupełnej złudności tego „ukazania się,“ które na przyjacielu Greku tak wielkie zrobiło wrażenie?! Zgodność proroctwa Henry’ego z mym półsnem na ulicy i z rzeczywistą śmiercią ojca, tłómaczyłem sobie dotychczas, jako prosty przypadek, ale teraz przesądność zażądała nagle, jakby na przekór jasnemu rozumowi, dotąd we mnie przemagającemu, abym się jednak przekonał, czy niema czasem w całym tym zbiegu przypadkowych zdarzeń czegoś innego, niż traf jedynie? Z uśmiechem niedowierzania chwyciłem lampę i poszedłem spiesznie przez długi korytarz i drewniane schody na górę do biblioteki. Czułem sam, że wyglądam, jak jeden z owych perfumowanych ateistów ośmnastego wieku, którzy w buduarach pudrowanych markiz wyszydzali wszystko, czego ja sny nie uznawał rozum, ale których wnet potem kuglarskie sztuczki Cagliostra zabobonnym przejmowały strachem.
Biblioteka ojca była nietylko dla m nie, ale i dla matki, i dla wszystkich domowych jakąś izbą Sinobrodego. Jako dziecko miałem, jak wrszyscy zresztą w domu, surowy zakaz, aby tam nie wchodzić, i nawet do drzwi się nie zbliżać. W późniejszych latach, gdy tajemnicza komnata już mnie nie przestraszała, a wyraźny zakaz mnie już nie dotyczył, omijałem ją sam, ponieważ mnie ojciec nigdy tam nie wzywał. I została we mnie jakaś — nie powiem bojaźliwość, lecz niepewność, odpychająca mnie od czarnych tych drzwi, przypominających dziwactwo ojcowskie.
Wielki klucz zaskrzypiał w zamku, jakby wzdychając nad profanacyą świątyni przez śmiałka nieproszonego, i wyznam, żem z pół minuty stał w niepewności na progu. Komnata była niewielka, zapchana książkami, instrumentami flzycznemi, retortami i tym podobnemi rzeczami. Rozglądałem się chwilę, potem odgarnąłem wypłowiałą zasłonę, kryjącą wielkie folianty w pergaminowych oprawach. Co za dziwne były to książki! Co za dziwne nazwiska! Van Heimont, Wilh. Postel, Paracelsus — i nie wiem już jakie! Niektóre książki były po hebrajsku, inne w zupełnie nieznanym mi języku. Głowa zaczęła mi się zawracać. Wyciągnąłem kilka tomów z najniższej półki, według wskazówek „widziadła“ paryzkiego. Nigdzie nic — prócz kupek pyłu...
Już chciałem rzucić daremną robotę, gdy wtem, wydobywszy starożytne wydanie Michała Psellusa, ujrzałem z podziwieniem złożony arkusz z napisem: „Do mojego syna.“
Zadrżałem mimowoli i obejrzałem się po pokoju, serce biło mi gwałtownie. Ale wkrótce powróciła mi zwykła krew zimna. „Przypadek!“ szepnąłem, chwytając się tego słowa, tak szczęśliwie wynalezionego przez ludzi, którym zaczyna brakować argumentów. Siadłem w wielkim fotelu, gdzie ojciec tak często i głęboko rozmyślał o rzeczach, które się zazwyczaj za minione już przesądy i przestarzałe baśnie uważa. Przysunąłem bliżej lampę, rozwinąłem arkusz i czytałem:
„Czuję, że dni moje są już policzone, że długo tu już nie będę i że cię oczy moje żywego już nie ujrzą. Nie obawiam się, aby ci śmierć moja zbyt ciężką sprawiła boleść, a nie mam na tyle miłości własnej, aby mię to smuciło. Byliśmy sobie obcy, byłem względem ciebie zamknięty, jak wogóle względem każdego, ale nie myśl przeto, żem był nieczuły, nieojcowski. Kochałem cię jednak na swój sposób, i w skrytości większe dla ciebie ponosiłem ofiary, niż przeczuwać możesz. Jeżelim się zamykał przed tobą, to dlatego, że dałeś się opanować zasadom i wyobrażeniom powszechnie dziś panującym, najmylniejszym być może, a z pewnością nąizgubniejszym, jakie świat widział od swego początku. Wiesz o czem mówię — o materyalizmie, tym barbarzyńskim poglądzie, który pod wielu względami niżej stawię nawet od fetyszyzmu dzikich afrykańskich. Wiesz, jak daremne były me wysiłki, aby na cię oddziałać w kierunku przeciwnym, wiesz, jak zniechęcony do świata, zamknąłem się wreszcie w swej pracowni. Nie będę ci objaśniał swoich poglądów — ruszałbyś ramionami; nie robię ci wyrzutu. Znalazłem na wielkim świecie jednego jedynego człowieka, który mnie zupełnie zrozumiał. Jest to Frydecki. Nie chcę przez to powiedzieć, że my dwaj niezwykłymi byliśmy ludźmi, chcę tylko zaznaczyć, że Frydecki mi wystarczał, i że nie czułem potrzeby wchodzić ze swemi poglądami w osie gniazdo, jakiem jest zarozumiała kasta tak zwanych uczonych. Dość było, gdy niektórzy ludzie dowiedzieli się, iż nie uważam magii za absurd, a spirytyzmu za oszustwo, aby mnie ogłoszono za waryata. Nie smuciłem się tem wszakże zbytnio. Zimno i rozważnie szukałem prawdy, chcąc dojść do podobniejszego do niej poglądu na świat, niż ten ciasny i płytki, który panuje dzisiaj. Jeżeli materyalizm znaczy rozum, byłem, dzięki Bogu, waryatem. Pod koniec życia stanę się względem ciebie nieco prorokiem. Zanim wymrze dzisiejsze pokolenie, świat ujrzy nowy wybuch zapału religijnego, nie fanatycznego, fatalnego, lecz głębokiego i gorącego. Pytasz, z czego to wnoszę? Z tego, że samolubstwo i cynizm doszły już do szczytu, i że wstrętna ich budowa zwalić się musi. Stulecie ubiegłe zbuntowało się, widząc nadużycia w dziedzinie religii, i jęło gorączkowro łamać i burzyć; w naszem stuleciu nie pozostało już nic, coby usunąć było można. Ale przyroda nie znosi próżni, a materyalizm jest próżnią, bo niemasz w nim nic nad jałową negacyę; dogmat skonał, ale religia znowu się zrodzi. Niech tedy materyalizm wyprawia swe orgie, dni jego są policzone; umierające me oko spostrzega we mgłach migotanie gwiazdy słabo jeszcze świecącej — spirytyzm podnosi czoło. Kręcisz głową? Czemu? Dlatego, że „wiedza“ wasza głową kręci; wierz mi wszakże, iż ona z prostej tak czyni ignorancyi. Jakiemż prawem chce ta wiedza rozstrzygać spór? Czyliż nie wyznaje sama na pierwszej stronnicy każdego podręcznika szkolnego, gdy pouczać chce o siłach przyrody, że siły te są objawami, których niepodobna nawet wytłómaczyć, których przyczyny nawet przypuszczalnie odgadnąć nie można? A jednak taż sama wiedza mówi nieustannie o swych zdobyczach i potępia bez wahania, bez badania spirytyzm, mimo, iż posuwa on dalej granice znanych praw przyrody i dowodzi, że „nadprzyrodzone” przyrodzonem jest, a nie żadnym cudem. A świat pozostały? Wierzy swym uczonym i udaje, że będące w obiegu teorye własnym rozumem pojął i zbudował, podczas gdy właściwie powtarza ślepo i mechanicznie za uznanemi powagami, co te mu dyktują. Najgorsi zresztą są półuczeni. Taki sobie człowieczek, który całe życie oblicza — dajmy na to — nóżki u wszelakich owadów, wzrusza ramionami nad Spinozą! Każda praca ma niewątpliwie swoją wartość i zasługę, ale śmieszne jest, gdy najmita dzienny, pomagający ładować marmur na wozy, z litością spogląda na Praksytelesa. Nie chcę cię nawracać — jak się mówi — „na swoją wiarę,“ przekonasz się sam o istnieniu duchów, a więc i ducha; mam co do tego głuche jakieś, ale nieomylne przeczucia. Był czas, kiedym myślał wtajemniczyć cię w swe poglądy, badania i dążenia, ale poznałem, że całą duszą lgniesz do świata doczesnego. Nie naganiam ci tego; magiem się człowiek nie staje, musi się nim urodzić. Nie zabrnij tylko w błoto świata tego, a nie powiem, żeś zbłądził obrawszy jego drogę; myślę nawet, żeś wybrał dobrą cząstkę, która ci odjęta nie będzie, bo droga, którą sam poszedłem, ciernista jest, i niemasz na niej szczęścia osobistego. Żegnając się z tobą, dam ci radę szczerą i, jak myślę, dobrą: ożeń się! Prawda, nie miałem sam zbyt wysokiego wyobrażenia o kobiecie, nie ceniłem jej bardzo, doświadczenie miałem zbyt gorzkie, ale muszę jednak wyznać z wdzięcznością, żem z matką twoją szczęśliwy był w małżeństwie, choć było ono z zimnego zawarte rozumu. Zdaje mi się, żeś zrodzony do życia rodzinnego — przeto radzę ci, porzuć to wieczne tułanie się po świecie i zostań nareszcie człowiekiem użytecznym. Pytasz, w jaki sposób? Bądź pewny, że twoje dyletanckie zabiegi o stopień uczonego do celu cię nie doprowadzą; nie masz dość wytrwałości ani uzdolnienia. Zajmij się raczej naszym kawrałkiem ziemi — wierzaj mi, cel to piękny; wychowaj rodzinę i bądź szczęśliwy... Wspomniałem o naszym mająteczku. Daję ci radę, a sam podług niej nie postępowałem, tak, że teraz gorzkie sobie czynię wyrzuty. Niestety, zbyt mało starałem się o podniesienie rodzinnego naszego dziedzictwa. Miewałeś zawsze, ile chciałeś, pieniędzy. Była to karygodna słabość z mej strony, żem zawsze zaspokajał twe żądania, żem nigdy nie zwrócił ci uwagi na rzeczywisty stan majątku naszego. Skutkiem tego, wyrosłeś i trwasz może w mniemaniu, że bogactwo nasze jest o wiele znaczniejsze, niż ci rzeczywistość okaże. Poznasz wkrótce gorzką prawdę, którą po raz pierwszy otwarcie ci wyznaję: jesteśmy ogromnie zadłużeni! Przebacz mi! Nie dbałem nigdy o pieniądze, nie znałem ich wartości; w tej chwili dopiero pokutuję za swoją winę. Ale, dzięki Bogu, masz łatwe wybawienie z tych kłopotów. Pamiętasz córkę Prydeckiego, małą Florę, z którą często, jako dziecko, bawiłeś się i swawoliłeś? Dawno, jeszcze zanim Flora dorosła, umówiliśmy się z ojcem jej, mym przyjacielem, że was pożenimy. Frydecki zna dokładnie stosunki nasze i nie żałuje swego majątku, który na podniesienie naszego kawałka ziemi aż nadto wystarczy. Wypłaci ci dział Flory zaraz, odda ci nadto znaczny kapitał, który po matce na nią przypada. Słucha więc rady mojej: pojmij za żonę Florę Frydecką, jest to moje życzenie, i to nietylko gwoli wymienionej korzyści; jest to również życzeniem mojego przyjaciela. Niechaj śmierć moja długo wam nie przeszkadza do zawarcia tego związku; sądzę, że trzy miesiące żałoby gwoli językom ludzkim wystarczą. Bądź zdrów i szczęśliwy! Bibliotekę moją zostaw nienaruszoną; niech Frydecki postąpi z nią według swej woli. Nie zapomnij zupełnie o swoim ojcu
List ten szczególne zrobił na mnie wrażenie; dziwaczne poglądy, niejasne aluzye, melancholijne zniechęcenie do świata, polemiczne napaści, rady praktyczne, wszystko to następowało po sobie tak szybko, migało w takim fantastycznym tańcu, że podobniejsze było do snu, niż do rzeczywistości. Ale najdziwniej podziałała na mnie rada, abym się; ożenił. Cóż za traf zadziwiający!
Dla odegnania podobnej myśli uciekłem od obrazu matki z wielkiej sali, i z tąż samą, myślą spotkałem się znowu tu, w tej tajemniczej komnacie!
W zadumie położyłem się do łóżka, zamrużyłem oczy i chciałem całą tę sprawę jutro dopiero przy dziennem świetle na zimno rozważyć — ale sen pierzchał mi z powiek i myśli moje wracały uparcie do przedmiotów, które mię odpychały i zajmowały zarazem niezwykle.
Z tła dawnych wspomnień wynurzał się obraz Flory w niewyraźnych zarysach. Była jeszcze dorastającem dzieckiem, gdym ją po raz ostatni przed laty widział. Była wówczas nieładna, śniada, sucha, tylko oczy, w stosunku do drobnej twarzyczki aż za duże, miała niezwykle piękne.
Flora Frydecka wydawała się zawsze zamyśloną, nawet w epoce, gdy sukienki lalek jeszcze prawdopodobnie największą jej były troską. Niewątpliwie, lgnąłem zawsze szczerą przyjaźnią do marzącego tego dziecka, ale aby przedstawić sobie Florę teraz jako dziewczę choć trochę powabne, na to nie starczyły wszystkie wysiłki mojej wyobraźni.
Pokręciłem głową. Kupiecki sposób, w jaki ojciec plany swoje co do mego wyłożył ożenku, budził we mnie niechęć, a rozgoryczenie moje względem kobiet, które wydawały mi się wszystkie bez wyjątku siostrami wiarołomnej Adelmy, wzmagało się im dalej, tem bardziej.
Usiadłem na łóżku i roześmiałem się z własnej powagi. Toć byłem panem swej woli! Po cóż tedy dręczyłem się, jakby mnie ktoś zmuszał do uległości? Po co brałem na seryo te chorobliwe widziadła zmęczonego mózgu biednego ojca? Najlepiej będzie zdecydować się zaraz i powiedzieć sobie stanowczo: „Odrzucam niepraktyczną radę nieboszczyka, nie ożenię się, posłucham ojca tylko co do tego, że z wytężeniem wszystkich sił oddam się zarządowi majątku, i w ten sposób, przez mądre gospodarstwo i przykładną oszczędność, pozbędę się zwolna odziedziczonych długów. Ale wolności się nie zrzeknę! Frydecki niech sobie szuka innego męża dla swej córki, i innej hipoteki dla swego kapitału!”
To rozwiązanie powróciło mi spokój i usnąłem nareszcie po długich rozmyślaniach.
Nigdy przedtem nie pracowałem z taką wytrwałością i pilnością, jak teraz. Przed wschodem słońca bywałem już na nogach, zaglądałem wszędzie, gdzie potrzeba było dozoru, pomagałem wszędzie wedle sił i chętnie przykładałem nawet sam ręki do pracy. Byłem przykładem w majątku dla całej czeladzi. Poczciwi wieśniacy, którzy każdego człowieka delikatniejszych obyczajów za zdechlaka i niedołęgę uważają, zdumiewali się widocznie. Starzy służebnicy ojcowscy nie taili swej radości i wyznawali mi otwarcie, że czegoś podobnego nigdy po mnie nie oczekiwali.
Wkrótce przywiązałem się całą duszą do nowego zajęcia, nietylko dla zysku, ale i gwoli rzeczy samej. Nie pojmowałem, jak mogłem być tak zaślepionym, aby nie widzieć, jakiego szczęścia gospodarstwo wiejskie może być zdrojem. Poznałem teraz dopiero, jak przyjemnem jest znużenie po pracy prawdziwej, pożytecznej, a im więcej nabierałem doświadczenia, tem milszym stawał mi się nowy rodzaj życia. Przyroda nowe mi teraz okazała oblicze, którego dotąd nie przeczuwałem.
Nie szukałem już wdzięku jej w malowniczych jeno widokach i sceneryach romantycznych, odnalazłem jej wielkość w małych, blizkich, nieznacznych przedmiotach. Nie mówiła już, jako dawniej, do mej wyobraźni, dotykała wprost mego serca. Ozwała mi się głosem tkliwym, jako matka do wracającego dziecięcia, mową prostą, otwartą, której przedtem nie rozumiałem. Odczułem spokojne, marzące życie roślinności, poznałem, jak każde źdźbło trawy własnym żyje żywotem, i wkrótce uznała mnie ta wielka, kwitnąca rodzina ziół za brata starszego, a dusza moja znalazła pokrewieństwa w nizkich trawach łąk iw szumnych lasu drzewach. Jakież miłe były te spotkania!
Jak słodki rozbrzask jutrzenny, występowało we mnie wówczas po raz pierwszy z mroku niewyraźnych myśli wzruszające poczucie, że człowiek, ta pycha ziemskiego stworzenia, w skrytym jest związku ze skromną istotą cichej roślinności, że korzeń istnienia ludzkiego tai się w głębiach życia roślinnego, i że miły, błogim snom podobny żywot tych dzieci światłości, jest źródłem zagadkowego naszego jestestwa. Nigdy nie czułem wyraźniej tego pokrewieństwa między człowiekiem i kwiatem, jak kiedym legiwał śród wysokich wrzosów, pijany wonią ziemi, słonecznemi przegrzanej promieniami, gdy ucho napełniały mi łagodne, ciche szepty wiatrzanych podmuchów, a oko zanurzało się w zawrotnych głębiach błękitu nademną, tak, że myśli moje traciły wyraźne zarysy i stawały się znowu tem, z czego powstały, uczuciami, — i gdy serce namiętną w piersi wzbierało tęsknotą ku czemuś nieznanemu, nieskończonemu. To marzące zapominanie o swem „ja,“ to rozkochiwanie się w światłości i wietrze, podobne było zaiste jakiemuś rozkwitaniu...
Jakże znaczącą jest stara baśń, która opowiada, że o wiośnie świata kwitło drzewo, którego owocem był człowiek! Było to podobno drzewo drzew, streszczające w sobie wszystką siłę i wszystek żywot całej roślinności. I dlatego było później drzewo świętem dla ludzi, było im nietylko pradziadem, lecz i symbolem, obrazem wszechświata, bo ten także jest drzewem, na którego latoroślach światy i gwiazdy rozkwitają jak kwiaty, a którego korzenie spoczywają w łonie samego bóztwa. Drzewo było przeto także, jako król i kapłan całej roślinności, pośrednikiem między bogami i ludźmi; pod jego gałęziami zasiadali sędziowie, w cieniu jego wsłuchiwali się od czasów zamierzchłych prorocy i wybrańcy w tajemne szumy liści, z których Bóg do nich przemawiał, czy to na szerokiej równi wyżyn Dodońskich odbywał się ten „cud nie do uwierzenia,“ jak Ajschylos śpiewa, czy też w Mamre i na górze Efraim, jak poezya głosi hebrajska.
Palm, cedrów i dębów proroczych nie znalazłem wprawdzie w naszej krainie, ale owocowe moje drzewa w sadzie wystarczały mi zupełnie. Nie poruszały wprawdzie wyobraźni wieszczemi szumy, ale miały w powierzchowności coś poczciwego, dobrodusznego, i stały mi się poniekąd rodzajem zwierząt domowych. W dziecinnych napadach wyobrażałem sobie niekiedy, że znają mnie, podobnie jak stada moje i psy. Była to niewątpliwie myśl nieskończenie dziwaczna, ale bądź co bądź podobne wyobrażenia były mi zawsze na długo źródłem prostej, niewinnej rozkoszy, i dni płynęły mi w tem zaciszu spokojnie, szczęśliwie; czułem, że odżywam — dusznie i cieleśnie. Niestety, idyliczne to życie zbyt prędki spotkał koniec.
Mniej więcej w trzy miesiące po śmierci ojca doszedł mnie list od pana Frydeckiego. Zaraz w pierwszym tygodniu po przyjeździe z Paryża, podziękowałem mu listownie za wzięcie udziału w pogrzebie ojcowskim, ale Frydecki nie odpowiedział mi, aż teraz dopiero. Po krótkim wstępie, zapraszał mnie bardzo natarczywie do siebie, robił aluzye do tego, co podobno „z nieboszczykiem ojcem byli postanowili,“ i wyrażał ufność, że jestem w plany ich wtajemniczony. Nie chciał pono pisać do mnie wcześniej, bo pragnął zostawić mi dość czasu do rozważenia tak poważnego kroku. Córka jego, zapewniał, o niczem nie wie.
„Odnów śmiało dawną znajomość” — pisał — „nie zobowiąże cię to ostatecznie do niczego, jeżeli przyjedziesz nas odwiedzić. Jeżeli Flora ci się nie spodoba, nie poprosisz wprost o jej rękę; mnie tem bynajmniej nie urazisz. Ale, tak czy owak, przyjedź, i to co najprędzej!“
List ten wydał mi się tak mało delikatnym, żem chciał w pierwszej chwili krótko odpisać i propozycyę poprostu odrzucić. Ale dwie niespodziane przyczyny zmieniły mój zamiar. Przedewszystkiem jęła ogarniać mnie coraz większa, niepojęta ciekawość ujrzenia znowu Flory, a powtóre, pomimo pilności mej i oszczędności, oblegały mnie właśnie podówczas dość poważne trudności pieniężne, które do zimnego skłoniły mnie rozumowania. Czemużbym nie miał zawrzeć związku, który obiecywał mi korzyści materyalne i pozwalał spodziewać się rzeczywistego szczęścia rodzinnego? Nie wierzyłem już wprawdzie w miłość. Dobrze. Ale czyliż do porządnego małżeństwa potrzeba istotnie tego chorobliwego, od czasu trubadurów pod niebiosa wynoszonego, uczucia? Wzajemny szacunek i wyrozumiałość obojga małżonków wystarczą z pewnością zupełnie. Nie miałem potrzeby wyrzucać sobie, że snadź dla zysku zawieram ten związek. Sprzedać się jest niewątpliwie zawsze podłością, ale odrzucać rękę dziewczęcia tylko dlatego, że związek z niem i co do innych doczesnych rzeczy obiecuje korzyści, wydało mi się po dłuższej rozwadze prostem waryactwem. A ostatecznie, czyliż nie obiecywało to i dla niej korzyści, że stanie się panią takiego, jak mój majątku, który przy zobopólnej pracy i staraniu można było do wysokiego stopnia podnieść i rozwinąć?
Toć ojciec jej znał przecie stosunki moje najszczegółowiej, a i Flora sam a nie była już dzieckiem, mogła sama sądzić, sama decydować. Miała już lat przeszło dwadzieścia; wiek dostateczny do dojrzałej rozwagi i sądu. Myślałem tedy, że postąpię zupełnie uczciwie, o ile szczerze, bez kłamstwa i obłudy, nie będę udawał uczucia, o którem mowy być nie mogło. Postanowiłem sobie kategorycznie, że słowo „miłość“ z ust mych nie wyjdzie, nawet gdyby Flora, wbrew wszelkiemu oczekiwaniu, miłe na mnie zrobiła wrażenie.
Tą ostatnią myślą, że nie chodzi o żadne zaloty, lecz o zimną, rozumową umowę, uspokoiłem gorzką misogynię, która, przy mimowolnem wspomnieniu o wiarołomnej Adelmie, w sam dzień odjazdu do Frydeckich znowu się we mnie ozwała, i o mało podróży mej i wszystkich planów przyszłości w nicość nie obróciła.
Wczesnym rankiem wyszedłem z Pragi za bramy, bo Prydecki nie mieszkał nigdy w mieście; miał swój dom w wiosce T... i stale tam przebywał. Szedłem powoli przez pola, falujące w rannem powietrzu, i zapatrzyłem się z zachwytem w śmiałe zarysy tumu św. Wita, który wysoko nad wierzchołkami drzew ku różanym firmamentom jasnego ranka się piętrzył. Wszystko było mi tu jak gdyby nowem, bo od kilku lat nie widziałem był Pragi, a wesołą tę drogę do Frydeckich do T... po raz pierwszy od gimnazyalnych odbywałem dziś czasów. Uniwersytet kończyłem w Genewie, a jeśli przyjechałem kiedy na święta do Czech, albo jeśli w latach późniejszych zabłądziłem do kraju z tułaczych swych wędrówek, nie wychodziłem prawie za granice naszej wioski, chyba że ojciec zmusił mnie do jakich odwiedzin u sąsiadów w najbliższej okolicy.
Zatrzymywałem się więc za każdym krokiem, wspominałem u każdego drzewa minione dawno czasy, które mi się teraz, przy śpiewie skowronków śród pól, wydawały najszczęśniejszemi, jakie przeżyłem. W bubeneckim parku odpocząłem sobie pod staremi szumiącemi kasztanami; potem puściłem się w dalszą drogę brzegiem rzeki. Tu Wełtawa tak gwałtownie nęcić mię jęła, że nie mogłem oprzeć się, i kąpiel w chłodnych jej falach tyle dodała mi jędrności i sprężystości, że pozostałą drogę w kilka chwil już odbyłem. Okolica T...ska zachwyciła mnie niezwykłym swym wdziękiem. Te winem porosłe pagórki, te owocowe ogrody, aż do połyskliwej ciągnące się rzeki, ta bujna zieleń drzew o rozłożystych koronach, cała ta spokojnie wzgórzysta scenerya o szlachetnych konturach, złocąca się w rannem słońcu, rozgrzała mię, swym prawie włoskim charakterem, do entuzyazmu.
U samego już prawie domu Prydeckich, przyszło mi na myśl, że jest jednak jeszcze zbyt wcześnie na niespodziane odwiedziny najzaufańszego nawet przyjaciela, i zatrzymałem się chwilę w niepewności. Cóżem miał tym czasem począć, zanim chwila odpowiednia nadejdzie? Stałem obok nizkiego muru, który mnie oddzielał od starego ogrodu zamkowego; w okamgnieniu przeskoczyłem go, i kroki moje zaskrzypiały po samotnych ścieżynach. Wiedziałem, że rodzina szlachecka, do której zamek T...ski należał, od kilku lat przebywa po za granicami Czech, nie potrzebowałem tedy obawiać się, że się komuś przez nieproszone odwiedziny natrętnym stanę; byłem pewny, że żywej nie spotkam duszy.
Droga powiodła mnie wprost do zamku, ku szerokim schodom, wiodącym ze stron obu na wielki peron tarasowy. Wiedziałem, jaki piękny widok otwiera się ztamtąd ponad wierzchołkami drzew w bubeneckim parku aż do samej Pragi, pośpieszyłem tedy co żywo na górę. Wstąpiwszy na ostatni stopień, stanąłem zdumiony; nie byłem sam w ogrodzie, jakem był mniemał. O zwietrzałą balustradę opierała się wysoka, smukła postać dziewczęca, cudnie pięknych konturów, i rzucała figlarnie drobne kwiatki polne, których całą wiązankę w ręku trzymała, w dół, w otwarte usta powalonego na ziemię tytana, który przed stuleciem, gdy jeszcze zamek T..ski mniej był zaniedbany, jasną strugę wielkiego wodotrysku w górę miotał, ku zabawie tych przysadkowatych, smutnie klasycznych Olimpijczyków, dotąd, wzdłuż schodów% na balustradzie stojących.
Omyliłem się tedy, zamek był zamieszkany, a ja dopuściłem się niedyskrecyi. Chciałem oddalić się niepostrzeżenie. Nieznajoma przyszła widocznie dopiero przed chwilką na teraźniejsze swe miejsce, inaczej byłaby mnie widziała, gdym w dole koło tytana przechodził. Rozmyślałem, w jakimby się udać kierunku, aby mnie, gdy zejdę na dół, nie spostrzegła. Ale cofając się, zawadziłem niezgrabnie o stojące na tarasie krzesło ogrodowe, i dziewczę obejrzało się z przestrachem. Nie pozostawało, jak ukłonić się i usprawiedliwić obecność swą przypuszczeniem, że zamek nie jest zamieszkany.
— Nie jest zamieszkany istotnie — odpowiedziała młoda dziewczyna z pomieszaniem i, upuściwszy całą równiankę w otwarte usta czekającego gromów tytana, pośpieszyła po schodach na dół. Ale na trzecim może stopniu zatrzymała się, niepewnie spojrzała na mnie i po chwilce uśmiechnęła się nader powabnie. Jak łania wbiegła znów na taras i wyciągnęła do mnie rękę.
— Witaj, Łazarzu — zaszczebiotała głębokim, ale miękkim głosem słowiczej słodyczy.
Stałem chwilę w milczeniu. Zmieszanie jej powróciło. Zarumieniła się.
— Czyżbym się myliła? — spytała zawstydzona.
— Floro! — zawołałem teraz wesoło, uderzając się w czoło dłonią — jakżem mógł nie odgadnąć zaraz, że to ty jesteś? Pocałowałem ją w czoło bez ceremonii.
— Jak to być może, żeś mnie zaraz nie poznał? — dziwiła się. — Czyżem się przez lat kilka tak bardzo zmieniła?
Czy się zmieniła! Tak mógłby spytać i motyl, wyleciawszy z ciasnej poczwarki pod letnie błękity. Z nieładnego dziecka wyrosło dziewczę, może nie olśniewającej piękności, ale wdzięku czarującego. Płeć jej daleka była od świetnej białości, ale nie była śniada, miała tylko południowy jakiś odcień. Flora robiła wrażenie róży zaszczepionej na ciemnych soków dębie. Przy całej delikatności rysów, przy całym marzącym charakterze pełnej wyrazu twarzy, biła jednak jakaś zdrowa świeżość i siła z całej jej istoty. Byłem tak przyjemnie zdziwiony, że porzuciłem odrazu i zupełnie zwykły swój chłód, i zapatrzyłem się w wielkie, piękne jej oczy, z których wyglądała dusza. Dusza ta wydała mi się czystą, marzącą i dobroci pełną.
Włożyłem sam rękę Flory pod swoje ramię, i chodziliśmy tak chwilę milcząc, po wązkiej ścieżce, obrębionej bujnem i krzewy, z których rosa dżdżyła na nas przy każdem zawadzeniu i których delikatne, liściaste gałązki co chwila twarze nasze niby pocałunkami muskały. Flora mówiła coś, ale nie wiem, co to było, bo słuchałem tylko muzyki tego niezwykle pięknego głosu. Wpadłem w dziwną jakąś zadumę.
Prawdopodobnie Flora wypytywała mnie o różne rzeczy, bo spostrzegałem niekiedy, że jak gdyby czekała odpowiedzi, a gdy ta kilka razy nie przyszła, zamilkła i zamyśliła się też. Dziwiło ją zapewne moje milczenie, ale nie okazywała żadnego zmieszania. Gdyśmy zboczyli w szeroką aleję, do bramy parku wiodącą, przemówiła znowu.
— Pójdziemy do nas?
— Zdawało mi się, że jest nieco zawcześnie — odpowiedziałem — ale jeżeli myślisz...
— Ojciec wstaje równie wcześnie jak ja, przed wschodem słońca. Lubimy oboje ranne przechadzki, jest tylko jedna obawa, czy już wrócił do domu. Ale przedewszystkiem, czy jadłeś już śniadanie?
— Nie, Floro, cieszyłem się przez całą drogę, że będę śniadał z wami, wiesz, jak za dawnych czasów.
— Ach, tak! — uradowała się Flora — mleko z chlebem razowym pod drzewami? I puściliśmy się oboje pędem k u bramie, jak to czyniliśmy niegdyś dziećmi będąc. Na gościńcu Flora zatrzymała się cala zadyszana.
— Znalazłbyś jeszcze bez przewodnika nasz dom? — spytała.
— Jakżebym mógł nie znaleźć! Siedziba wasza jest zbyt malownicza, taka cala gubiąca się w bujnem winie, że niepodobna jej zapomnieć! A prócz tego, czyż dałoby się prędko znaleźć drugą taką dziwaczną mięszaninę niedorzecznego gotyku z najbarokowszym barokiem, jaką przedstawia wasz dom?
— Ach! — zaśmiała się — na to chwaliłeś z początku, aby tembardziej módz ganić potem? Ale mimo to wszystko, dom nasz podoba mi się jednak. Nie dbam ani o gotyk, ani o barok; dość mi, że łoza winna bogato go przyodziewa, a gniazda jaskółcze gzemsy jego wieńczą. Nie rozgniewasz mnie, widzisz. Odpowiem ci potrochu, jak Fontenelle’owi owa jego markiza, gdy wykładał jej system Kopernika i zwracał uwagę na nieznaczność naszej planety. „Myślisz pan“ — spytała markiza — „żeś mnie upokorzył, objaśniając mi, że ziemia nie jest środkiem świata? Na honor, ani o źdźbło przeto mniej siebie nie cenię!“ Tak podobno mędrkowała markiza, wybierz sobie coś z tego za swój gotyk!
Śmiała się, oczy jej przy tem świeciły do ubóstwienia, a sznur najpiękniejszych w święcie zębów ukazał się z za warg malinowych. Ale, mimo całego czaru jej postaci, zimno mi się zrobiło. Pomimo całej czci dla geniuszu Kopernika, zrobiło na mnie imię jego w tych pięknych ustach wrażenie, jakby mnie ktoś kamieniem, choćby nawet najdroższym uderzył. Miałem zawsze wstręt do kobiet uczonych, i myśl, że stary pedant Frydecki ostatecznie zmusił może córkę do zajmowania się astronomią, wstrzęsła i przeraziła mi duszę.
— Spodziewam się, Floro, że nie łamiesz sobie bardzo głowy nad systemem Kopernika? — spytałem zamierającym głosem. — Czy też może zajmujesz się astronomią?
— Mój ty Boże, co ci znowu przychodzi do głowy? — zawołała, a mnie kamień spadł z piersi. — Myślę, że krotochwilnej książki Fontenelle’a nie zaliczasz ściśle do tej dziedziny? Czy astronomia jest taka zajmująca?
— Nie wiem — odpowiedziałem — dbałem wogóle zawsze tylko o ten jedyny dla mnie zajmujący świat ziemski. Patrz, jaki to miły zakątek — dodałem rozglądając się po okolicy. — Wszystko tu takie słoneczne, jasne, prawie włoskie! Wierzaj mi, Floro, że zatęsknisz, gdy ci się z tym krajobrazem rozstać przyjdzie.
— Zatęsknię? Jakto? Pocóżbym miała ztąd odchodzić? Utkwiła we mnie ze zdumieniem wielkie swe oczy.
— Chciałem powiedzieć, gdybyś naprzykład za mąż poszła — odrzekłem, patrząc na nią badawczo.
Spuściła oczy, ale nie znać było na niej żadnego zmieszania.
— Nie myślę o tem dotychczas — rzekła z prostotą i zamyśliła się.
Zboczyliśmy n a drożynę, która od gościńca, między głogami, do domu Frydeckiego się wiła. Dom, którego styl wyśmiewałem przed chwilą, był, choć przyznać nie mogę, abym go sądził niesprawiedliwie, nader malowniczy, cały winem obrosły, nawpół ukryty w starym ogrodzie owocowym. Za nim bujna winnica wdzierała się pod górę po stromym stoku. Z dróżki, którą przyszliśmy, wiodło mniej więcej ośm stopni pod górę do ogrodu. Były spadziste, z pojedynczych szarych ułożone głazów, a z głębokich szczelin i szczerb ich rosły stokrocie i chyliły pokornie maluchne główki na żółty mech, którym stopnie grubo porosły. Flora wbiegła szybko po schodkach i pośpieszyła naprzód pod grubo z poczerniałego drzewa zbudowany przysionek domu; porozmawiała chwilę z kobietą, która właśnie do ogrodu weszła, i jak łania pędem wróciła do mnie w chwili, gdy na ostatni wstępowałem stopień.
— Ojciec nie wrócił jeszcze — rzekła — pójdźmy do altanki.
Poprowadziła mnie od domu aleją starych drzew do altanki obrosłej kwitnącem kapryfolium, nad którem roje pszczół w słońcu ulatywały, rozkosznie pieszcząc ucho cichą brzęków swych gędźbą. W zacisznem tem schronieniu spożyliśmy owo sielankowe śniadanie z lat dziecinnych, złożone z mleka i razowego chleba, a Flora taka była miła, tak a wesoła i szczebiotliwa, że czas dziwnie szybko nam zbiegał. Tylko słoneczne, im dalej, tem gęściej wdzierające się promienie, ostrzegały mnie, że dzień znacznie posunął się naprzód.
Nagle przerwał nam zabawę gwałtowny odgłos, jak gdyby ze złością pociągniętego dzwonka. Flora drgnęła, pobladła lekko i wesołość jej znikła nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej pałeczki.
— To ojciec, ktoś zamknął widać furtkę od od ogrodu — rzekła prawie bezdźwięcznym głosem i wstała. Po chwili znikła.
We mnie wzmagały się — nietylko niepokój, lecz i jakieś niezadowolenie z siebie samego. Nie mogłem ukryć przed sobą, że Flora mnie oczarowuje, że chłód mój pierzcha przed słonecznem spojrzeniem tych oczu i powabnym uśmiechem tych usteczek różanych. Wydawała się pełną prostoty, zachowanie się jej było zupełnie naturalne, ale któż wie, czy wszystko to nie było umyślne i umiejętne? Może Flora wiedziała jednak o planach ojca i pomagała mu ze zwykłej u wszystkich kobiet skłonności do intryżek? Albo może działała na własną rękę, zgodziła się na związek, ale chciała, abym przedtem karku przed nią ugiął? Zkądże ten przestrach z powodu przyjścia ojca? Sumienie wyrzucało jej widocznie kokieteryę, choćby nawet niewinną. A kokieterya, która kładzie na twarz maskę szczerości, jest najniebezpieczniejsza.
— Nie, panna Adelma nie napróżno mi dała naukę — pomyślałem. I patrzyłem zupełnie obojętnie na wracającą Florę.
— Widziałam, jak ojciec wchodził do domu — rzekła — pójdź, Łazarzu!
Po chwili staliśmy w ciemnej sieni domu. Flora otworzyła pierwsze drzwi.
— Wejdź tutaj — wskazała ręką — poproszę zaraz ojca.
Jak strzała, pobiegła w głąb korytarza, gdzie słyszałem, jak po drewnianych, mocno skrzypiących schodach na pierwsze weszła piętro. Zwróciłem się do wskazanego mi pokoju. Był to widocznie salon; bardzo prosty, prawie ubogi; tylko kilka krzaków różanych w białych doniczkach, ptaszę jakieś w klatce i wielki bukiet w chińskim wazonie przed zwierciadłem, dodawały tej skromnej komnacie nieco wdzięku poetyckiego. Były to jedyne ślady łagodniejszego, kobiecego charakteru w niepociągającym tym pokoju. U okna stała mała kanapka, na której leżały otwarta książka i słabo, lecz nader mile pachnąca batystowa chusteczka; przedmioty te należały widocznie do Flory. Mam stary zwyczaj, że muszę przeczytać tytuł każdej książki, która mi wpadnie pod rękę; i tym razem rzuciłem mechanicznie okiem na lekturę Flory. Podziw mój był niemały: ujrzałem „Księgę o zakładaniu klasztorów,“ napisaną przez świętą Teresę!
— Ojciec prosi cię, Łazarzu, abyś zechciał pofatygować się do niego na górę do pracowni — rzekła Flora, wchodząc do pokoju. — Przechadzał się dziś niezwykle długo, jest bardzo znużony, wybacz mu.
Trzymałem dotąd książkę jej w ręku.
— Floro — spytałem ze zdziwieniem — ty czytasz św. Teresę? Czyż podobna, aby cię coś podobnego zajmowało?
— Nie wiem, czemu się dziwisz — odpowiedziała poważnie i z prostotą. — Nie powiedziałam ci jeszcze, że mam zamiar wstąpić do klasztoru; toć nie wymówiliśmy jeszcze do siebie ani jednego poważnego wyrazu, swawoliliśmy tylko jak dzieci.
Zląkłem się tych słów.
— Żartujesz! — zawołałem, i głos mi zadrżał, a ręka ścisnęła tak gwałtownie rękę jej, którą jak oś bez mojej wiedzy pochwyciła, że Flora nie mogła się powstrzymać i lekko krzyknęła z bólu, ale źrenice zaiskrzyły jej się przy tem radośnie, słaby rumieniec przebiegł jej twarz, i spuściła oczy.
— Baczność, Łazarzu! — ostrzegł mnie zaraz zimny rozum — to mała czarownica, której o mało nie udało się przemienić cię w osła, jak to niegdyś tessalska jej siostrzyczka z poczciwym zrobiła Apulejuszem.
— Spodziewam się — dodałem głośno — że ojciec twój nigdy na podobne szaleństwo nie pozwoli?
— Ojciec nic dotąd nie wie o moim zamiarze — rzekła szybko z przestrachem. — Proszę cię, Łazarzu, nie wymów się o tem przed nim; dość będzie czasu, gdy stanowczo się zdecyduję.
— A ty żmijko! — pomyślałem — uczyłaś się, widzę, u panny Adelmy? Wierzę, że ojciec o niczem nie wie, prawdopodobnie przed kwadransem sama jeszcze swego powołania do klasztoru bynajmniej nie przeczuwałaś?
Otrzeźwiałem zupełnie.
— Nie obawiaj się niczego, Floro — zapewniłem ją. — Ale cóż ci stoi na przeszkodzie do stanowczej decyzyi? — dodałem badawczo.
Milczała przez chwilę, potem jęła mówić, utkwiwszy we mnie marzące swe oczy.
— Doprawdy, Łazarzu, nietylko osoby, lecz i przedmioty zdradzają nas niekiedy, a książki, które czytamy, stają się czasem niby nagle otwartemi oknami, przez które każdy zajrzeć może do duszy, gdzie myśli swe taimy. Dożyłam właśnie takiego doświadczenia z tobą; zaskoczyłeś mnie, jak gdyby na tajnej pielgrzymce do strąconego, w ukryciu tylko czczonego bóstwa. Trzymasz mnie za rękę, chcesz wytłómaczenia i niepodobna ci się wyśliznąć. Łazarzu, byłeś mi miłym druhem w dzieciństwie i zostałeś mi miłym, choćbyś nawet sam o mnie zapomniał. Zwierzę ci się tedy. Zamiar mój wstąpienia do klasztoru jest wynikiem zimnego rozumowania, nie zaś zapału religijnego, lub przesadnego rozmiłowania się w mistycyzmie. Jestem młoda, a jednak życie me w gorzkie już obfituje doświadczenia. Matki nie znałam — a co gorsza, ojciec mój nigdy mnie nie kochał i nieprzyjaznych względem mnie uczuć wcale nie taił.
— Gdyby nawet tak było — przerwałem jej mowę — jeszczebyś nie miała przyczyny grzebać sam a siebie za życia, jeszczebyś nie miała potrzeby iść drogą, którą rozum i przyroda zgodnie potępiają.
— Nie podzielam twego zapatrywania — odpowiedziała Flora. — Cóż może być naturalniejszego od ucieczki, gdy serce mamy zranione, a duszę smutną, w opiekuńcze cienie murów świętych? My zwłaszcza, kobiety, wiele mamy do zawdzięczenia tej instytucyi, bo klasztory dawały nam za czasów najbardziej barbarzyńskich pewną nie pozbawioną dostojeństwa samodzielność, której nam społeczeństwo odmawiało w domu czy to ojców, czy małżonków. Dziewczęta oddawały się Bogu, aby uniknąć męża, i zda mi się, że klasztory były tedy pierwszem i dość szczęśliwem rozwiązaniem emancypacyi w średniowieczu. Niech cię nie przestrasza słowo to w mych ustach; czytałam gdzieś coś podobnego i trafem przyszło mi to teraz na myśl. I jest w tym właśnie rodzaju emancypacyi coś świetnego, wielkiego, nawet podniosłego, co napełniało mnie zawsze czcią i podziwem, podczas gdy dzisiejsze próby wyzwalania naszej płci z waszej mocy, choćby w zasadzie dobre były i słuszne, mają jednak w sobie coś prozaicznego, częstokroć nawet śmiesznego, tak, że się na was mężczyzn za drwiny wasze i szyderstwa nawet obrażać nie mogę.
— Bronisz dobrze swej sprawy — odparłem — pod wieloma względami przyznaję ci słuszność. Dobrze. Powiedziałaś mi tedy, co cię z życia wypędza i co do klasztoru cię ciągnie; powiedzże mi także, co ci nie daje urzeczywistnić swego przedsięwzięcia?
— Powiem ci chętnie — brzmiała prosta odpowiedź. — Jest to rzecz jedyna, ale nader ważna.
— A rzeczą tą jest? — rzuciłem z wytężonem oczekiwaniem.
— Brak tego, coby się prawdziwem powołaniem zwać mogło, ponieważ, jak ci już powiedziałam, wiedzie mię tam zimne jeno rozumowanie. Mam na myśli, mówiąc o powołaniu. potężne, ekstatyczne owo uniesienie, które nieodparcie porywało niegdyś kobiety wielkiej, świętej, czcigodnej pamięci, takie uniesienie, naprzykład, jakie skłoniło panią de Chantal, że, owdowiawszy, ostrzygła piękne swe włosy, imię Chrystusa rozpalonem żelazem wypaliła sobie na piersiach i wszystkiego się odrzekła: świetnego imienia, wielkich majętności, własnych dzieci; że bez wahania przestąpiła przez ciało najmłodszego syna, gdy ten, nie chcąc jej do klasztoru puścić, na progu jej komnaty się położył. Takiem jest prawdziwe powołanie, Łazarzu, a takiego zapału, takiego uniesienia mi brak. I pytam s am a siebie, czy wolno mi, bez głębokiego tego uczucia, z dobrą jeno wolą, że regule się poddam, do klasztoru wstępować?
Flora była niewymownie piękna w tej chwili. Ogień, z którym mówiła o regule i pani de Chantal, zdawał się rozpromieniać całą jej twarz. Zachwycony, ująłem ją za obie ręce; wkrótce wszakże puściłem je znowu, bo zadrżała, i zdało mi się, że oczekuje wyraźnego wyznania zachwytu, który zapewne z oczu mi strzelał.
Rozwaga powróciła mi w tejże chwili. Toć nawet i panna Adelma majaczyła mi kiedyś o rajskim spokoju oblubienic Chrystusowych. Jak piorun błysło mi w mózgu, że cała ta długa przemowa miała zapewne cel tylko jeden, aby panną Florą uczynić zajmującą w mych oczach.
— Każda kobieta jest Dalilą — szeptałem sobie w duszy — wyznać jej wrażenie, jakie na nas czyni, znaczyłoby oddać się w jej ręce, pozbyć się tajemnicy swej siły. Każda z nich uważa słabość naszą za traf szczęśliwy, z którego korzystać trzeba.
— Wiesz, co m i się zdaje? — spytałem głośno, po cichym tym monologu, i widziałem przytem w wiszącem naprzeciwko zwierciedle, jak uśmiech najwyższego cynizmu twarz moją zeszkaradził. — Wiesz, co mi się zdaje?
— Co? — zawołała, prawie przestraszona wyrazem mej twarzy i nie tając swego zdumienia.
— Zdaje mi się, że ta twoja wielebna madame de Chantal opłakiwała może gorzko piękne swe włosy, jeżeli nadto miała własne. A ten poczciwy, ale nie bardzo sprytny św. Franciszek Salezy dał jej się wziąć na lep, gdy uwierzył, że tylko wątpliwości gorącej jej duszy i boleść głęboka, iż nie mogła znaleźć drogi do zjednoczenia się z Bogiem, taką łez niepoliczoność z oczu jej wyciskały, jak historya jej opowiada. Albo, czy ci się nie zdaje, że płacz musiał jej być do twarzy, jak niektórym kobietom, które bez skrzywienia odgrywać go umieją, i że przy pomocy gruczołka łzowego niewinnej nad czcigodnym biskupem dopuszczała się kokieteryi.
Flora spojrzała na mnie z urazą, i nawet z bólem.
— Nie zasłużyłam na lekceważące twe szyderstwo — rzekła bez najmniejszego śladu gniewu. — Można nie podzielać cudzych poglądów, lecz to nie upoważnia jeszcze do deptania wszystkiego, co bliźniemu świętem być może.
Zrobiła parę kroków ku drzwiom, potem zwróciła się znowu do mnie.
— Ojciec czeka — rzekła tym samym przyjaznym, dobrym głosem, jakby nic się nie było stało. — Wskażę ci drogę, Łazarzu; porobiono pewne zmiany w domu od ostatniej twojej bytności.
Czułem swą porażkę; powiedziałem sobie, że zaszedłem za daleko, ale to, co było moją pychą, a co uważałem za swój rozum, przyświadczało mi jednak, że mam słuszność, i ostrzegało mię przed wszelkiemi porywami i wybuchami uczuć.
— Tylko żadnej słabości! — pomyślałem, idąc w milczeniu za Florą.
U stóp schodów prowadzących na pierwsze piętro, zatrzymała się i wskazała mi palcem drzwi na górze.
— Tam jest teraz pracownia — objaśniła mnie.
Zacząłem wstępować n a schody, oglądając się za nią, jak szła przez ciemną sień, jak na progu domu zajaśniała w łunie światłości, która z jej wdzięcznej zdawała się tryskać postaci, jak wyszedłszy do ogrodu w zielonych zanurzyła się cieniach, i jak w tem morzu kwiatów i liści znikła nareszcie. Wtedy dopiero zapukałem do drzwi pracowni.
— Witaj! — zawołał Frydecki, gdym ukazał się w progu, i powstał ze swego szerokiego fotelu, aby muie uścisnąć. Potem padł nań z powrotem, zagrzebując się nawpół w masie książek, papierów i suchych ziół wszelkiego rodzaju. Zachęcał mnie, abym siadł koło niego na stosie ogromnych foliantów.
— Miło mi, Łazarzu, żeś tak prędko obietnicy, danej w ostatnim liście, dotrzymał — ciągnął dalej. Nieruchome oblicze jego rozjaśniło się czemś podobnem do uśmiechu, i nawet pargaminowa, żółta skóra na twarzy zróżowiała lekko. — Witam cię więc, jak mówię, z całego serca. A teraz mówmy o sprawie. Widziałeś Florę, mówiłeś z nią. Czy powiedziałeś jej, po co-ś przyjechał?
— Panie — zaśmiałem się — żądasz pan szybkości kuryerskiego pociągu! Tak prędko to iść nie może.
— Chciałbym wiedzieć, dlaczegoby iść nie mogło — rzucił się Frydecki. — Przecież nie masz lat szesnastu, abyś musiał dopiero przez długie ośmielać się wzdychanie? No, ostatecznie, to się da naprawić, jeżeli tylko sam się zdecydowałeś. Powiedz mi tedy, co-ś postanowił?
— Pozwól pan, wyznam otwarcie, że pośpiech ten zdumiewa mnie. Sądząc ze słów pańskich, mógłbym myśleć, że pragniesz pan pozbyć się córki z domu i upragnionej tej chwili nie możesz się doczekać. Przebacz mi pan to przypuszczenie, wiem, że tak nie jest, ale po cóż takie pan sobie nadajesz pozory?
— Dajmy pokój długim oracyom. Co ci się zdawało, jest zupełną prawdą. Nie mogę się chwili tej doczekać. Czemże jest kobieta w domu? Chcę powiedzieć, dla takiego, jak ja, człowieka? Przeszkodą tylko, kulą u nogi. Chcę odjechać daleko, na wschód. Chodzi o ważne korzyści naukowe, a wiedza jest mi droższą nad wszystko.
— I nad jedyne dziecię pańskie? To nie do uwierzenia, a gdyby nawet tak było, wyznam, że ta sprzeciwiająca się naturze abnegacya bynajmniej nie budziłaby we mnie uwielbienia. Co zaś do owych wielkich korzyści naukowych, obawiam się, że tkwi w tem jakaś fantazya mego nieboszczyka ojca, a nie bierz mi pan za złe, jeśli jego przywidzenia za prawdziwe przeciwieństwo wiedzy uważać będę!
— Gadasz, mój kochany, o sprawach, których poprostu nie rozumiesz — rozgniewał się znowu Frydecki. — Ale nie odbiegaj od rzeczy, odpowiedz mi krótko i jasno: chcesz się ożenić z moją córką?
Nie mogłem uwierzyć, aby gwoli temu, co nazywał „korzyścią wiedzy,“ tak nagwałt córkę od siebie oddalić pragnął. Musiała panować między niemi jakaś niechęć nienaturalna, jakaś nienawiść, Bóg wie z jakich przyczyn. Chciałem się dowiedzieć, co to znaczy.
— Panie — zacząłem — wyznaję, że Flora najprzyjemniejsze zrobiła na mnie wrażenie, ale zanim odpowiem, na pańskie natarczywe pytanie, chciałbym wiedzieć, czemu pan dziecię swoje tak obojętnie od siebie odtrącasz. Ale proszę, nie mów mi pan już o „korzyściach wiedzy”; nie mam lat szesnastu, jak sam pan zauważyłeś, nie wierzę tedy w bajki.
Frydecki przesunął ręką po czole, które w ciągu mej mowy niezliczonemi okryło się zmarszczkami, i zdawało mi się, że zbladł. Utkwił wre mnie przeszywające, bezbarwne swe oczy, i zdało się, że bada rysy mojej twarzy.
— Zgadłeś — jął wreszcie mowie — podroż nie jest jedyną przyczyną, dla której tak usilnie namawiam cię do tego małżeństwa. Mam jeszcze inny ważny powód, aby pozbyć się Flory. Nie kocham jej, czuję dla niej nienawiść prawdę. Czemu? Ponieważ nie jest moją córką!..
Szeptał był z początku. Ostatnie słowa podniesionym, chrapliwym wymówił głosem.
— Czyjąż więc? — spytałem zdumiony i przymknąłem mimowolnie okno, aby rozmowy naszej w ogrodzie słychać nie było.
— Czyją? — powtórzył ze wzburzeniem Frydecki. — Kochanka nieboszczki mej żony. Nie będę ci opowiadał, com przez to przecierpiał. Piekielne zaiste przeszedłem męki, bo z twarzy Flory spoglądał na mnie nieustannie zabójca mego szczęścia, i myślałem, że czaszkę dziecku temu roztrzaskam, aby ochłodzić żar nienawiści i ugasić dzikie zemsty pragnienie.
Stary ten człowiek zmienił się cały, rysy twarzy drgały mu kurczowo, a palce u rąk obu wpijały się jak szpony drapieżnego zwierzęcia w poręcze fotelu. Namiętne jego słowa wstrzęsły mną do głębi, stałem jak w posąg obrócony.
Frydecki westchnął głęboko kilka razy, zgarbił się znowu w swym fotelu i zaczął mówić dalej.
— Dziwisz się wybuchowi namiętności u człowieka zazwyczaj tak zimnego? — spytał, tłumiąc wzburzenie i na wymuszony jakiś zdobywając się spokój. — Dziwię się i ja sam, ale com ci przed chwilą odkrył, nie przeszło od czasu, gdym z tajemnicy ojcu twemu się zwierzył, przez moje usta, choć świadomość nieszczęścia przez całe życie, jak góra, duszę i ciało mi gniotła i na proch miażdżyła. Niedziw tedy, że długo tłumione uczucie, niby rwący, groblami wstrzymywany potok, na okamgnienie mię porwało. Jak widzisz, opanowałem się znowu.
Wstał i zaczął chodzić wielkiemi krokami po pokoju, a ja czekałem w milczeniu, aż znowu przemówi. Stało się to po kilku minutach.
— Matka Flory była piękna, cudownie piękna! — jął opowiadać głuchym głosem, w którym uciszające się wzburzenie tu i owdzie jeszcze czuć się dawało. — Ojciec twój kochał ją dawno przedtem, zanim ja ją poznałem. Prosił o jej rękę, a ona z błahego odrzuciła go kaprysu. Ojciec twój wyjechał z Czech w długą podróż po świecie, a powróciwszy, ożenił się; zawarł związek, który ludzie nazywają małżeństwem z rozumu. Tymczasem ja poznałem się później z dziewczęciem, które przyjaciela mego tak nieuleczalnie odmową zraniło, że nigdy o niej nie przestawał myśleć. Ojciec twój był pięknym mężczyzną, wielkiej ogłady — ja tem nigdy nie byłem. Jednak matka Flory dała mi pierwszeństwo przed wszystkimi, którzy jej się korzyli. Każdy się dziwił, gdy sław na piękność wyszła za mąż za człowieka tak pozbawionego wszelkich świetnych przymiotów, jak ja nim byłem. Nie zwracałem nigdy uwagi na żadną kobietę; gdy więc rozgorzałem miłością dla niej, tak gwałtowną, tak dziką, że podobnej nie znała może z opisów powieściowych, dała się porwać nowości tego wrażenia. Wybuch ognia z góry lodowej zdumiał ją i zachwycił. To jest mniej więcej klucz do zagadki, której niewtajemniczeni wytłómaczyć sobie nie mogli. Przyjąłem był wówczas profesurę w uniwersytecie Jenajskim. Młoda żona moja, która się nadto o wiele młodszą wydawała, niż była w istocie, stała się wkrótce znaną w całem mieście z olśniewającej swej piękności, i dom nasz napełnił się tłumem odwiedzających i przyjaciół. Byłem dumny z rozgłosu żony i nie sprzeciwiałem się jej upodobaniu do życia gwarnego i wesołego. Byłbym w ślepej słabości błękit zerwał dla niej z firmamentu, bo kochałem ją co dzień bardziej, zwłaszcza gdy mnie po kilku latach córką obdarzyła. Ale pewnego dnia runęła nagle budowa mego szczęścia, tak nagle, jak gdy z jasnego nieba piorun uderzy. Flora miała nieco więcej nad rok, gdy nagle się rozchorowała, tak, że mało było nadziei, aby żyć mogła. Żona moja łamała ręce i kąpała się wprost w gorzkich łzach, które z oczu ciec jej nie przestawały. Jednego rana, gdy po bezsennej nocy, w pokoju moim na kanapce usnęła, a ja siedziałem obok niej, wpatrzony w zapadłe jej policzki, rozwarły się nagle drzwi, i niańka nasza z szalonym krzykiem wpadła do pokoju: „Na Boga, pani!“ — krzyczała w niebogłosy — „aniołek nasz skonał, skonał!“ Na fatalny ten krzyk, zerwała się żona ze snu i rzuciła jak szalona na nieruchome ciało córeczki, rwała sobie włosy z głowy, biła się pięścią w piersi i w rozpaczy straszliwej tarzała się po podłodze. „Bóg mię karze za czarną zdradę moją, za ciężki mój grzech!“ — wołała — i tonąc we łzach, przeklinając okropnie siebie samą, wyznała, że Fiora nie jest dzieckiem mojem, lecz owocem tajemnego stosunku z młodym jednym amerykaninem, który w Jenie do uniwersytetu uczęszczał, i dom nasz odwiedzał. Po piorunującem wyznaniu tem własnej hańby i druzgocącego mnie nieszczęścia, porwała się z ziemi, kędy u nóg moich się wiła, pocałowała raz jeszcze dziecko i, nim tem u przeszkodzić zdołałem, skoczyła na krawędź okna i rzuciła się z drugiego piętra na bruk, gdzie zabiła się w okamgnieniu... Gdyby była jeszcze chwil kilka żyła, przekonałaby się o bezpodstawności swojej rozpaczy, Flora bowiem okazała, mniej więcej w tej samej chwili, gdy matka jej konała na dole, słabe ślady powracającego żywota... Kochanek mej żony znikł tegoż dnia z miasta, i nigdy już o nim nie słyszałem; poszukiwania moje były próżne, i moja żądza pomsty żadnego nie zaznała ukojenia... Zostało mi to dziecko; nie umarło, acz gorąco śmierci jego pragnąłem. Odpuściłem żonie jej winę, nie przeklinałem jej, ale życie moje było zniweczone. Na Florę nie mogłem nigdy spojrzeć bez wstrętu, było to dziecię obce, dziecię hańby, i zarazem przyczyna, choć niewinna, śmierci jedynej kobiety, którą w życiu kochałem. Znienawidziłem świat cały — a jeżeli nie odtrąciłem publicznie dziecięcia swej żony, stało się to jedynie przez wzgląd na pamięć nieboszczki, którą mi śmierć jej straszliwa, pomimo — całej winy, jak gdyby świętą była uczyniła. Z ojcem twym zostaliśmy zawsze wiernymi przyjaciółmi; wspomnienia o kobiecie, która na żywoty nas obu ciemny cień rzuciła, stało się nowym, mocniej jeszcze wiążącym nas węzłem. Teraz wiesz wszystko.
Po tych słowach wsparł głowę o ramę zamkniętego okna, do którego był przystąpił, tak żem twarzy jego widzieć nie mógł. Gdy po jakiejś chwili znowu ku mnie się zwrócił, wyraz jego oblicza był spokojny i zimny jak zwykle. Żadnego wzburzenia nie było już ani śladu. Gdyby kto w tej chwili był wszedł do pracowni, nie byłby zaiste zgadł, więcej, nie byłby nawet przeczuwał, że Frydecki, wstrząśnięty aż do najgłębszych podstaw swego jestestwa, odgarnął właśnie przed okiem mej świadomości zasłonę, która dotąd tajemnicę życia jego zakrywała. I moje uczucia i myśli uciszyły się powoli i w zwykłym w piersiach pogrążyły się spokoju, z którego przyjaciel ojca w tak zdumiewający i niespodziany wyrwał mię sposób. Ale jedna struna drgała jednak ciągle w mem sercu, słodko-bolesnym jakimś napełniając je dźwiękiem. Było to współczucie głębokie dla tego biednego, bez miłości wyrosłego dziecięcia grzesznej kobiety, dla tej młodej dziewczyny, żyjącej w domu ojcowskim, jak obca, dla tej odtrąconej, miłości godnej, a przecież niemiłowanej istoty, która, jak niegdyś Izmael, w dali od opiekuńczego cienia namiotów ojcowskich, w piaskach pustyni z pragnienia konała, ale z pragnienia za wodami miłości, tego świętego źródła, które z ukrycia straconego wytryska edenu, i ludzkość rajską upaja rosą. O ty, ciemne, marzące oko gazeli, przeto więc ten cień smutku w gwiaździstej twej głębi!
— Nie zniweczyłem-że sam swoich zamiarów — wyrwał mię Frydecki z zadumy — nie zniweczyłem-że sam swoich zamiarów, zwierzywszy ci się, jakiej kobiety córkę za małżonkę ci daję. Ale upewniam cię, nie ma natury matki, z twarzy podobna jest do owego...
Machnąłem ręką na znak, aby przerwał tak przykre wyjaśnienia. Na chwilę gardło mi się ścisnęło i krew nabiegła falą do twarzy.
— Daj mi pan Florę — wyrzuciłem nagle z siebie — ufam, że będzie szczęśliwa.
Frydecki uścisnął mnie gorąco.
— Ale kto mi zaręczy, że ona mnie przyjmie? — dodałem po chwili prawie nieśmiało.
— Ja! — zawołał Frydecki, i rzucił się ku drzwiom.
— Stój pan! — wstrzymałem go. — Nie chcę żadnej przez pański nacisk wymuszonej zgody! Flora będzie moją, jeśli zezwoli dobrowolnie. Tylko tak, a nie inaczej gotów jestem zawrzeć ten związek.
— Nie obawiaj się niczego, mój chłopcze — cieszył się Frydecki — rozmów się więc sam z Florą, a zobaczysz. Powiem jej tylko, że związku tego pragnę, i więcej nic. Idź tymczasem do ogrodu i obejrzyj sobie storczyki, które hoduję. Znajdziesz je za domem — pysznię się niemi. Niedaleko już do południa, obiad jemy z uderzeniem dwunastej, jak prawdziwi wieśniacy — nieboszczkę matkę twoją gorszyło to zawsze niesłychanie. Idź tedy, a gdy się przy obiedzie zejdziemy, poznasz zaraz z twarzy twej narzeczonej, jak wiadomość o tem przyjęła. Po obiedzie śpię zwykle parę godzin, a wy przez ten czas, przechadzając się w ogrodzie, będziecie mieli doskonałą sposobność do zapalenia w sercach bengalskiego ognia miłości i do opiewania bożka Amora prozą i wierszem.
Zbiegł ze schodów jak rozbawiony wyrostek, a ja wyszukałem za domem wskazane mi storczyki i otrząsałem się z wrażenia śmieszności, jakie na mnie Frydecki ostatniemi słowy uczynił. W drodze do różnokształtnych kwiatów, piastowanych przez Frydeckiego z tą pieczą i miłością, których mu w sercu dla Flory brakowało, zatrzymałem się na chwilę niepostrzeżenie u jednego z dolnych okien, z którego buchające kłęby gorącej pary objaśniły mnie, że się tam kuchnia znajduje. Flora dawała tu rozkazy i sama układała jakieś ciasta na półmisku, zdobiąc je smażonemi owocami. Rzecz dziwna, przy tej nawet pracy, pośród rondli i słoików komputowych, nie odstąpił jej ani na okamgnienie wdzięk jej niezwykły, i storczyki Frydeckiego, ta jego pycha, nie zajmowały mnie bynajmniej i nie zdążyły spłoszyć ani na chwilę obrazu Flory krzątającej się w kuchni.
Ale zdumienie Frydeckiego było zapewne także niemałe, gdy zjawiwszy się koło mnie spytał, jak mi się te jego dziwy przyrody podobają, a ja nie zwracając uwagi na jego słowa, spiesznie ku domowi się zwróciłem i chciwie jeno wyrzuciłem z siebie pytanie:
— Co mówi Flora?
— Mówi, że czas siadać do obiadu — odpowiedział, zdziwiony bezgranicznie mą obojętnością dla storczyków.
Pociągnął mnie do salonu, gdzie tymczasem stół już nakryto.
— Jadalnię mamy ciasną — wymijał dalsze pytania, których zadawać mu nie przestawałem — tu będzie nam daleko przyjemniej.
— Ale mówże pan, na Boga, co powiedziała Flora. Pojmujesz pan przecie, że mnie pańska jadalnia bynajmniej nie obchodzi.
— Jakąż złą masz pamięć! Powtórzyłem ci przecież już w ogrodzie, co powiedziała Flora: że czas siadać do obiadu.
— Nie żartuj pan! Zgadza się na nasz związek?
— Myślisz, że ją o to pytałem? To twoja rzecz i twoje prawo. Powiedziałem jej tylko czego sobie życzę, i nie czekałem na żadną odpowiedź. Trzymajmy się tego, cośmy między sobą ułożyli: pomówisz z nią sam po obiedzie!
Widziałem, że wszelkie badanie tego dziwaka będzie daremnem, więc zdecydowałem się milczeć i spokojnie czekać swego losu. Zresztą, byłem prawie pewny, że Flora się zgodzi. Miłość własna szeptała mi, że wrażenie, jakie na dziewczęciu zrobiłem, nie było nieprzychylne, z wyjątkiem tego małego fiasco, które było wynikiem niezgrabnego mego napadu na biedną panią de Chantal.
Frydecki był wesoły do niepoznania, gadatliwy jak kobieta, rozfiglowany jak wyrostek na wakacyach, ale mimo to nie zdołał rozproszyć mojej zadumy. Flora nie ukazywała się długo, a gdy weszła nareszcie, siadła w milczeniu do stołu. Wyraz twarzy jej był spokojny, ale bladła i czerwieniła się ustawicznie i nieustannie popijała wodę mikroskopijnemi łykami. Jadła prawdę nie tknęła. Za to Frydecki napełniał bez przerwy swój talerz i mój prawdziwemi lawinami wszelkich potraw, i wziął sobie nietylko mnie, lecz i samą Florę za cel niedelikatnych, a nawet przykrych aluzyj do przyszłego naszego związku.
Flora cierpiała widocznie. Już w niezwykłej jego wesołości było coś dla niej urażającego. Ta niezmierna radość, „że się jej pozbędzie“ raniła ją zapewne do głębi duszy, i kilkakrotnie podnosiła na niego trwożne, spuszczone oczy z wyrazem, jakby go błagała o łaskę. Ukłuło mnie to w serce, ale Frydecki był jak gdyby ślepy i głuchy na męki biednego dziewczęcia.
— Nie wierz nigdy kobietom, Łazarzu! — wołał ze śmiechem. — Patrz naprzykład na Florę. Dziwisz się, że nic prawie nie je; myślisz z pewnością, że jest utkana z eteru i że tylko z pszczółkami nieco pyłu kwiatowego spożywa, albo mniemasz może, ponieważ czyta nieustannie żywoty wszelakich, niekiedy nader dziwacznych, świętych, że zapewne wybrała sobie za ideał św. Rozalię Peruwiańską, która, jak legenda jej twierdzi, siedmioma na tydzień karmiła się pomarańczami? Waryacye! To wszystko tylko tak na oko, po obiedzie dopiero zmieni się Flora w żarłoczną wilczycę i zje wszystko, co jej pod rękę wpadnie, nawet z połowę niedojrzałego owocu w naszym ogrodzie. Udaje tylko, abyś nie myślał, że jest jedną z tych panien, które przejadają wszystko, co w posagu przyniosą.
Śmiał się na całe gardło. Flora starała się wyczarować również jakiś uśmiech, acz przy prostackich tych aluzyach bladła i znowu czerwieniła się ze wstydu. Dziękowałem Bogu, gdy się długi ten obiad nareszcie skończył, a Frydecki, zasiadłszy do siesty na kanapce, nas na ten czas do ogrodu uwolnił. Nie daliśmy się długo prosić, Flora wzięła mnie pod rękę, którą jej podałem, i ulżyło nam obojgu, gdy jabłonie i grusze ogrodu w modrem powietrzu nad głowami nam zaszumiały.
Flora powiodła mnie w najdalszy koniec ogrodu, do rozkosznego zacisza. Był to miękką trawą zarosły wąwóz, utworzony przez zwietrzałe odnogi skalistego stoku. Polne róże, osypane białem i czerwonem kwieciem, pięły się po wilgotnych ścianach skał i uściełały trawę wonnemi płatkami. Stare pokrzywione drzewa, zjałowiałe już przez wiek, stały tu gęsto obok siebie, i zdało się, że podają sobie ręce, jak druidzi przy mistycznym tańcu na cześć gwiazd. W gęstym ich cieniu kwitło tyle ziół wszelkiego rodzaju, że było widoczne, iż przesadzono je tu z łąk, pól, a nawet z lasu, aby w tej świątyńce nieznanej bogini barwny tworzyły kobierzec i przybytek jej milą napełniały wonią. Pod ruchomym baldachimem z ciemnych bluszczów, pnących się od pnia do pnia, między dwoma najstarszemi drzewami, było urządzone darniowe siedzenie — niby piedestał dla czarownego, przebywającego tu bóstwa.
— To mój park — rzekła Flora z uśmiechem i siadła na darniowej ławeczce, zapraszając mnie, bym uczynił toż samo. Potem otworzyła mały koszyczek, wyjęła kilka garści okruszyn i w bujną rzuciła je trawę. Z krzaków i koron drzew spadła wnet cała chmura świegotliwego ptactwa i zabrała się bez wahania de biesiady, którą Flora tym przyjaciołom swym przygotowała. Patrzała z miłością i zachwytem na pierzaste swe stadko.
Nastąpiła chwila milczenia. Rozmyślałem, jakby zacząć o sprawie swej mówić. Było to trudniejsze, niż mi się przedtem zdawało. Czułem dla Flory wielki szacunek, podziwiałem jej cierpliwość i cichą rezygnację względem niełaskawego, surowego ojca, byłem oczarowany naturalnym wdziękiem i czystością jej postaci, ale napróżno szukałem słów, nie umiałem uczuciom swym dać wyrazu, któryby wychodził poza granice zwykłej banalności. Poznałem w tej chwili ciężką klątwę cynizmu i sceptycyzmu, które, niby jad ostry, duszną rozżerają harmonię, uczułem, jak ciężko mści się. na nas, mężczyznach, częste i chętne obcowanie z kobietami mniej anielskich charakterów, niż Flora była. A ostatecznie, cóż wogóle mogłem powiedzieć? Cóż można było mówić o uczuciach, które prawie równały się miłości? Było to prostem niepodobieństwem. Toć sam jeszcze nie zdawałem sobie jasno sprawy, jak nagły ten zachwyt dla młodego dziewczęcia nazwaćby należało, a Flora łatwo mogła wziąć mnie za kłamcę lub obłudnika.
— Najlepiej tedy będzie — postanowiłem — zostawić na boku czuły romantyzm, wrócić do pierwotnego zamiaru, z którym z domu wyjeżdżałem, i pomówić z Florą zimno, rozważnie i rozumnie, jak człowiekowi mych zapatrywań i mego doświadczenia przystoi.
Krótki i niemy ten monolog w myślach — dodał mi męztwa.
— Floro — zacząłem, tłumiąc gwałtem najsłabsze nawet drgnienie głosu — chciałbym pomówić z tobą o rzeczy nader poważnej! Czy poświęcisz mi chwilę uwagi?
Zaczerwieniła się gwałtownie — odgadła niewątpliwie do czego zmierzam.
— Mów — odpowiedziała krótko i tak cicho, że śród gwarnego szczebiotania ptaków ledwie ją dosłyszałem.
— Aby ci, Floro, krótko i bez omówień wyjaśnić, o co idzie — zacząłem zupełnie spokojnie — powiem ci, co zapewne już wiesz, że mianowicie zamierzam się ożenić, i że proszę o twoją rękę. Nie odpowiadaj mi jeszcze, nie skończyłem jeszcze wszystkiego. Uważam za swój obowiązek powiedzieć ci, co cię oczekuje, jeżeli zgodzisz — się na mą propozycyę. Nie będzie to życie pełne rozkoszy jedynie, lecz życie poważne, które wszakże dla kobiety rozumnej nie będzie może pozbawione wszelkiego powabu. Folwark, będący całym moim majątkiem, leży śród gór wysokich, i gdy otworzysz okno, będzie ci się zdawało, że do Karkonosz ręką sięgnąć możesz. Domostwo me jest stare, posępne, samotne, ale przjtulne, gdy wiatr nocami wokół wysokich gwiżdże kominów. W zimie drogi są nie do przebycia, i niekiedy miesiąc cały nie zobaczysz nikogo z sąsiadów. Mówię ci to, Floro, byś rozważyła, czy jestem człowiekiem, z którymbyś przez taki dłuższy przeciąg czasu, samotnie u płonącego jasno ogniska domowego, owe nieskończone wieczory zimy górskiej spędzać chciała, gdy — jak Ossyan śpiewa — „niebo wielkie płatki śniegu w dół sypie, a świat drzemie milcząco w ciemnościach.“
Zamilkłem na chwilę. Ona podniosła powoli spuszczone oczy, ale nie przemówiła.
— Uważam też za obowiązek — zacząłem znowu — powiedzieć ci kilka słów o sobie, zanim stanowczą dasz mi odpowiedź. Muszę ci powiedzieć, że uważam małżeństwo za sprawę, co do której zimnym należy się rządzić rozumem; ufam, że nie oczekujesz odemnie sentymentalnych deklamacyj, któreby mnie śmiesznym jedynie w oczach twych zrobić mogły. Potrzebuję żony, jaką — według Mojżesza — Bóg stworzył: aby była „pomocą“ mężowi swemu. Nie spodziewaj się tedy, abym ci co chwilę powtarzał, jak cię kocham. Nie znajdziesz we mnie żadnego romantyzmu, ani t. zw. poetycznych pojęć o miłości. Sny podobne prześniłem dawno w burzliwem życiu wielkich miast, kędy niejednego doznałem zawodu i rozczarowania. Floro, jestem szczery, i tem może jedynie różnię się od pozostałych mężczyzn, którzy takież same zapatrywania za obłudną maską kłamanych kryją uczuć. Obiecuję, że będę cię poważał, iż wdzięczny ci będę za „pomoc“ twoją; więcej nie przyrzekam ci nic. Po tym wstępie, nie pytam zatem, czy mogłabyś mnie pokochać, lecz spokojnie i zimno zadaję ci pytanie: czy chcesz być moją żoną?
Wstała, twarz jej była blada, chciała mówić, ale zatrzymałem ją raz jeszcze. Przedstawiłem jej najszczegółowiej stan swego majątku i wyjaśniłem, w jaki sposób, przy pomocy jej środków, mam zamiar przyszły nasz wspólny folwarczek podnieść i urządzić. Przy końcu tego wykładu powtórzyłem raz jeszcze pytanie, czy chce żoną mą zostać.
— Po cóż się pytasz? — odpowiedziała obojętnie. — Jest to wolą mego ojca, ułożyliście się z nim już przedtem. Nie pozostaje mi nic innego, jak poddać się w milczeniu!
Zdumiały mnie te słowa, a jeszcze bardziej wyraz zupełnej obojętności w jej przed chwilą tak wymownej twarzy.
— Nie wiedziałem doprawdy, że miłość dla ojca tak bardzo wszystko inne w tobie przeważa — odparłem z rozdrażnieniem pewnem.
— Jestem także szczera — odpowiedziała Flora, zaczynając również okazywać wzburzenie. — Nie jest to miłość dla ojca, nie wiem, co to jest, ale gdyby mi kazał, abym się z dachu na bruk rzuciła — uczyniłabym to.
Odpowiedź ta uraziła niezmiernie mą miłość własną.
— Porównanie, zaiste, nie bardzo pochlebne — zawołałem z wymuszonym, sarkastycznym śmiechem. — Zatem tylko woli ojca twego zawdzięczać mam twoją rękę?
— Czemuż innemu? Oczekujesz może, abym ci powiedziała, że mnie oczarowałeś? — odpowiedziała dumnie, i mała, przez niechęć wyciśnięta łezka błysła jej w oku, podczas gdy cicha rezygnacya, którą tak mnie ujęła, znikła z jej twarzy. Duma jej zbudziła we mnie bunt, ogarnęła mnie jakaś żądza walki, srogość jakaś ozwała się w mem wnętrzu.
— Musi drżeć przedemną, jak drży teraz przed ojcem — szepnąłem w myśli — nie zniosę podobnej dumy, podobnego oporu.
Ująłem ją za rękę, jak schwytaną niewolnicę.
— Nie pytam o pobudki twego postanowienia — rzekłem napozór obojętnie. — Dość mi, że zgadzasz się zostać mą żoną.
Wcisnąłem jej zimny pocałunek na czoło. Nie poruszyła się. Zdawało się, że nawet tego nie zauważyła.
— Mam nadzieję, Floro, że do domu ojcowskiego tęsknić nie będziesz — ciągnąłem dalej po chwilowem milczeniu. — Potrafię być dla ciebie równie dobrym i względnym, jak twój ojciec był dotąd. Co ty mi obiecujesz nawzajem?
Pożałowałem zaraz swych słów; nie mogła, zaiste, uważać ich za niewczesny żart, musiała widzieć w nich chęć jak najboleśniejszego zranienia jej serca. Rzecz nie do uwierzenia, jacy bezlitośni bywają czasem nawet ludzie, którzy się zazwyczaj za uczuciowych i serdecznych uważają. Niech tylko ktoś dotknie naszą miłość własną, zaraz odezwie się w nas zwierzę.
— A ty co mi obiecujesz? — powtórzyłem zmieszany sam gburowatością swą i starając się głośnym śmiechem obrócić rzecz całą w żart, choćby i nieudany.
— Że spełniać będę swe względem ciebie obowiązki, jak to zawsze czyniłam względem ojca — odpowiedziała cicho, przyciskając ręką serce. Oczy jej pełne wyrzutu, które podniosła była ku mnie, opadły znowu, jakby łzami obciążone, ku ziemi, ale łzy nie uroniła już ani jednej.
Cichym krokiem odeszła przez ogród i znikła w domu.
Zostałem sam pod drzewami, znosząc w rozgoryczeniu ukłucia sumienia z powodu swego postępowania; ale pycha moja nie ugięła jeszcze głowy i w dalszym ciągu zatruwała mi duszę.
Zostałem wierny sobie przez całe popołudnie. Frydecki uradował się niesłychanie, gdym mu rzekł, że wszystko jest w najlepszym porządku, i naznaczyliśmy zaraz dzień ślubu.
Wieczorem pożegnałem się z przyszłym teściem dość gorąco, a z narzeczoną, jeśli nie serdecznie, to przynajmniej bardzo przyjaźnie. Zdawało się, że przebaczyła mi moje znalezienie się; nie okazywała najmniejszego śladu urazy, ale o serdecznym, wesołym śmiechu, którym mnie powitała, ani o szczęśliwem, ptaszęcem szczebiotaniu, którem mnie w altance, przed przyjściem Frydeckiego, przez całe rano bawiła i oczarowała, nie było już mowy. Wróciłem do Pragi i nazajutrz rano odjechałem do siebie na wieś.
W cichym mym domu zapanował gwar, puste jego sale i komnaty ożywiły się nagle: cała zgraja rzemieślników spadła do mnie, jak klucz ptaków przelotnych, aby minioną świetność i chwałę dawnej siedziby Łoszanów, przez wszelakie sztuki, poprawki i przeróbki, nowym otoczyć blaskiem.
Wieści o blizkiem swem małżeństwie udzieliłem zaraz, według starego, patryarchalnego obyczaju, czeladce swej, i stara klucznica z najmilszym uśmiechem na ustach i w najbielszym czepeczku na siwej głowie, złożyła mi w imieniu wszystkich życzenia „szczęścia i długiego panowania.“ Ona to miała główny nadzór nad restauracyą starego domu, ona stanowiła najwyższą instancyę co do sprzętów, które bądź powynosić, bądź częściowo odnowić kazała. Opierała się wszakże stanowczo i z wielką powagą wszelkim projektom zakupu nowych, modnych mebli. Znajdowała tyle argumentów, mówiła z takiem przekonaniem i tak przekonywająco, że prawie zupełnie i we wszystkich wypadkach zwyciężyła.
Czas zbiegał szybko przy podwojonej pracy, i anim się spodział, jak nadeszła pora żniw. W błogosławionej tej dobie wydawał się cały nasz kraj jak gdyby stołem godów słonecznych w Etyopii, zasłanym błogiemi dary czcigodnej Demeter. Bogini schowała już w pochwę złoty miecz, którym o wiośnie głębokie ryła w łonie ziemi bruzdy, aby czarodziejskie, żywot rodzące światło, aż do zimnego przenikło jej serca, — i stała teraz, cudna, złotowłosa, na wierzchole naszych gór, i wodziła połyskliwym sierpem nad świętą swą głową. A bursztynowe pola falowały pod niewidzialnemi stopami powietrznych rumaków, na których niezmordowany jeździec — wiatr letni — od różanego ranka do modrojasnej uganiał nocy. A dojrzałe kłosy drgały, czując tajemnie, że przyszedł czas, gdy oderwane będą od drogiej piersi ziemi rodzicielki, która wilgocią swoją karmiła je wiernie, gdy upał niebios wysuszał wszystko i palił.
Na wszystkich ścieżkach polnych mieszał się śmiech żeńców z ogłuszającą gędźbą niepoliczonych świerszczy, kosy połyskały w powietrzu, a żeńcy skupiali się jak ptasie stada. Ale za to uważały się znowu ptaki za żeńców i nie dawały sobie działu swego w żaden sposób odebrać.
Był to czas radości i pracy, czas, gdy wszystko — ludzie i zwierzęta — do potu się wysilało. Tylko ciemne lasy stały drzemiąc dookoła, tylko wysokie góry z czołami słońcem wyzłoconemi strzelały w dali ku niebu, nie dbając, co w dole pod niemi na padole się działo, zatopione w niezbadanym, odwiecznym śnie o wieczności, o której im słońce, miesiąc, gwiazdy i białe obłoki wielką, nieskończoną pieśń wciąż śpiewają.
Gdy wreszcie stodoły moje na oścież się otworzyły, by przyjąć na przechowanie dary ziemi, gdy na polach zaroili się weseli pokłośnicy, a główna praca była już ukończona, odjechałem do Pragi, aby ztamtąd zawitać do cichej wioski T... i, według umowy, w dniu oznaczonym zawrzeć z Florą związek na życie.
Przyjechałem do T... dopiero w południe, w sam dzień ślubu. Ani ja, ani Flora, ani Frydecki, nie życzyliśmy sobie żadnego rozgłosu, żadnej okazałości. Kupiłem rano w Pradze piękny welon koronkowy, a nadto przywiozłem Florze naszyjnik rubinowy starożytnej roboty, najdroższy nasz klejnot rodzinny. Uzupełniał te podarki ślubne wieniec mirtowy, bogato pomarańczowem przepleciony kwieciem.
Flora była poważna, ale nie afektowała żadnego smutku. Wydawała się zupełnie spokojną, tylko ręka jej drżała, gdy mi ją podała na przywitanie. Podziękowała mi za dary i zachwycała się bardzo uprzejmie delikatnością koronek, ogniem rubinów i słodką wonią kwiatów. Siedziała cały czas koło mnie i starała się bawić mnie miłą rozmową, ale nie udawało jej się to bardzo. Urywała często i była widocznie zadowolona, gdy wymówka, że czas już się ubierać, dała jej sposobność oddalić się do swego pokoju. Została tam bardzo długo. Oczekiwałem już, że mimo pierwotnego, stanowczego zamiaru, aby unikać wszelkiej okazałości, w świetnym zjawi się stroju, ale zdumiała mnie prostotą, więcej ubóstwem prawie swego ubrania. Miała na sobie długą suknię muślinową, zapiętą pod samą szyję, a na głowie mirtowy mój wianek i welon, ale nie ten drogi z koronek, który jej przywiozłem; inny, daleko gęstszy i mocno już pożółkły, spływał jej z tyłu w długich fałdach do samych kolan, a z przodu opadał z czoła aż na oczy. W ręku trzymała bukiecik białych róż. Zbliżywszy się do niej, spostrzegłem, że oczy miała zaczerwienione od płaczu. Spytałem głośno, czemu nie wzięła mego welonu i nie włożyła na szyję rubinowego naszyjnika, a szeptem dodałem zapytanie, dlaczego płakała?
— Suknia ma jest zbyt skromna do twoich rubinów — odpowiedziała. — Żądałeś sam, aby ceremonia odbyła się bez wszelkich zbytków i okazałości. Co do welonu, jest to jedyna pamiątka po mojej matce. Ufam, że pozwolisz mi w tem postąpić według mej woli? We wszystkiem innem posłuchałam cię bez oporu.
— Dzięki! Rób, jak ci się spodoba. Widzę, że będziesz wzorem żony. Ale dlaczego płakałaś?
— W tem zapomniałam posłuchać twego żądania — uśmiechnęła się smutnie. — Kazałeś mi być spokojną, rozumną i trzeźwą według twego przykładu. Miej cierpliwość, będę zupełnie taką, jaką mnie mieć pragniesz. Tylko dziś jeszcze zostaw mi poniekąd moją wolę! Popłakać musi każda panna młoda. Czemu — nie wiem. Opłakujemy może swoje ideały.
— Jakiż to ideał masz na myśli?
— Cóż cię to obchodzić może?
— Radbym jednak wiedzieć. Może klasztor, o którym kiedyś marzyłaś?
— Więc... tak... może klasztor, skoro tak chcesz — odpowiedziała cicho po dłuższem wahaniu.
— Nie wierzę! — wybuchnąłem głośnym śmiechem. — Sądzę, że nie ubliżę żadnej pannie, podejrzewając, iż przedewszystkiem marzyła o wyjściu za mąż.
— Nie ubliżysz, być może — odparła cicho. — Ale w takim razie — dodała z westchnieniem — jest to niewątpliwie marzenie o innem małżeństwie, niźli to nasze.
— W takim razie pożegnaj się na wieki ze swym ideałem — rzuciłem z rozdrażnieniem i ująłem ją za rękę.
Nie rzekła nic, zwiesiła tylko głowę i wyszliśmy z domu w milczeniu. Szliśmy w zadumie przez wieś, tonącą w złotem powietrzu wieczornem, w którem jaskółki pływały jak w jakiemś morzu światła. Ludzie stali na progach domów i przyglądali się ciekawie pannie młodej, a całe stado dzieci uganiało przed nami i za nami, szczebiocząc, jak owe jaskółki w powietrzu, i błyskając ku nam niewinnemi, pełnemi zdumienia i zachwytu oczęty.
Weszliśmy do kościółka. Był cichy, mroczny, a czar wieczoru przysłaniał, niby gazą złocistą, trzeźwe jego ubóstwo. Stanęliśmy przed ołtarzem. Świece migotały w słabych dymach kadzidła, w szyby okienne pukały nawpół uschłe liście drzew delikatnie i przytulnie, jak rączki nowonarodzonego dziecięcia, a ze spokojną tą harmonią spływał głos Flory, wymawiającej marzącym półszeptem przysięgi małżeńskie. Ceremonia skończyła się w kilka minut, i cicho, jak-eśmy przyszli, wróciliśmy do domu.
Flora przebrała się, i pojechaliśmy do Bubencza na stacyę, bo umówiliśmy się, że pierwsze dni małżeństwa spędzimy w Dreźnie. Frydecki odprowadził nas na stacyę.
— Tu więc mam pożegnać się z tobą, ojcze? — spytała Flora drżącym głosem. — Więc już cię nie zobaczę, zanim się w tę długą, daleką udasz podróż?
— Rozmyśliłem się, — odpowiedział Frydecki po chwili milczenia, — muszę jeszcze z Łazarzem o ważnych pomówić rzeczach. Odwiedzę was na wsi, jeżeli naturalnie będziecie tam za tydzień.
— Oh, będziemy z pewnością! Nieprawdaż, Łazarzu? — wołała Flora.
— Będziemy — odpowiedziałem, prowadząc ją do wagonu, gdyż pociąg miał ruszyć za chwilę.
Wiewała ku ojcu na pożegnanie białą chusteczką, oczy jej zwilgły, jak gdyby ją miłością i pieczą przez całe otaczał życie.
Biedna Flora! Płakała, żegnając się z domem, gdzie bez miłości żyła w sieroctwie, a może dręczyła ją także niepewność, co oczekuje w domu mężowskim trwożne jej serce.
Gwoli Frydeckiemu nie zatrzymaliśmy się długo w Dreźnie, które, nawiasem mówiąc, bardzo niewiele Florę zajmowało. Wydawała się zbyt pogrążoną w myślach dotyczących zmiany jej stanu, aby reszta świata żywiej na nią oddziaływać mogła. Tylko przed Chrystusem Tycyana wybił się zachwyt na jej twarzy, a przed Madonną Sykstyńską drgnęła jej ręka, spoczywająca na mem ramieniu. Niewysłowiona jakaś tkliwość rozlała się na jej twarzy, a oko zajaśniało cichem, głębokiem wzruszeniem. Ale nawet wówczas nie zdradziła ani słowem swych uczuć, została niema, a gdy po chwili jakieś wędrowne towarzystwo hałaśliwie koło nas banalne dytyramby w pruskiem narzeczu na cześć „boskiego Rafaela“ wykrzykiwać jęło, przymknęła Flora oczy i pociągnęła mnie ku wyjściu. Spieszyła się tak, że zdawało się, iż ucieka z galeryi. Zacząłem śmiać się z niej.
— Czemu przymknęłaś oczy? — spytałem.
— Nie miałam pod ręką opony, aby Madonnę przed napaścią estetycznej zasłonić chełpliwości, zrobiłam tedy jak dziecko, które mniema, iż rzecz jest ukryta, jeśli samo jej nie widzi.
— Zrobiłaś bardzo dobrze — odpowiedziałem — pójdziemy jutro znowu do galeryi.
— Nie mam wprawdzie woli własnej i chętnie słucham cię we wszystkiem — odparła — ale pragnęłabym bardzo już dziś wieczorem odjechać z powrotem do Czech.
— A to dlaczego?
— Wiesz przecie, ze względu na ojca. Radabym widzieć go jeszcze przed odjazdem. Trzeba tedy się śpieszyć, bo wiem dobrze, a i ty zapewne jesteś tego przekonania, że się gwoli mnie ani pół godziny dłużej w Czechach nie zatrzyma, niż postanowił.
— Dobrze, odjedziemy. Ale czemu ta niepewność, ta trwożliwość, to zrzekanie się własnej woli w rozmowie ze mną, Floro?
— Ach, cóż ci na tem zależy? Stare przyzwyczajenie! Zresztą, czyliż nie godzi się ten szacunek dla pana domu, to wyraźne ustępowanie głowie rodziny z twemi poglądami na małżeństwo?
— Jak ci się spodoba — odpowiedziałem sucho. — Mały wyrzut — ciągnąłem dalej wewnętrznie. — Chce zachowaniem swem zmusić mnie do większej czułości, a to posłuszeństwo na pokaz jest też objawem dobrze obmyślanej taktyki. Ale nie jestem dość prostoduszny, aby się dać złapać na to i jakiejkolwiek dopuścić niekonsekwencyi. Każdą słabość przypłaca się jarzmem, a ja nie mam bynajmniej ochoty uginać karku.
Flora nie okazała żadnego zawodu z powodu zimnej mej odpowiedzi, szczebiotała dość wesoło podczas przechadzki po tarasie brühlowskim i śmiała się z mych uwag o niesmacznem ubieraniu się Niemek i o niezgrabności ich ruchów. Wieczorem wyjechaliśmy.
Florze spodobał się stary nasz dom niezmiernie. Powiedziałem jej, że przygotowałem go tylko tymczasowo na jej przyjęcie, przyprowadziwszy jako tako do porządku dawne urządzenie i stare meble, ponieważ chciałem, aby sama o nowych, nieodzownie potrzebnych postanowiła rzeczach. Ale Flora nie chciała słyszeć o żadnej zmianie; przyznała się, że jej te starodawne formy sprzętów i te jak gdyby uświęcone przez wiek zasłony i kobierce poprostu imponują. Lekkie, wdzięczne jej kroki brzmiały jak kroki wieszczek po długich korytarzach, pełna czaru jej postać odbijała się w staromodnych zwierciadłach, jak kwiat nadbrzeżny w fali rzecznej, a obecność jej cała była jako promyk słoneczny pod mroczną strzechą mych ojców. Zabrała się zaraz do urządzenia pokoju, który gotowała na przyjazd Frydeckiego, naznosiła tam kwiatów, co się tylko w wazonach zmieściło, i zostawiła w ten sposób barwny ślad poetycznej swojej istoty.
Pojechaliśmy na spotkanie Prydeckiego na stacyę. Flora była głęboko wzruszona. Nie dzieliła się ze mną myślami; odgadłem sam, iż żywi nadzieję, że ojciec po dłuższem z nią rozłączeniu i przy spotkaniu ponownem, jakieś gorętsze okaże uczucie, niż miewał we zwyczaju — ale zawiodła się biedaczka zupełnie. Frydecki był w złym humorze, i zimny, roztargniony, jak zwykle. Nie odpowiedział ani na połowę jej pytań o zdrowie, i biedna Flora zrezygnowała się wreszcie na milczenie i wtuliła się smutnie w kącik powozu. Frydecki wypytywał o godziny odjazdu wszystkich możliwych pociągów, oraz o połączenia ich z innemi drogami żelaznemi. ku wielkim dążącemi miastom.
— Mówisz, teściu — rzuciłem — jak gdybyś miał zamiar zaraz dalej jechać, a u nas ot tak tylko, przez jedną noc się zatrzymać?
— Bo też nie będzie inaczej — odpowiedział — cóżbym tu u was robił? Wiesz, że śpieszę się bardzo. I nie byłbym nawet do tego zapomnianego, zaprzepaszczonego kąta waszego przyjechał, gdybym nie musiał z tobą o ważnej pomówić rzeczy.
— Gdybym to był wiedział — rzekłem — byłbym ci tej niewygodnej oszczędził drogi i sam zajechał do ciebie.
— Ale zapominasz, chłopcze, że chodzi także o spadek.
— O jaki spadek? — spytałem ze zdziwieniem.
— Przypomnij-że sobie, że biblioteka twego ojca, tak jak jest, w całości należy do mnie. Nie wezmę jej naturalnie z sobą w podróż — ale to i owo sobie tam jednak wyszukam. Zobaczysz co.
Byłem bardzo zaintrygowany, po co właściwie Prydecki drogę w nasze góry przedsięwziął, ale nie okazałem żadnej ciekawości, ani chęci dowiedzenia się jakichś bliższych szczegółów. Całą dalszą drogę odbyliśmy prawie w milczeniu, każde we własnych pogrążone myślach. Zmierzchało się już, gdyśmy dojechali i światła domu mile powitały nas we mgle, która gęstemi oponami z gór spuszczać się zaczęła. Frydecki usiadł po przyjeździe przed ogniem, a zaraz po wieczerzy wstał i zażądał kluczy od biblioteki, które w swoim pokoju dobrze miałem schowane. Skinął na mnie, abym mu towarzyszył. W ciasnej i ciemnej tej komnacie było bardzo duszno, otworzyłem tedy okno i wpuściłem nieco świeżego jesiennego powietrza, w którego przeciągu długie — wązkie płomyki starodawnej żelaznej, ze stropu zwisającej lampy, niespokojnie się zakołysały i dziwaczne, co chwila różne cienie na ściany wokół miotać jęły, co podnosiło jeszcze tajemniczość niezwykłego tego pokoju. Frydecki otwierał przegródki i szuflady, przeglądał tam papiery i notaty wszelkiego rodzaju, a ja śledziłem ze zdumieniem każdy jego krok. Nagle zatrzymał się niedaleko okna. W pokoju zabrzmiał ostry dźwięk, jak gdyby szybko rozprężającej się sprężyny stalowej, i z niemałym podziwem ujrzałem nagle otwierające się, zupełnie przedtem nieznane mi drzwiczki w starożytnej boazeryi, obiegającej dokoła głęboką niszę okienną. Była to jak gdyby ze trzy stopy wysoka szafka, napełniona dziwacznemi przyrządami jakichś niewidzianych kształtów. Stały tam całe szeregi częścią szklanych, częścią metalowych naczyniek i mnóstwo jak gdyby z kryształu wyrobionych flakonów, po części próżnych, po części rozmaitemi napełnionych cieczami. Z tych jedna zwłaszcza uderzająco zwracała uwagę; była zupełnie bezbarwna, ale połyskiwała srebrzystym blaskiem jakiegoś niezwykłego, nieznanego odcienia światłości. Zdawało się, że nieustannie porusza się w krysztale i ciągle małe na powierzchnię wyrzuca bańki. Flakon był hermetycznie zamknięty, a czarny, tajemniczy jakiś znak uderzał oko na krysztale.
— Co to jest? — zapytałem wreszcie.
— Po ten flakon przyjechałem do ciebie — odpowiedział Frydecki, patrząc nań ze czcią wyraźną, i nawpół wygasłe jego oczy zabłysły uderzająco. — Przedziwna ta ciecz, podobnie jak cały ten szereg innych, jest owocem mozolnych, wytrwałych badań, które całe zajęły życie. Jest to praca wielkiego, sławnego człowieka — twego ojca.
Słaby uśmiech rozgościł mi się mimowoli na ustach, i tylko przez cześć dla zmarłego usiłowałem go stłumić.
— Jest to zapewne eliksir życia, albo kamień mądrości w postaci płynnej? — spytałem żartobliwie.
— Nierozsądny chłopcze! — zawołał ze wzburzeniem Frydecki i zmierzył mnie pogardliwem spojrzeniem. — Poważa-ż się dziecinna twa mądrość żartować z wysiłku duchów olbrzymich, śmiałych i wzniosłych, których mózg twój nawet pojąć nie zdoła? Jedna kropla tego płynu — i zuchwały śmiech na ustach twych zmieni się w szczękanie zębów. Kryształ ten zawiera w sobie cuda, tajemnice nie do pojęcia dla ignorantów twego rodzaju, ty, szyderco zuchwały! Patrz, słoneczne, jasne te krople mają siłę twórczą — bo mają władzę rozbudzania tajemniczych zmysłów, które drzemią w najciemniejszym zmroku twej duszy i które się zazwyczaj wówczas dopiero przebudzają, gdy duch zbliża się do bram owej wielkiej tajni, która zowie się śmiercią. Pij, a usłyszysz, a ujrzysz — ale nie uchem, ale nie okiem — rzeczy nieprzeczuwane! Pij, a tysiąc myśli zrodzi się w tobie — ale nie drogą mózgu!
— To wygląda, jak gdyby ciecz ta mogła nas w bogów zmieniać, podobnie jak baśnie stare o drzewie pośród edeńskiego opowiadają ogrodu — rzuciłem, gdy Frydecki po długiej swej apostrofie umilkł na chwilę.
— Daj pokój wszelkim porównaniom — odrzekł po krótkiej pauzie — daj pokój starym baśniom, w których zresztą więcej jest prawdy, niż przeczuwasz. Ciecz zamknięta w wydrążeniu tego kryształu, jest tylko mostem do świata niewidzialnego, oto wszystko.
— Cóż to za świat niewidzialny? — spytałem. — Czy mówisz o tym, który bez waszej cieczy, tylko przy pomocy mikroskopu badać można?
— Słowo, którego użyłem, jest właściwie bez znaczenia — ciągnął dalej Frydecki, potrząsając głową. — Niemasz świata niewidzialnego, jest tylko kilka stopni doskonałości w organach. Dusza ludzka osiągnąć może, i bez pośrednictwa narzędzi cielesnych, zdolność widzenia wszystkich zjawisk wszechświata. Dzieje się to za pośrednictwem wyobraźni, tej wielkiej, tajemnej, niepojętej władzy, która w księgach magicznych nosi nazwę „przenikliwości.“ Ale władzy tej należy używać mądrze, znać jej prawa i nie dać się jej porywać ślepo. Na tem właśnie polega różnica między szaleńcem i mędrcem. Są organizmy niezwykłe, acz równie rzadkie jak geniusze, organizmy usposobione bardziej, niż inne, do stykania się ze światem tajemniczym, nieznanym, ukrytym — zwykła wszakże droga do władania siłami magicznemi jest ciernistą ścieżką abnegacyi, ascetyzmu, ciężkiej pracy i wytrwałości niezłomnej. Obok tego można również posiłkować się środkami, działającemi w ten sposób, że budzą w nas natchnienie, że zaostrzają wyobraźnię twórczą, że jakby jednym skokiem przenoszą nas w wir świata obcego — ale środków takich używać należy z największą ostrożnością i w razach zupełnie wyjątkowych. Teraz wiesz, co zawiera ten flakon.
Po tych słowach umilkł i wstawił flaszeczkę z powrotem do szafki.
— A jakie byłyby skutki nieostrożnego cieczy tej użycia? — spytałem. Rzecz zaczynała mnie zajmować.
— Że wpadłbyś w jarzmo demona, który może i teraz jak dziki zwierz dokoła ciebie krąży, a mógłby tobą owładnąć, gdyby gęsta zasłona, zakrywająca teraz twój wzrok duszny i cielesny, przez użycie czarodziejskiego napoju nagle się rozdarła. Niemasz w całym świata obszarze jednego stworzenia zupełnie osamotnionego, wszystko jest w łączności i wzajemnem oddziaływaniu z tworami innemi, i trzeba tylko łączność tę wzmocnić, jak w naszym wypadku — napić się owej cieczy zastępującej sen magnetyczny, aby stosunek ze światem demonów stał się tak łatwym, jak rozmowa człowieka z człowiekiem. Jeśli-ś serca czystego, jeśli duch twój, dzięki długim wysiłkom wnętrznym, silny jest, śmiały, jasny, możesz zapanować nad tajemniczemi istotami i używać ich do posług swych — ale biada płochemu ciekawcowi, który awanturniczo w ten świat obcy się rzuci! Państwo demonów przyrównać można w wypadku tym do przeładowanej elektrycznością atmosfery; jak grom uderzą zgubne istoty owe w duszę bezbronnego człowieka. Dlatego strzeż się cieczy tej, jak jadu najgorszego.
— Wyznaję, że głowa mi się zawraca — przerwałem mu. — Znam cię przecież, kochany teściu, jako człowieka nietylko uczonego, ale i rozumnego, i nie umiem pogodzić bezsensowych zabobonów tych z jasnością poglądów twoich na życie bieżące.
Prydecki zasiadł spokojnie w fotelu, złożył ręce na kolanach i tak zaczął mówić:
— Powiedziałeś zupełną prawdę, przyznając mi zimny, jasny rozum. Tak, jestem, że tak powiem, uosobioną mądrością sceptyczną, która teraz tak powszechnie w świecie panuje — ale jestem nią tylko do pewnego stopnia, i różnię się od uczonych przyjaciół swych tylko tem, że mam odwagę nie bać się żadnej nowej prawdy, że nie śmieję się, jeśli prawda ta w niezwykłej objawi się postaci, że poprostu badam ją i z góry jej nie potępiam. Dlatego to szanował mnie zawsze ojciec twój, który był duchem wielkim, którego wyobraźnia unosiła na wyżyny dla mnie niedostępne. Jestem jako człowiek, który zna najdokładniej jakieś narzędzie muzyczne, ale grać na niem nie potrafi, bo nie jest artystą. Dla tej mej znajomości wyników, poglądów i prawd wiedzy tajemnej, włożył ojciec twój na mnie zadanie, aby udać się w drogę na Liban, kędy żyje dotąd w puszczy mędrzec, przechowujący całą tradycyę wiedzy wschodniej w jasnej swej duszy. Mężowi temu oddać mam do wiernych rąk wyniki badań twego ojca. Moja znajomość języka arabskiego czyni mnie odpowiednim do tego pośrednictwa. Ponieważ wszakże rzeczą jest możebną, że z długiej tej podróży już nie powrócę, przepisałem własną ręką manuskrypt twego ojca i włożę go tu, do tej szafki. A teraz obiecaj mi, że gdybym zaginął, postarasz się, aby ktoś inny, z wiedzą dzisiejszą dobrze obeznany trzeźwy, ale wolny od wszelkich przesądów „naukowych“, pracę tę przejrzał i zawartość kryształowych flakonów dokładnie zbadał. Ojciec twój wzdragał się wprawdzie zawsze ogłosić publicznie i oddać w ten sposób w niepowołane ręce swe tajemnice, ale ostatecznie upoważnił mnie do postąpienia w tej sprawie według własnego mego zapatrywania.
Po tych słowach Frydecki wstał i wyjąwszy z kieszeni rzeczoną kopię rękopisu, złożył ją w szafce ukrytej. Potem wziął kilka próżnych flaszeczek i przelał do nich po połowie każdej ze wzmiankowanych cieczy. Swoje połówki ułożył w małem puzderku, a resztę poustawiał z powrotem na dawnych miejscach. Zamknął potem szafkę i schowawszy puzderko, siadł znowu w starym fotelu.
Byłem wszystkiem, com widział i słyszał tak zdumiony, że długo nie wiedziałem, czy to sen, czy jawa. Czyliż podobna było, aby Frydecki wierzył we wszystko, co mi opowiadał? Napróżno starałem się wyciągnąć go na dalszą rozmowę. Nie odpowiadał mi, pogrążony w myślach, a gdy po dłuższym czasie powstał nareszcie, obejrzał się w milczeniu raz jeszcze po całej bibliotece, jak gdyby na pożegnanie, i wyszedł z komnaty. Na progu zatrzymał się po raz ostatni i wskazał palcem na tajemniczą szafkę.
— Bądź ostrożny! — zawołał ostrzegającym tonem. — Pamiętaj o swej obietnicy! — dodał po chwili.
Rano pożegnał się z nami, powtórzył mi raz jeszcze, jak się był ze swym bankierem w Pradze ułożył co do pieniędzy, które miałem mu regularnie z procentów od jego majątku do oznaczonej wysyłać miejscowości, i zimno opuszczając tonącą we łzach Florę, odjechał.
Po odjeździe Frydeckiego nastał dla mnie czas przykry. Znaleźliśmy się z Florą — że tak powiem — po raz pierwszy sam na sam; nie było między nami ani gościa, ani łagodzących wszystko okoliczności ruchliwego, wyjątkowego życia, jakie w ciągu owych dni kilku pędziliśmy w Dreźnie. Ujrzeliśmy teraz prawdziwą fizyognomię przyszłego swego pożycia małżeńskiego, i ze zdumieniem spostrzegłem, że nie będzie to stosunek szczęśliwy. A przecież nie mogłem Florze żadnego zrobić zarzutu. Dotrzymywała ściśle słowa, danego mi w starym ogrodzie ojcowskiego domu, spełniała mianowicie obowiązek swój sumiennie i niezmordowanie, stała mi się prawdziwą „pomocą”, tak, jak-em wówczas rozumiał i żądał, ale istotne znaczenie tego wyrażenia biblijnego teraz dopiero zaczęło mi się wyjaśniać. Teraz dopiero uczułem, że w księdze genezy słowo to nie oznacza bynajmniej „gospodyni,“ jak to sobie — według mego mylnego zapatrywania — i Flora wytłómaczyła. Miałem pomocnicę wierną, pilną, skromną, ale nie miałem jej w znaczeniu wyższem, moralnem, nie miałem żony, małżonki. Majątek mój rozwijał się kwitnąco, ale w sercu czułem sieroctwo. Flora była zimna, zamknięta, zamyślona. Uśmiech jej nie rozjaśniał komnaty, jak ongi uśmiech matki mojej, na której miejscu ona dziś siadywała. Chmurne domostwo nie stało się ani o źdźbło przytulniejszem, niż było przed ożenieniem się mojem, a długie wieczory jesienne, dążąc w łono wieczności, ciągnęły tak smutno i posępnie przez cichą naszą siedzibę, jakby wcale nie było młodości Flory i wiosennej jej krasy pod strzechą mych ojców. Ani razu nie zabrzmiał srebrny jej śmiech, ani razu nie zbudził wesołości w echu, które jeno, jak przez sen, nawpół tłumione westchnienia nasze powtarzało. Flora była cicha i dobra, ale dobra bez uśmiechu, bez ciepła. Flora była posłuszna, ale nie kochająca.
Straciwszy w ten sposób nadzieję prawdziwego życia rodzinnego, zacząłem zastanawiać się nad swą teoryą małżeństwa, według której miało ono być umową zawartą z zimnego rozumu, i — jak każda teorya w świetle rzeczywistości — runęła i ta wkrótce w gruz bez wartości, tylko że, niestety, szczątki jej, waląc się, serce mi do krwi zraniły.
Stałem się niesprawiedliwym, jęło się wzmagać we mnie jakieś przeciw Florze wzburzenie, które przy stałem tłumieniu tajonej mej dla niej miłości, przeszło w nierozumną złość, prawie nienawiści się równającą. Zląkłem się w prost tego uczucia, tego słowa. Chciałem nienaturalnemu stosunkowi niezwłocznie koniec położyć. Czyliż nie roztaje lodowa skorupa jej serca, gdy jej odkryję prawdziwy stan mych uczuć? — pytałem sam siebie z nadzieją i obawą zarazem. Snadź sama otworzy mi objęcia, gdy jej powiem, jak ją miłuję? Przy myśli tej, nowy niepokój krew mi wzburzył: pragnąłem, ach, tak bardzo pragnąłem przycisnąć ją do piersi, ucałować czyste jej czoło i rzec jej, co mnie gnębi, wyspowiadać jej się ze swego szaleństwa — ale przykra trwoga wstrzymała mnie: a jeżeli zimna ta kobieta wogóle niedostępna jest uczuciu miłości? A jeżeli zwycięzki tylko, nawpół litosny uśmiech przez twarz jej przeleci? a jeżeli całe postępowanie jej jest tylko dobrze obmyślaną i odegraną rolą, wyrafinowaną kokieteryą, mającą za jedyny cel — ujrzeć mnie pokonanego, ujarzmionego u swych nóg? Nie, raczej śmierć i męki wszystkie, niźli takie upokorzenie. Niech więc milczy, niech mnie unika, niech się zamyka w swej pysze, toć i ja potrafię milczeć, a skoro mrożącym chłodem swym od domowego odgania mnie ogniska, znam w starym domu naszym zacisze, gdzie z łatwością o goryczącym zapomnę stosunku, bo lasem rosną tam kwiaty krasy olśniewającej, kwiaty nieznanych, tajemniczych kształtów, kwiaty jakoby z obcych przesadzone światów, bo roją się tam dzikie, fantastyczne sny i marzenia, ujarzmiające, biorące w niewolę odrazu i nazawsze całą duszę.
Miejscem tem była stara biblioteka ojcowska. Bo, po rozmowie, którą z Frydeckim w tej właśnie prowadziliśmy komnacie, stało się ze mną coś dziwnego, coś niepojętego. Czułem, jak gdyby nadprzyrodzona moc jakaś ciągnęła mnie do tajemniczej owej szafki, gdzie długi szereg kryształowych flakonów o dziwnej zawartości tak niezwykłą połyskał jaśnią, i gdzie niezrozumiały rękopis ojca w wiernej spoczywał kopii. Każde słowo, które Frydecki wówczas był wymówił, stało mi się przedmiotem, naprzód, nienasyconej ciekawości, a potem prawdziwych medytacyj, i to, co z początku wydawało mi się prostem bredzeniem, jęło powoli przybierać postać tajemniczych prawd, będących ogniwami wielkiej, niepojętej jakiejś nauki.
Całe godziny spędzałem w bibliotece, błądząc w labiryncie ksiąg najdziwaczniejszej treści i przyswajając sobie z niezmordowaną cierpliwością znaki, którem i rękopis ojcowski zamiast liter był napisany. Z namiętną chciwością wdychałem dziwne powiewy z atmosfery bezładnych, zuchwałych marzeń, i zdawało mi się niekiedy, że truję się zwolna, ale trucizną tak łagodną, że mi była od leku milsza, i że ponęcie jej oprzeć się nie mogłem. Czułem, że stąpam obok przepaści, w którą rozum mój każdej chwili w zawrocie nagłym zwalić się może, ale przepaść ta ciągnęła mnie, nęcąca i powabna, jako tajemnicza modra toń morza, nierozwiązalną kryjąca w sobie zagadkę. Myśl, że snadź półszaleństwo, tak często przez nieczuły świat ojcu zarzucane, i we mnie jako rodzinna, dziedziczna objawia się choroba, mroziła mi wprawdzie niekiedy krew i wstrzymywała serca bicie. Pierzchałem wtedy z mroku tego półgrobu, gorączkowemi napełnionego widziadłami, i strzegłem się czarnych drzwi biblioteki, jak grzechu śmiertelnego. Ale nieszczęśliwy stosunek z żoną napełniał mnie taką goryczą, że znowu i znowu do fatalnej powracałem komnaty, tęskniąc za odurzającą wonią owych wykwitów choćby i chorobliwej wyobraźni. Upajały mnie ich wyziewy; cóż mnie więc obchodzić mogło, czy wonie ich są trujące? Byle tylko upajały! Zagłuszyć wrażenia powszedniości codziennej — oto było wszystko, czego pragnąłem!
I doszło do tego, że im dalej, tem częściej schronienie to nawiedzałem, że im dalej, tem głębiej w niebezpiecznych zatapiałem się rozmyślaniach i prądowi mistycznych dawałem się unosić zapałów. Jeżeli niekiedy przyszła reakcya, chwila, gdy trzeźwiejąc z nawpółszalonych marzeń, z przerażeniem własną duszną spostrzegałem chorobę, zrzucałem z rozjątrzeniem całą winę na nią, na nią i jeszcze na nią, na tę kobietę, która zamąciła mi życie i groziła, że się tego życia klątwą stanie ostateczną. Kędyż był dawny mój spokój, dawny jasny i zdrowy mój rozsądek? Spokój opuścił mnie od okamgnienia, gdy imię jej po raz pierwszy po długich latach znowu słuch mój uderzyło, gdy oko moje w ostatniej woli ojcowskiej fatalne to imię po raz pierwszy znowu ujrzało, gdy krokiem fatalnym również próg mojego przestąpiła domostwa. J ona śmiała uśmiechać się bezkarnie, nie przeczuwając nawet konania mej duszy, ona śmiała zimnem okiem na mękę moją patrzeć!
Rozjątrzony tą myślą, zacząłem równą odpłacać jej monetą. Jeśli ona była zimna, obca, ja stałem się mrożącym, bezwzględnym, przykrym. Udawałem cynizm najbrutalniejszy, ponieważ spostrzegłem, że w ten sposób najgłębiej zranić ją mogę; wyśmiewałem wszystkie ideały, choć studya w bibliotece ojcowskiej dawno mnie były rzuciły w prąd, minionym mym poglądom materyalistycznym wprost przeciwny. Zresztą dobrowolnie nie poddawałem się nowemu kierunkowi; poglądy moje zmieniały się jakoś wbrew mojej woli, i czułem ulgę, walcząc tak jednocześnie z dwoma nieprzyjaciółmi; z Florą i z fantastycznemi ponętam i biblioteki ojcowskiej.
Znosiła spokojnie obrażające me postępowanie i tem podniecała mnie jeszcze bardziej. Były chwile, że oddałbym życie, aby tylko ujrzeć błysk niechęci lub gniewu na lodowatej tej twarzy. Nie dziw, że przy podobnem naprężeniu dochodziło często do scen, które acz nie były namiętne, poszerzały jednak ziejącą między nami przepaść i każde porozumienie się prawie niemożebnem czyniły.
Wchodząc jednego dnia do jej pokoju, znalazłem ją pogrążoną w czytaniu. Usłyszawszy me kroki, zamknęła książkę i położyła ją na stole. Były to jakieś rozmyślania religijno-mistyczne. Skorzystałem zaraz ze sposobności i zacząłem szydzić z upodobania jej do dzieł tego rodzaju.
— Jakiejż ograniczoności dusznej potrzeba, aby się zajmować czemś podobnem — zawołałem z uniesieniem. — Zdaje mi się, że popełniasz na sobie coś w rodzaju samobójstwa, pochłaniając takie niestrawne pokarmy duchowe.
Książka trącona pogardliwym mym gestem, spadła na ziemię. Flora podniosła ją w milczeniu, zanim to najpierwotniejsze wymaganie grzeczności sam spełnić zdołałem. Położyła ją na stole, najlżejszego nie zdradzając wzruszenia
— A jednak w książkach tych — rzekła spokojnie — jest tak wiele wzruszającego, czego wy dlatego tylko nie odczuwacie, że pycha wam przeszkadza.
Wzięła inną książkę z małej hebanowej półeczki, zawieszonej nad kanapką.
— Oto tutaj naprzykład... — zaczęła znowu — jest to życiorys pani de Guyon. Jakaż gorąca to dusza, jakież tkliwe serce! Całe życie jej było jedną ofiarą. Ale ani cierpienia, ani nieszczęścia jej takiego na mnie nie zrobiły wrażenia, jak pewne drobiazgi, o których się tak tylko mimochodem w książce tej mówi. Mam na myśli sceny i zdarzenia z najpierwszych lat dziecinnych tej świętej kobiety. Powiedz, czyliż nie wzruszy cię, gdy czytasz, iż jako małe dziewczątko zostawiała część swego śniadania i w dziecinnej prostocie zanosiła pokarm ten do kaplicy w ogrodzie gdzie mały z ołtarza słodko uśmiechał się Jezusek.
— Floro! — — zawołałem, napraw dę już rozzłoszczony — oszczędź mi, proszę cię raz na zawsze, podobnych opowiadań! Czyliż nie widzisz istotnie, jakie to śmieszne?
— Trudno. Mówiłam ci przecież, że tego nie zrozumiesz i nie odczujesz! — odpowiedziała spokojnie. — To też nie próbuję nawet dzielić się z tobą treścią tego, co czytam. Sam dziś zmusiłeś mnie do tego.
— Gdyby mi wolno było sądzić z wyrazu współczucia na twej twarzy — uśmiechnąłem się sarkastycznie — musiałbym przypuszczać, że litujesz się nad mą ograniczonością duchową.
— Lituję się istotnie — odpowiedziała — wprawdzie nie nad ograniczonością duchową, bo tę ty raczej mnie wyrzucasz, lecz nad ograniczonością serca — a wierzaj mi, ta jest gorsza. Pycha twoja ograbia cię z wielu pięknych chwil, wielu błogich uczuć... Odpuść mi tę otwartość, ale sam zmusiłeś mnie do niej. Nie mogę znieść, aby pycha uchodziła za przewagę duchową, podczas gdy w istocie jest prawdziwem jej przeciwieństwem. Nie wierzę, aby wielki duch mógł być pysznym, bo powiedz sam, czy nie byłoby to niedorzecznością wyobrażać sobie ducha największego, Boga, z podobną właściwością? Jakaż to śmieszna myśl poprostu!
Cała ta długa przemowa nie była dla mnie bardzo pochlebna, ale zapal dodał Florze tyle wdzięku, że mnie na chwilę oczarowała. Nie przerywałem jej zatem tego kazania.
— Patrz, tu znowu mam legendę o świętej Domenice z Paradyża. Jest to jedna z najbardziej wzruszających. Opowiada, z pełną słodyczy i wdzięku poezyą, jak święta owa, jako małe dziecko, Boga w powietrzu zstępującego ku niej widziała, jak w rozmowie z nim prosiła, aby jej ukazał własną jej duszę, jak Bóg niewinną tę prośbę wysłuchał, i jak się Domenice własna jej dusza w postaci małego, pięknego, uśmiechniętego zjawiła dziewczątka. Założyłabym się, że ci się ta legenda wydaje równie niedorzeczną, jak każda inna?
— I zgadłaś tym razem zdumiewająco trafnie mą myśl; zapewne przy pomocy tej świętej? — spytałem szydersko.
— Widzisz, znowu ta ograniczoność serca, która nareszcie i duchowi twemu granice kłaść zaczyna! Mnie się zdaje, że w tej legendzie kryje się coś niesłychanie pocieszającego pięknego i istotnie wielkiego. Bóg, ten mocarz, ten pan wszechwładny, przed którym światy drżą ze czci i bojaźni, wdaje się w rozmowę z małą, prostą duszyczką złotowłosego dziewczątka. Ten, przed którym niczem jest wielkość każda, którego potęgi, władzy i siły żadna myśl pojąć nie zdoła, staje się małym, przystępnym, prawie dziecinnym gwoli drobnej dziecinie. Jakież ogromne w tem znaczenie! Jakaż to wspaniała apoteoza dziecięctwa, a zarazem jakie rozkoszne zobrazowanie wielkie] myśli, że Bóg jest naszym ojcem! Zaiste, cała pycha twoja jakichś niebotycznych potrzebowałaby przesądów, aby rozumnie obronić się tej legendzie. Zresztą nie wątpię ze lepiejbys odczuł i pojął, gdybyś ją był znalazł w postaci mytu indyjskiego, gdyby chodziło o jakieś bóstwo z wed i o dziecię bramańskie. Może wtedy sambyś do niej komentarz napisał uczony.
Byłem niezmiernie urażony — bo czułem, ze miała słuszność.
— Skończ już, proszę cię, ze swemi legendami i kazaniami — rozgniewałem się — i powiedz mi raczej poprostu to, co przez swe mniej lub więcej udane alegorye rzec mi chciałaś, że, mianowicie, uważasz mnie za zarozumialca, a siebie za ofiarę mej niewdzięczności. Jestem rad, że dajesz mi sposobność do powiedzenia ci nawzajem, co ja znowu o tobie sądzę. Nie będę się uciekał w tym celu do żadnych legend, ani z wed, ani z żywotów świętych; nie będzie mi również osłodą pani de Guyon. Powiem ci bez wybiegów i omawiań, że jesteś istotą zimną i wryrachowaną, że ta twoja ciągle okazywana rezygnacya nie jest niczem innem, jak afektacyą, bez której kobiety poprostu oddychać nie mogą! Nakoniec wyjawię ci jeszcze swe przekonanie, że, gdybym chciał szukać, znalazłbym na dnie serca twego tyleż pychy, a może nawet i więcej, niż ty z wielką sztuką i w tak nieskończenie delikatny sposób w niegodnej mej osobie wytropić raczyłaś.
Flora zbladła. Książka wypadła jej z ręki. Tak bezwzględnie, tak twardo nigdy jeszcze do niej nie mówiłem. Wstała gwałtownie.
— Łazarzu — szepnęła, i oczy jej zwilgotniały — wymówiłeś słowa o wiele bliższe prawdy, niż sam przeczuwasz.
— Widzisz, jak umiem odgadywać? — zaśmiałem się. — Nie tak łatwo ukryć myśli przede mną, jak-eś przypuszczała. Przyznanie się twe jest jak gdyby początkiem spowiedzi. Mów zatem, na co ta komedya ze mną, czemu grasz rolę najnieszczęśliwszej pod słońcem kobiety?
— Oh, jestem nieszczęśliwa! — wyrwało jej się jakby mimowoli. — Nie przeczuwasz nawet, ile cierpię. — Umilkła, zachwiała się i padła z powrotem na siedzenie.
— Śmiechu warto! — zawołałem. — I czemuż to? Jaki masz do tego powód?
Wstała znowu. Kilka chwil patrzyła na mnie, na cyniczny wyraz mej twarzy, potem spuściła oczy.
— Tobie, naturalnie, wydałoby się to śmiesznem — rzekła wreszcie drżącym głosem — przeto wolę zachować nadal swą tajemnicę w głębi serca własnego.
Po tych słowach wyszła szybko z pokoju.
Zakręciło mi się w głowie, bielmo nagle spadło mi z oczu, teraz wszystko było mi jasne! — Flora miała tajemnicę, kryła ją głęboko w sercu, a jam tego dawno nie odgaał z jej postępowania! Teraz już wiedziałem, co ją ongi ciągnęło do klasztoru, teraz zrozumiałem, co miała na myśli, gdy w dzień naszego ślubu mówiła, że opłakuje swoje ideały. Teraz słowa jej, wymówione niegdyś, gdym jej dokuczał, czy nigdy nie marzyła o zamążpójściu, jak wszystkie dziewczęta, — zupełnie innego nabrały znaczenia! Jakież otwarte i zdradne zarazem było to wyrażenie: „Jeżeli marzyłam kiedy o małżeństwie, to niewątpliwie o innem, niż to nasze...“ Nie było najmniejszej wątpliwości, na dnie jej serca kryło się wspomnienie o miłości dla innego, o miłości i pragnionem małżeństwie, na które Frydecki, ten surowy despota, wszystko jedno z jakich nie zezwolił przyczyn! Cała istność moja drgnęła jednem pragnieniem: pomsty! — Ale na kim i za co? — spytał zimny rozum.
Zkąd to rozjątrzenie, ta wściekłość? Nie pytałeś jej nigdy o jej uczucia, nikt cię więc nie oszukał! — Ale serce w dzikiem wzburzeniu odpowiadało na te rozumowania: przeto wrą we mnie gorycz i szał namiętny, że wbrew wszelkiemu zapieraniu się miłuję ją, żem kochał ją od pierwszego okamgnienia, że kocham ją jeszcze goręcej od chwili, kiedym poznał, że i ona zdolna jest kochać... Ale biada, biada po stokroć! Zdolna jest kochać — ale nie mnie! — I znowu rozszalała się we mnie nienawiść do tej kobiety, która siedząc u mego ogniska, pod strzechą mych ojców, duszę napełnioną miała obrazem innego! A jednak cóż miałem jej do wyrzucenia? Nie pytałem jej nigdy, czy będzie mogła mnie pokochać, przeciwnie, rzekłem jej, że nie dbam o miłość, zawarłem z nią umowę, a ona umowy dotrzymała. Cóż miałem robić, we własne w padłszy sidła?
Miałżem wyrwać jej tajemnicę z tych ust wzgardliwych? Miałżem jej powiedzieć, że smutek, który na twarzy nosi, krwawą jest dla mnie zniewagą? Śmiechu warto! Toć to wszystko z umową naszą nic nie miało wspólnego. Nie pozostawało mi nic innego, jak taić swój smutek i rozjątrzenie, jak — za jej przykładem — w głębi serca je zamknąć. I tem też kierowałem się odtąd...
Jakież smutne wspomnienie zostawiła mi ta długa, nieskończona zima górska! Jak widziadła występowały blade, posępne mgły z borów okolnych; przysuwały się, gnane szalejącą wichurą, bliżej i bliżej, aż wreszcie pewnie i nieubłaganie w zimne ujmowały nas objęcie. Mrok i zimno szły z niemi i kładły ciężki całun na dom i okolicę, odcinając nas od świata pozostałego. Wichura, pogrzebawszy nas pod śniegiem, długim, rozdzierającym zawodziła nad nami płaczem, niby wdowa nad grobem małżonka, lub lepiej, niby matka morderczyni nad mogiłą uśmierconego dziecięcia... A my siadywaliśmy samotnie w długiej, pustej sali, każde zatopione w swych myślach. Ogień, palący się na kominku i od czasu do czasu widmowo strzelający w górę, rzucał krwawe uśmiechy na blade oblicza przodków na obrazach, ale nie miał dość siły, by rozgrzać serca nasze. Zostaliśmy zamknięci, zimni, jak ten śnieg padający połyskliwemi gwiazdkami śród cichej nocy, zostaliśmy niemi, jak ta noc, otulająca świat w martwą swą czarność...
W takim nastroju ducha, w tak przykrych okolicznościach, posępna biblioteka ojcowska i dziwaczne, zgromadzone tam dzieła jęły znowu, z podwojoną nęcić mnie silą. Już nie dziwiło mnie, jak się ktoś podobnemi książkami przez całe życie mógł zajmować, a jeżeli nie przekonał mnie w zupełności rękopis ojcowski, w którym całe już stronnice powoli odczytywać i pojmować zdołałem, porywał w każdym razie myśli me potęgą swą ogromną i zdumiewał mnie często śmiałemi pomysłami i zwrotami mowy, niepozbawionemi według ówczesnego mego zapatrywania, pewnej poezyi, a częstokroć i uderzającej wymowy, która mnie, w ówczesnem, podnieconem usposobieniu, poprostu w zapał wprawiała. Mówił ojciec z takiem przeświadczeniem i tak przekonywająco o rzeczach, które za niemożebne uważałem, że mi słowa jego przez całe dnie i wieczory z głowy nie wychodziły, wywołując zupełną rewolucyę w ustalonych poglądach mych, które dotąd, jak to każdemu się zdarza, za prawdy uważałem niezłomne.
Nie wiem, jakieby wrażenie te książki i dzieła, a zwłaszcza rękopis ojcowski, dziś na mnie uczyniły, ale powtarzam, że — jak już zaznaczyłem — w ówczesnem usposobieniu mem prawdziwe robiły cuda. Przytaczam tu alegoryczną przedmowę jego dzieła, którą kilkakrotnie przeczytałem, aby sobie znaki, jakiemi manuskrypt był pisany, lepiej wbić w pamięć, i która z czasem cała istotnie w pamięci mi utkwiła. Niezwykła ta przedmowa brzmiała mniej więcej, jak następuje:
„Ciemnością jest życie nasze, a prawda — gwiazdą przewodniczką. Otrząsamy ciemność jako proch ziemski i tęsknimy do światła onej gwiazdy, ku której serce nas popycha. Ale droga do świątyni jasnego światła prawdy daleka jest i przepaści pełna... I ja byłem pątnikiem z krwawemi nogami, poranionemi na ostrych cierniach znojnej, ciężkiej pielgrzymki. Zabłąkałem się na manowcach, i płacz duszy palił mnie, jako ogień, gdym się znalazł w mroku otchłani. Macałem rękoma w ciemnościach i szukałem wyjścia z matni obłędnej. I znalazłem korytarz ciągnący się w zmroku widmowym, i pośpieszyłem nim, nie zwróciwszy uwagi, że w dół nie w górę prowadzi, bo myśl moją zajęły całkowicie sfinksy bazaltowe, rozstawione po obu bokach korytarza i spoglądające na mnie zagadkowemi oczami z tajemniczym jakimś uśmiechem. Pytałem ich, czem jestem, dokąd idę — ale zostały nieme i teraz dopiero spostrzegłem, jak a groza z nich bije, i puściłem się z szybkością wiatru. Dopiero u końca korytarza wstrzymały się me kroki, a był to brzeg morza o chmurnych, czarnych falach... Morze to nie miało kresu ni dna, była to otchłań, grożąca pochłonięciem światu całemu; poszum ogromny mroźnych jej wałów huczał jednostajnie tajemne jakieś słowa, a gdy ucho moje wnikło w chmurny ich rozgwar — żałobna zabrzmiała mi psałmodya: „Jam jest to wielkie nic, z którego wszystko powstało, w które wszystko padnie z powrotem.... nic jest wszystkiem.”
I czułem, jak istność moja zawalać się jęła, a dusza szaleć w wirze przerażającym, spadałem w bezdeń i tylko ręka moja rozpacznie, kurczowo trzymała się jeszcze czarnej skały wybrzeżnej. Aż nagle oto zabrzmiał głos inny, cichy, jak gdyby z mglistej idący dali, łagodny jak tchnienie róży, rzeźwiący jak rosa poranna, czaru pełny, jako promień gwiezdny — i obejrzawszy się ku skale, ujrzałem otwór wielki, zkąd głos ten dochodził. Przeszedłem przez otwór i stanąłem na okraju puszczy żywota. Przez palące jej piaski szedłem, gdzie wołał mnie ów głos, a szedłem długo, długo, ale nie zwracałem uwagi na znużenie, bo niewysłowną błogością przenikał mi serce słodki ów śpiew. Nareszcie ujrzałem w łonie pustynnych, czarnych, nagich skał, zieloną dolinę, a pośród niej, na kwitnącej łące, dziewę krasy nadziemskiej. Stała u potężnego prądu jasnych wód, z modrej toczących się góry, i poznałem, że jej to był głos, który mnie zbawił. Szatę miała modrą jak eter, jako fale tych tryszczących z niego wód, nad któremi stała, a powietrzną jak o kwiecie poranne, zbudzone w wilgotnej ziemi pocałunkiem pierwszych słońca promieni i kołyszące balsamiczną główkę w powiewach białawego rozbrzasku.
Dusza moja zadrgała pełnią życia. — „Kto jesteś?“ — spytałem, przystąpiwszy do czarownej dziewy — „i zkąd wyźródlają się te wody?” — A ona mi na to: „Wiele chcesz wiedzieć. Tu, na brzegu tych oto wód powstałam. Oto ręce moje! Czyliż nie spoczywa jedna na powierzchni ziemi, a druga nie wznosi się ku niebu? Wiedz, że ziemia matką mi jest, a niebo ojcem: ją kocham, do niego tęsknię. A patrz oto: oczy moje stale tkwią na falach tych wód, bo prąd ich przepływa wszechświat cały, bo wszechświat cały w nich się zwierciedli, bo wszystko co jest, śle odbicia swojej postaci w przejrzystą tę toń, bo wiatr, który z prądu wód wieje, jest tchem żywota, który światy tworzy. Wiedz, że imię tej rzeki — Wyobraźnia.“ — Przyjrzałem się bliżej i spostrzegłem na dnie jaśniejących wód drogie kamienie, miasto zwykłego żwiru rzecznego, i światło ich, igrające tęczy barwami, rozradowało myśl moją.
Usiadłem u nóg dziewy i opowiedziałem jej o mękach pielgrzymki swej i o straszliwem morzu bez dna i brzegów. Głos jej zabrzmiał znowu: „Wszystko, co widziałeś, było jedynie snem tępej ślepoty twej. Próżni i nicości nie szukaj poza sercem własnem.“ Pogrążyła rękę w falach, wyjęła mały jakiś drogi kamień, olśniewającą błyskający światłością, i osadziła gwiazdę tę w czole mem, mówiąc: „To oko duszy twej, przejrzyj!“
I przejrzałem, i spostrzegłem, acz jak we mgle tylko, prawdziwą świata postać, i radośnie drgnęło mi serce. Widziałem, że bezbrzeżny lazur firmamentu był także wielkiem okiem, a słońce — tego olbrzymiego oka ognistą jeno źrenicą. „Gdzie patrzy to oko?” — pytam. A ona mi odpowiada: „Ku prawdzie patrzy.“ I smutek przejął mnie ogromny. „A czemu ja jej nie widzę, acz przejrzałem przecie?“ — spytałem, a taka była jej odpowiedź:
„Przeto, że prawdy widzieć nie może śmiertelnik. Musi jej wszakże szukać. Idź i szukaj okiem swej duszy. Niejedna wiedzie do niej droga.“
Szedłem dalej puszczą żywota, szukając drogi wiodącej ku prawdzie, ale ciernie okrywały ją kolące. Ja wszakże nie znałem już znużenia — i przyszedłem nareszcie ku skale wysokiej, z której dziwne światło przez wązkie wydzierało się szczeliny. Uderzyłem w skałę koszturem pielgrzymim i zakląłem ją, aby mi się otwarła w imię prawdy — i stało się. Znalazłem się w grocie, gdzie jaśniał kryształowy tron, do którego cztery prowadziły stopnie. Na tronie siedziała bogini — wspaniała, dostojeństwa pełna postać. Włosy jej rozpuszczone spływały jak ulewa słonecznych promieni po śnieżno-białych ramionach aż na stopnie tronu i otulały całe jej ciało jak gdyby szatą utkaną z błyskawic nocnych i światłości komet obłąkanych. Na głowie miała koronę z gwiazd, rajskiem przeplecioną kwieciem, a baldachim z tęcz piętrzył się nad nią czarodziejsko. Ręka jej trzymała berło oplecione żmijami, oblicze okryte zasłoną świeciło pod nią, jako miesiąc, gdy mdło i ciemnokrwawo nad wierzchołkami szumnych lasów w noc jesienną się ukaże, pośród mgieł szarych powstających z bagnisk i jezior i powłóczyście nad senną wędrujących równiną... I zabrzmiał z pod zasłony głos, a marzący był i zadum pełny, jak gdyby szedł z kraju snów i gwiazd oddalonych: „Jestem ta, której szukasz, jedna z tych, które ku prawdzie wiodą.”
„Czemu“ — spytałem — „w grocie mieszkasz podziemnej, i jakie jest twe imię?“ — A ona z westchnieniem: „Jestem wiedza. Pogrzebali mnie za żywa.“ Zdumiały mnie słowa jej. „Czyliż nie żyjesz na ziemi?“ — zawołałem. — „Czyliżem nie pożywał owoców twych? Toć w ustach mych się w popiół obróciły! I ty ku prawdzie chcesz mnie powieść?“ A ona rzecze: „Prawda jest w całości i bezpośrednio w mojej mocy... Ja inne jeszcze noszę imię, imię klątwą obciążone, imię, które dostało mi się po najstarszych mych synach... Zwę się; Magią.” Padłem na oblicze, a ciałem mojem strach wstrząsał nieznany. Ona mówiła dalej: „Jest wiedza dwojaka, magia święta i magia piekielna, to jest fałszywa, ciemna. Wielu kłamało nazywając się synami mymi, a będąc nędznymi tylko czarownikami i wróżbiarzami podłymi... Magowie są książętami i arcykapłanami przyrody, czarownicy — jej bluźniercami i świętokradcami w jej świątyni. Mag zna tajemnice przyrody, ukrywa je przed tłuszczą niepoświęconą i włada niemi; czarownik nadużywa sił, których nie pojmuje. Kogo wykarmię piersią swą, ten staje się półbogiem, duchy nieczyste pierzchają przed nim, przyszłość otwiera mu swą księgę, skryte myśli na jaw wychodzą dla jego oka... Świat niewidzialny jest państwem jego, równie jak świat widzialny, który jest jeno odblaskiem i przejawem tamtego..“
— Oh, odsłoń twarz swą dostojną! — zawołałem. — Daj mi czytać w rysach jej prawdy twe, daj mi zostać magiem!
— Podnieś sam zasłonę mą — brzmiała odpowiedź.
Chciałem posłuchać i wstąpić na stopnie tronu, jak mi kazała, ale moc tajemnicza a nieprzeparta wstrzymała mnie, nogi moje jakby skamieniały u stóp jaśniejących tych schodów, i zdumiony spytałem: „Co to?“ A ona mi: „Czytaj słowa wyryte w krysztale stopni. Na pierwszym stopniu było napisane: „Ćwiczył-żeś rozum długiem rozmyślaniem? Kto na mnie wstąpić chce, niech wie.“ Na krysztale stopnia drugiego czytałem słowa: „Jest-że serce twe sercem lwiem, które przed niczem nie zadrży? Kto na mnie wstąpić chce, ten śmiałym być musi!“ Na stopniu trzecim płonął napis: „Jest że wola twa twardszą nad dyament i niezłomniejszą od skały? Chcieć musi, kto na mnie stopę postawić się poważy.“ A na czwartym stopniu jaśniały wyrazy: „Jest-żeś ostrożny i niegadatliwy, masz-że pewność, że ani zysk, ani upojenie nie rozwiążą języka twego? Jeśli umiesz milczeć, wstąp na mnie śmiało!“
Stałem z głową spuszczoną przed tronem jaśniejącym — i znowu ozwał się jej głos: „Idź i pracuj bez wytchnienia. Jeżeli rozum w głowie masz, a wolę w sercu, osiągniesz, czego pragniesz, bo widzę jaśniejące na czole twem oko duszy, wyobraźnię, gwiazdę promienną. Idź i pracuj, wrócisz potem i podniesiesz zasłonę okrywającą me oblicze...“
I poszedłem, i stało się, jak była mówiła, i ujrzałem, co ongi kryła mi zasłona, i tu, w księdze tej, znajdziesz wielkie owe tajemnice. Ale stój! Ktokolwiek jesteś, co księgę mą do rąk bierzesz, ostrzegawczego słuchaj głosu: Jeżeli w głębi duszy twej odzywa się coś innego, niż one trzy słowa, na których ludzkość, niby na zbawczym korabiu, przez pustynne żegluje błędów i sprosności morze, coś innego, niż one święte — mówię — słowa: prawda, sprawiedliwość i rozum, — uciekaj, nie przeglądaj tych stronnic, nie badaj, jaka jest treść mego dzieła. Co tu napisane, jest koszturem, na którym dobrze jest wresprzeć się mężowi mądremu i najwyższych pragnącemu rzeczy, ale jeśli nie jesteś tem, czem chcę, abyś był, kosztur ten stanie się wężem jadowitym, jak laska Aaronowa, wężem, który użre cię i którego jad w szaleństwo cię wtrąci. Oto woda żywiąca — pij i bądź szczęśliwy, jeżeliś czysty; ale jeśliś grzesznik i bluźnierca, lekkomyślny lub wszeteczny, obróci się woda ta w krew mętną, jako niegdyś rzeki i potoki w ziemi Mizraim.“
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po przeczytaniu tylko co przytoczonej próbki z rękopisu ojcowskiego, widzę, ja k słaby to odblask oryginału. Nie mogę w żaden sposób wydobyć z pamięci wszystkich obrazów, wszystkich dziwnych zwrotów mowy mistycznej, w jakiej całe owo dzieło ułożone było. Trudno tedy byłoby komuś zrozumieć, co na mnie w tym rękopisie tak potężnie oddziałać, co mnie tak poruszyć, więcej, tak porwać mogło. Po części ja sam dzisiaj już tego nie pojmuję. Dość wszakże, iż tak było, dość, że moje roztargnienie, moje częste zadumy, moja obojętność na rzeczy powszednie zwrócić musiały uwagę Flory i do najwyższego zaniepokoiły ją stopnia. Z niechęcią patrzała na me częste wycieczki do biblioteki, ze strachem zabobonnym zauważyła wreszcie, że się tam na całe zamykam godziny, i nie taiła bynajmniej uczuć swych przede mną. Tem ostentacyjniej zatapiałem się w swych studyach, tem więcej czasu poświęcałem zapomnianym magom i alchemikom, i tem częściej przesiadywała sieroco Flora całe wieczory w wielkiej, posępnej sali rycerskiej, gdzie mnie niekiedy długo, długo oczekiwała i zkąd nareszcie, spostrzegłszy daremność oczekiwania, smutnie udawała się na spoczynek.
Pewnego wieczoru pogrążyłem się w książkach z niezwykłym zapałem i dopiero dogasająca lampa z rozmyślań mnie obudziła. W domu było zupełnie cicho. Zdawało się, że wszyscy jego mieszkańcy w śnie już toną spokojnym. Zeszedłem, nie śpiesząc się, po schodach na dół i szukałem omackiem drogi w ciemnym korytarzu, gdy wtem zastanowił mnie długi promyk światła, wydobywający się przez dziurkę od klucza z poza wysokich drzwi sali rycerskiej. Zdziwiłem się, kto o tej porze jeszcze czuwa? Jakby w odpowiedzi, drzwi otworzyły się, i ujrzałem przed sobą Florę. Ku niemałemu zdumieniu memu ubrana była w białą suknię; z ramion spływał jej w miękkich, malowniczych fałdach stary szal indyjski, nakształt płaszcza agrafką na piersiach spięty; piękne włosy miała rozplecione i owinięte wokół głowy, kędy je turban gazowy przy pomocy kilku długich złotych szpilek w porządku utrzymywał. Stała na progu w podwójnych blaskach: od ognia na kominie i od lampy zwisającej ze stropu; wdzięczna jej główka opierała się o ciemną ramę drzwi, a oczy podniosły się ku mnie i znowu płochliwie opadły ku ziemi. Była czarownie piękna.
W pierwszym odruchu byłbym padł przed nią na kolana. Nie zrobiłem tego wszakże; przeciwnie, ze zwykłym odezwrałem się do niej chłodem.
— Jakże teatralnie się wystroiłaś! I po cóż to?
Wzięła mnie za rękę i poprowadziła do sali. Zatrzymała się przed obrazem matki mej i podniosła rękę, wskazując nań. Była ubrana ściśle według portretu.
— To mi jeszcze nic a nic nie objaśnia — odpowiedziałem na tę niemą uwagę. — Bądź co bądź, dziwna to fantazya stroić się o tak późnej godzinie zupełnie bezcelowo.
— Ach, nie jest to może zupełnie bezcelowe, a przytem czekałam tak długo, żem sobie chwile skracać musiała — odrzekła ze słodkim uśmiechem i zaczerwieniła się.
W oczach, wilgotnych jakby od łez, a jaśniejących jakby radością, miała dziwne szczęście jakieś i tkliwość, których wprost pojąć nie mogłem.
Milczeliśmy chwilę oboje.
— Jesteś nie w humorze? — zaczęła znowu Flora, spuszczając oczy, a ton pytania wskazywał, że miało ono być wstępem jedynie do dłuższej rozmowy.
— Tak, jestem zły! — odparłem sucho. — Nic w tem zresztą niezwykłego, wiesz sama przecie.
— Niestety. Ale powiedz-że mi raz, czemu zawsze jesteś taki? — spytała znowu, a głęboki jej głos drgał jak struna harfiana.
Serce zabiło mi gwałtownie. Widziałem, że Flora zmierza do tego, aby wyjaśnić na reszcie nieznośny między nami stosunek, aby rozproszyć raz mroczącą życie nasze chmurę. Myśl ta szaloną napełniła mnie radością, ale nieufność moja tak łatwo nie dała się odegnać. Co było pobudką postąpienia Flory? Czy obrzydło jej nareszcie to wieczne zwieszanie głowy? Czy też spostrzegła może, żem odgadł jej tajemnicę, na którą tak nieopatrznie sama uwagę mą zwróciła? Zlękła się tego widocznie, chciała pochlebstwy i kłamaną miłością zatrzeć wszystko w mojej pamięci, chciała się ze mną pogodzić i w ten przynajmniej sposób osiągnąć spokój i harmonię domową? Niechby i tak było! Gotów byłem jej uwierzyć, gotów byłem okłamywać sam siebie — ale niechże i ona pozna męki serca dręczonego niepewnością i szarpiącego się w zwątpieniu! Bodajby upragniony spokój zagościł wreszcie między nami — ale niech i ona z pewnym trudem cel swój osiągnie, nie jak owo dziecko, które się od nas gwoli lalce odwraca, a które my jednak z otwartemi objęciami i z najradośniejszym witamy uśmiechem, gdy nabawiwszy się lalką, dla nowej zabawy o nas sobie na chwilę przypomni.
— Jeżeli twarz moja wydaje ci się chmurną — rzekłem wymijająco, wciąż jeszcze zatopiony w tych rozmyślaniach — jest-to tylko odblask myśli, jakie mię pochłaniają, ilekroć zagłębię się w księgach przepełniających bibliotekę ojcowską.
— Chciałabym, abyś tam nie chodził, abyś dzieł tych nie czytał! — odezwała się nieśmiało.
— Taki to już los, miła Floro, że my dwoje co do wyboru książek do czytania nigdy się nie zgodzimy — zaśmiałem się. — Ja powiedziałem ci już nieraz, co sądzę o ulubionej twej lekturze. Czy nie chciałabyś może wyznać mi wzajemnie, co ci się w moich studyach nie podoba?
— Nie wiem. Toć nie wiem nawet z pewnością, czem się właściwie zajmujesz — westchnęła głęboko Flora, i wielka powaga i zamyślenie wybiły się na jej twarzy. — Przypuszczam tylko, że oddajesz się tejże wiedzy, którą niegdyś obaj nasi piastowali ojcowie, a która, o ile sądzę z wpływu, jaki na adeptów i zwolenników swoich wywiera, jest czemś tajemniczem i, powiedziałabym nawet, bezbożnem. Jest to coś niegodzącego się ze światem i Bogiem.
— Dajmy pokój katechizmowi — odparłem szyderczo — mówmy tylko o tej niezgodzie ze światem. Nie rozumiem dobrze twych wywodów, a podrażniłaś istotnie mą ciekawość. Jakaż tedy jest logika powabnej twej główki?..
— Dlaczego łączysz zawsze z wyrazem „Bóg“ gryzące swe sarkazmy? — zapytała cicho i smutnie, nie zwracając uwagi na pełne galanteryi słów mych zakończenie.
Przesunęła ręką po czole, jak gdyby chcąc odegnać myśl jakąś, niby muchę natrętną. Potem oparła łokcie na kolanach, a brodę na dłoni, i jęła patrzeć z nizkiego taburetu w górę, prosto w me oczy. Turban opadł jej w tył, szpilki wyśliznęły się, i połyskliwe włosy spływały jej teraz na ramiona, a pojedyncze kędziory owijały się ja k węże dokoła białej szyi. Ogień dogorywający na kominie rzucał krwawe odblaski na delikatną jej płeć i skrzysto igrał w zadumanych oczach.
— Ojciec twój — zaczęła cicho — przychodził często do nas i, póki byłam dzieckiem, brał mnie zawsze na kolana. Ręka jego, jakby bezwiednie, gładziła me włosy, a od czasu do czasu całował mnie tkliwie w czoło lub oczy. Ja tuliłam się z uniesieniem do jego serca i mawiałam sobie często w swojem sieroctwie: to istota kochająca, to człowiek serca dobrego! Ilekroć odchodził, wzdychałam smutnie. Gdy wszakże dorosłam, gdy zaczęłam się przyglądać światu i ludziom, spostrzegłam, że ta dobrotliwość jego względem mnie jest dziwnym wyjątkiem, że poza tem zabrnął w tajemnicze jakieś poglądy i że na świat pozostały obojętnem, nieczułem patrzył okiem, podobnie jak mój ojciec, który również ustawicznie w jakichś nieznanych zatapiał się wiedzach. Trwoga mnie zdejmowała w towarzystwie tych dwóch ludzi, na których ustawicznie, nawet w najjaśniejsze południe, cień mroźnej jakiejś leżał nocy. Ale niepokój mój wzrósł, gdym później zauważyła, że oko ojca twego zachmurzało się, ilekroć imię wymawiał twoje, i przejęta lękiem jęła szeptać mi dusza: on nie kocha syna, podobnie jak ojciec mój nie kocha mnie! I uciekałam do swej izdebki, składałam ręce i modliłam się, aby Bóg chronił ich obu od wiedzy bluźnierczej, której przypisywałam potworne te wyniki. Czyliż myliłam się w przypuszczeniach, powiedz? Cóż innego mogło powodować taką obojętność względem nas obojga w tych, którzy właśnie najbardziej kochać nas byli winni?
Głos jej stawał się coraz miększym, ciemne oczy zamgliły się łzami, a głowa ciężko opadła na piersi. Czemużem nie posłuchał serca swego? Czemu nie porwałem jej z uniesiesieniem w objęcia, czemu nie rzekłem jej, że miłość zobopólna wynagrodzić nam musi ten chłód, tę obcość obu naszych ojców? Nie zrobiłem tak, bo jest w nas coś, co nam słowa na język kładzie, których nie myślimy, które nie z serca nam wychodzą; nie zrobiłem tego, bo jest w nas coś, co powszechną wiarę w dyabła zupełnie usprawiedliwia — a dyabeł ten jest synem naszej pychy, naszego samolubstwa, naszej zarozumiałości. A gdyby — szeptało coś we mnie — na ostatnią teraz wystawić ją próbę, ostatnią dać jej uczuć karę? A gdyby, zanim do nóg jej padnę, i jej dać zaznać coś podobnego do owej retrospektywnej zazdrości, którą ona przez aluzyę do swej tajemnicy we mnie zbudziła? A gdyby tak okazać jej, że przeczuwam, co przedemną ukrywa? Stłumiłem gwałtem potężny nawał lepszych uczuć — i uśmiechnąłem się obłudnie.
— Jesteś bardzo wrażliwa, Floro — rzekłem — i uczuciowość ta na mylne zawiodła cię drogi. Mówię o twych przypuszczeniach. Czyliż poza ową tajemną wiedzą, niema już innych przyczyn mogących oziębić miłość ojcowską, lub niesprawiedliwe wywołać uprzedzenia? Mój Ty Boże, ojcowie są despotami, nie znoszą oporu, żądają, aby dzieci tą szły drogą, którą oni za dobrą uznają. Ojcowie zapominają najczęściej, że w piersiach własne, odrębne biją nam serca — i chcą, byśmy się zawsze ich tylko rządzili rozumem. A czyż podobna nałożyć pęta na serce, czyż podobna kochać tam tylko, gdzie ich autorytet nakazuje? Im tymczasem najmniejszy opór czarną zaraz wydaje się zdradą, sposób życia dzieci — swawolą wstrętną, a jeżeli w dodatku serce dziecka przywiąże się do osoby, która według ich surowej opinii, a choćby nawet i w rzeczywistości, nie jest aniołem spadłym z nieba, biorą rzecz wprost tragicznie i ani chcą słyszeć o tem, że młodość, więcej ceniąc piękność, niż cnoty ukochanego przedmiotu, mało dba o to, co ludzie ze zgrozą nazywają „kompromitowaniem się“ z aktorką naprzykład... Tak właśnie i ze mną było, Floro.
— Żałuję, Łazarzu — odpowiedziała Flora z prostotą i godnością rzymskiej matrony — że rozmowa nasza taki przybiera obrót. Sądzę, że z kobietą, siedzącą na miejscu, kędy matka twa siadywała, podobnemi wspomnieniami nie należałoby się dzielić. Szczerość jest wprawdzie cenną cnotą, ale przydałoby się zbytni jej blask przysłaniać gazą tak tu, aby oczu bez potrzeby nie raził. Zresztą, słowa twoje brzmią bardzo dziwnie. Ufasz chyba, skoro postępowanie twoje pozbawiło cię miłości ojcowskiej, że co do mnie innej zgoła należy szukać przyczyny, i proszę cię, abyś po swych dziwnych wyznaniach, dziejów mojej przeszłości z romansem własnych lat młodych bynajmniej w jedno nie splatał.
Wstała, ja również. Na twarzy jej widniał smutek. Otuliła się mocniej w szal i skrzyżowała ręce na piersiach. Odwróciła się odemnie, a ja na nieszczęście myślałem, że chce się oddalić. Po chwili poznałem wprawdzie, że miała zamiar, opanowawszy wzruszenie, zacząć rozmowę na nowo — ale było już zapóźno. Dzika namiętność porwała mnie, myślałem, że układy nasze o zgodę zerwały się ostatecznie, że pożądany pokój, że upragnione porozumienie się zostały znowu odłożone na czas nieokreślony, może na zawsze! Krew uderzyła mi do serca i do mózgu, i bezmyślnie zraniłem biedną kobietę zatrutą strzałą słów pełnych nienawiści.
— Mój Boże! — zawołałem, gdy Flora się odwróciła — jakąż ty wagę zbyteczną przypisujesz naszej rozmowie! Czyż ja wiem, czyż ja badam, dlaczego pan Frydecki córki swojej nie kochał? Niekiedy bywa miłość lub brak jej — czystą fantazyą, czystym trafem! Kochamy kogoś, że ma czarne włosy, nienawidzimy drugiego, że ma rude! Są i tacy dziwacy, że nienawidzą, dajmy na to, córkę własną z powodu matki, uważając ją za dziedziczkę grzechów tamtej...
Nie pojmuję do dziś, jak-em mógł coś podobnego powiedzieć. Myślałem wprawdzie, że Flora nie miała najlżejszego przeczucia o winie i tragicznym końcu swej matki, nie miałem tedy również pojęcia o ciężkości ciosu, jaki prawie mimowoli jej zadałem. Później dopiero dowiedziałem się, że dawna piastunka część strasznej tej historyi nieostrożnie przed Florą wygadała.
Śmiertelna bladość, która okryła twarz Flory, wykrzyk, słaby wprawdzie i głuchy, ale niewysłownie bolesny, który po słowach moich rozległ się w cichej sali, niby westchnienie konającego, pouczyły mnie wnet o mej omyłce i o krwawem odezwania się mego barbarzyństwie. Flora zachwiała się, ręce jej kurczowo chwyciły się poręczy wielkiego fotelu. Rzuciłem się do niej, myśląc, że mdleje, i chcąc ją podtrzymać. Odskoczyła jak od płazu jadowitego.
— Nie dotykaj mnie! — jęknęła z trwogą i wstrętem. — Ręka twa splami mnie! Jesteś nędznik, Łazarzu, nienawidzę cię! Tak, nędznik! Miesiące całe dręczysz bezbronną kobietę, która z ufnością głowę na piersi twej złożyła, a teraz oto poważyłeś się zdeptać proch drogiej mi zmarłej! Kto ci dał prawo sądzić tę nieszczęśliwą?
Łkanie przerwało jej mowę. Łzy strumieniami ciekły jej po twarzy.
— Przebaczenia! — wołałem zgnębiony.
Flora przyciskała sobie skronie obu rękoma i rzucała dokoła rozpaczliwe spojrzenia. Chciałem uchwycić jej rękę, ale wyrwała mi ją.
— Sierota, sama żyję na świecie! — szlochała załamując ręce. — W moc twoją oddano mnie, i jeżeli chciałeś mnie zmiażdżyć, udało ci się to, zaiste! Ty nie wiesz, coś popełnił, ty nie wiesz, jak głęboko tą najśmiertelniejszą raniłeś mnie strzałą... i to właśnie dziś, właśnie dziś... Och, Łazarzu, powiedzże sam, czy jest nieszczęśliwsza na świecie kobieta? Dziś właśnie musiałeś zelżyć mą matkę, dziś musiałeś na wieki odepchnąć mnie od siebie, zamordowawszy świętą dla mnie jej pamięć... dziś... w chwili, gdym ci chciała powiedzieć... że szaleję z błogości, że zapomnieć chcę o twej surowości, przeto że tak niewymownie szczęsną się czuję... przeto że iskrę nowego życia pod sercem noszę... że sama matką jestem!
— Floro, Floro! Przebaczenia, na Boga! — wykrzyknąłem. — Przebaczenia, przez litość! Dość już jestem ukarany tą straszliwą goryczą w najsłodszej godzinie swego życia!
Ale Flora zachwiała się znowu, a gdy ramię moje owinęło się wokół jej ciała, jak ręka skruszonego grzesznika wokół krzyża zbawczego, wyrwała się znowu z mego objęcia i w dzikiem wzburzeniu szarpnęła kilkakrotnie z całej siły za sznur od dzwonka, tak, że ten przerażająco, jak na pożar, w śpiącym rozebrania! domu. Spieszne kroki przelęknionych służących ozwały się wkrótce na korytarzu, i klucznica, blada jak śmierć, wpadła do pokoju.
— Oh, Klaro, miła Klaro, jest mi bardzo niedobrze! — zawołała Flora, opamiętawszy się poniekąd, i rzuciła się staruszce na szyję. — Proszę, odprowadź mnie do mego pokoju...
— Mój ty Boże, mój ty Boże! — biadała staruszka. — Zaniesiemy panią na łóżko!
— Nie, nie, Klaro, nie do sypialni, do mojego pokoju, położę się tam na kanapce...
Stałem w ciemnym korytarzu przed jej drzwiami, słyszałem uspokajające słowa staruszki i westchnienia biednej Flory. Przynoszono poduszki, kołdry, świeżą wodę... Zdawało się, że czas zatrzymał się na zawsze. Nareszcie wyszła Klara, która przeczuwała mnie na korytarzu. Wierne jej oczy patrzały na mnie ze wzruszeniem i tkliwością przy slabem świetle, które trzęsło się w drżącej jej ręce.
— Śpi! — szepnęła. — Zostanę u niej. Niech się pan nie frasuje, niech pan spać idzie. Tutaj zimno, i pan trzęsie się cały. Było to tylko wielkie wzburzenie, teraz uspokoiła się zupełnie.
Położyłem się spać, ale rozumie się, żem przez całą tę długą noc oka nie zmrużył.
Rano siedziałem w wielkiej sali i czekałem z upragnieniem na ukazanie się Flory, ale gdy wreszcie otwarły się drzwi, ku którym z tęsknotą co chwila obracałem oczy, zjawiła się w nich tylko stara klucznica, Klara.
— Jak się czuje?.. — spytałem smutnie.
— Wszystko dobrze, panie — odpowiedziała Klara. — Po chorobie ani śladu. Pani prosi pana tylko, aby jej nie przeszkadzać odwiedzinami. Wstanie dopiero koło południa i przyjdzie tu na obiad, jak zazwyczaj. Oto przynoszę zresztą liścik.
Chwyciłem chciwie kartkę, było to kilka tylko słów, napisanych ołowkiem:
„Uniosłam się wczoraj zanadto, przebacz m i wzburzenie me... jak ja ci przebaczam... Piszę dlatego, że chcę cię bardzo a bardzo prosić, abyś ani słówkiem nie wzmiankował już o tem, co zaszło między nami. Będę się starała zapomnieć o wszystkiem.”
Nie pozostawało nic innego, jak posłuchać. Ton, który od owego dnia zapanował między nami, był wprawdzie mniej drażliwy niż dawniej, ale o jakiem bądź zbliżeniu nie było co już myśleć.
Flora uznawała z wdzięcznością łaskawsze i zgodniejsze moje z nią postępowanie, nie spłoszyło to wszakże cienia obcości, który teraz rozpostarł się między nami. Trwożnie wprost unikaliśmy jedno drugiego, baliśmy się prawie samotności we dwoje, i byliśmy teraz rzeczywiście mało kiedy sami. Zaraz nazajutrz po fatalnem owem zajściu, przy pierwszem spotkaniu na obiedzie w wielkiej sali, Flora, zasiadłszy ze spuszczonemi oczyma i bladą twarzą na dawnem miejscu pod obrazem matki, zauważyła w krótkich słowach, że stara klucznica nasza wydaje jej się osobą nietylko mądrą i doświadczoną, ale nadto niezwykle dobrego wychowania; że wierność Klary i przywiązanie jej do rodziny, u której życie spędziła całe, na specyalną zasługiwałyby nagrodę; że jednem słowem z osobą taką niepodobna nadal obchodzić się jak z prostą służącą, skoro postępowanie i zasługi zrobiły ją niejako przyjaciółką domu. Przedewszystkiem pragnęła zatem Flora, aby pani Klara z nami odtąd siadała do stołu. Sama przyniosła z wielkiego, starodawnego kredensu talerze i nakrycie i ustawiła je na stole obok miejsca własnego. Nie mogłem temu nic zarzucić, bo w istocie było wszystko, co Flora mówiła, w zupełnej zgodzie z prawdą. Klara stała się tedy nieodstępną towarzyszką Flory. Całe wieczory spędzały teraz razem, radząc niezmordowanie o wyprawce dla małej, tajemniczej istoty, która, sama jeszcze słonecznego nie ujrzawszy światła, już sobą myśli nas wszystkich nieustannie zajmować umiała... Całe stosy modom poświęconych czasopism, z wizerunkami rozkosznych, różanych niemowlątek w najpowabniejszych czepeczkach koronkowych, zalegały stół, i według podanych tam wzorów krajała pani Klara koronki i cienkie płótna, znosząc je z mile pachnących szufladek, przeróżnem drzewem wykładanej komody, w której kochana, dobra matka moja pilnie te tkane skarby na przyszłość gromadziła. A Flora szyła i szyła, chyląc głowę nad pracą i uśmiechając się słodko, marząco... O, gdybyż takim uśmiechem i ku mnie zaświeciła! o, gdybyż marzące to oko choć raz ku mnie się wzniosło! Toć łaknąłem spojrzenia jej, toć tęskniłem do jej uśmiechu, toń nie znałem innego pragnienia nad to, by jej choć wzrokiem powiedzieć, że i moja dusza drga radośnie, jak las pod powiewem wiosennym — ale ona nie spojrzała ku mnie... Wielkimi krokami chodziłem po pokoju, zatrzymywałem się za jej krzesłem... Nie zauważała tego. Smutnie zwróciłem się ku drzwiom sali, na progu stanąłem raz jeszcze i obejrzałem się, czy za mną nie patrzy — nie spostrzegła nawet, że się oddalam. I powlokłem się znowu ciemnym korytarzem na górę do posępnej biblioteki ojcowskiej, i padłem na fotel u kominka, gdzie zamiast pałającego ognia, symbolu życia, garstka tylko wychłodłego pozostała popiołu, obraz śmierci ziejącej...
Zakryłem sobie oczy dłonią i teraz dopiero spostrzegłem, żem różową wstążkę, którą płótno związane było, odchodząc z sali zabrał. Przycisnąłem ją do ust, nie wiedząc sam, czy dlatego jest mi drogą, że ją matka niegdyś w ręku miała, czy że Flora przed chwilą jej dotknęła. Nie było-ż to zresztą wszystko jedno? I matka, i Flora, obie należały już do przeszłości, a przyszłość była gorzka i beznadziejna!
Tak minęła nam zima. Gdy słońce na górach znów się roześmiało i trawa zielenić się poczęła, doszła nas wieść o Frydeckim, wieść smutna! Osiągnąwszy swój cel, wrócił z wyżyn libańskich na chwilowy odpoczynek do małego, nadmorskiego miasteczka. Mieszkał tam czas jakiś i miał zamiar znowu udać się w podróż, nie wiem już dokąd, gdy wtem porwała go jakaś do moru podobna choroba, która właśnie srożyła się w mieście. Znaleziono wśród rzeczy jego zaczęty list, w którym oznajmiał mi, że rękopis mego ojca w pewnych znajduje się rękach. Uspokoiło mnie to bardzo, bo myślałem nieraz z przykrością i niechęcią o mogącej nadejść potrzebie narażenia pomysłów ojcowskich na urągowisko nieczułego i bezmyślnego tłumu.
Florę śmierć Frydeckiego wzruszyła głęboko, ale smutek jej nie trwał długo, bo niebo szczodrze wynagrodziło ją za stratę niełaskawego ojca: w piękny dzień, gdy modrozłote powietrze dzwoniło całe ptasiemi świegoty i tchnęło wonią całego morza kwiatów, porodziła Flora synka mego.
— Tak złożyłam was niegdyś, panie, w objęcia ojca waszego — rzekła ze wzruszeniem Klara, kładąc mi na rękach dzieciątko Flory. — Niechaj Bóg błogosławi dziecku, matce i panu.
Bez słów zapatrzyłem się w drobną twarzyczkę. Dziecina leżała cicho, niby kwiat białej lilii na sennych wodach, ale po chwili zaczęła słabo kwilić, i przysunąłem się szybko do łóżka Flory, która niespokojnie ku mnie się oglądała. Wzięła dziecko na ręce, pochyliła się nad niem i zapomniała o pozostałym świecie. Czułem, że teraz nadeszła chwila pojednania, że serce rozwarło mi się na ścieżaj, że nowe dla nas obojga nastanie życie. Oparłem się o krzesło i czekałem cierpliwie, aż Flora do mnie się obróci, ale chyliła się ciągle nad dzieckiem, i słyszałem, jak szeptała mu coś i jak je całowała.
Po chwili wywołano mnie z pokoju — i odszedłem smutnie, prawie z rozpaczą. Ale pocieszałem się, że chwila porozumienia wkrótce znów się nastręczy. Mijał wszakże tydzień za tygodniem, a między nami do żadnego nie dochodziło zbliżenia, byliśmy rzadko bez świadków i upragniona zgoda stała ciągle w progu, na ostatni, maluchny krok ku nam nie mogąc się zdobyć. Nadeszły nadto i roboty w polu, wszelkiego rodzaju sprawy i zajęcia ze wszech stron oblegać mnie jęły, miałem o czem myśleć ponad zwykłą miarę. Florę dziecko zajmowało wyłącznie i zupełnie, na nic innego nie miała ani czasu, ani myśli swobodnej, wszystko więc spoczywało na mnie. I tak dzień szedł za dniem, a między nami wszystko zostawało po staremu, w wyjątkowym, nienaturalnym, jak przedtem, stanie. Niekiedy, zaoszczędziwszy jakąś chwilkę, wchodziłem do pokoju żony, pełen nadziei, że złamię nareszcie korę lodową, która pośród tej rozkosznej wiosny szczęścia rodzinnego tak mroźnie i uparcie serca nasze więziła. Zawsze jednak coraz nowy spotykał mnie zawód: Flora nie miała już dla mnie ani chwili; wszystkie jej starania, wszystkie myśli, każde drgnienie serca, wszystko należało do dziecka, wyłącznie do dziecka, a ja stałem się cieniem próżnym. Zapomniała poprostu o mojem istnieniu. Straszną rzecz muszę teraz napisać, ale która szczerą była prawdą: jęło odzywać się we mnie coś z naturą sprzecznego, coś jakby zazdrość względem biednego niemowlęcia. Nie brałem go już na ręce; coraz rzadziej i raczej na pokaz jedynie całowałem teraz różane jego policzki; drobne, ruchliwe je go rączyny nie budziły już we mnie zachwytu, a wielkie oczęta z zagadkowym jakimś wyrazem nie miały już nademną tej czarnoksięskiej, co w początkach, władzy. Z czasem stałem się we własnym domu zupełnie obcym człowiekiem, i gdy mnie sprawy dotyczące spadku po Frydeckim do Pragi powołały, opuściłem bez westchnienia starą strzechę rodzinną oraz istoty, pod jej żyjące osłoną.
Pobyt mój w Pradze miał być odetchnieniem po strapieniach w domu przeżytych. Postanowiwszy nie śpieszyć się bynajmniej z załatwieniem interesów, liczyłem, że zabawię tam ze dwa tygodnie; ale wkrótce zmieniłem zamiar pierwotny. Zrobiło mi się tęskno w obcem, smutnem tem mieście. Podczas pierwszej jazdy do Frydeekiego nie widziałem prawie Pragi, wyszedłszy za bramy miasta, zanim mieszkańcy ze snu rannego się przebudzili. W ciągu drugiej podróży po narzeczoną byłem tak zajęty myślami, żem z okien powozu, wożącego mnie od sklepu do sklepu, gdzie robiłem sprawunki, prawie nie wyjrzał. Teraz dopiero, bawiąc w Pradze dłużej, spostrzegłem smutną, żałobną jej powierzchowność.
Przyrównywałem ją w duchu do miast, będących ogniskami innych, szczęśliwszych narodów, i wydała mi się miastem, o którem mówi Ezechiel, „miastem na pustki wieczne danem, w którem się nie mieszka,” miastem, o którem prorok wołał: „zstąpisz ze zstępującymi do dołu, do ludu minionego.“ Cała głęboka nędza narodowego życia naszego odsłoniła mi tym razem krwawe swe rany, smutek, niby ciężki kamień przywalający grób wszystkich nadziei, padł mi na duszę, a na widok zuchwale panoszącej się u nas cudzoziemczyzny zabrzmiały mi w uszach, jak burza, gróźb pełne słowa Ezechiela: „Dam cię narodom za dziedzictwo, i wzniosą sobie grody w tobie, i pobudują w tobie przybytki swe, i pożywać będą owoce twe, i mleko twoje pić będą.“
Nie mogłem wytrzymać w chmurnych tych murach, przyśpieszyłem załatwienie swych spraw i opuściłem Pragę przed końcem tygodnia. Prawda, nie oczekiwało mnie radosne spotkanie we własnej rodzinie, ale jak ranne zwierzę, wyszczwane z kryjówek leśnych na pustą, bez krzewu jednego równinę, w rozpacznej ucieczce zaw raca tam, zkąd pierzchło, tak i mnie nie pozostawało nic nad ucieczkę z pośród nawału nędz publicznych z powrotem do miejsca, gdzie spokoju i szczęścia już dla mnie nie było.
Przyjechałem na stacyę po zachodzie słońca i umyśliłem pójść pieszo do domu. Nęciła mnie idealnie piękna pogoda, i nie czułem najmniejszej ochoty wlec się pylnym gościńcem w niewygodnym powozie. Puściłem się ścieżynami przez pola i świeżością wieczorną przesiąkłe gaje, rozkoszując się pięknością nocy, która zwolna zapadała nad ścichłą krainą. Miesiąc wschodził nad lasami, świecił najprzód czerwono, prawie krwawo we mgłach, podnoszących się po parnym dniu z wycałowanej przez słońce ziemi, wkrótce wszakże wypłynął zwycięzko w pełnej jaśni na szeroki widnokrąg ciemno-modrego, bezobłocznego nieba, stanął spokojnie, majestatycznie na jego wyżniach, i pogodna, marząca światłość lała się jak srebrny uśmiech na krainę, uciszając i kojąc czarodziejsko, niby balsam cudowny, bolesne me uczucia, które powoli rozpływać się jęły, jak owe mgły, zwyciężone przez księżyc... Zbliżałem się już do swej okolicy, widziałem już zdaleka lśniący biało dom i zalany poświatą miesięczną ogród, jego wysrebrzone drzewa i sennie szemrzące krzewiny...
Zatrzymałem się chwilę na wzgórzu, z którego piękny ten widok przede mną się otworzył, gdy nagle w nocnej ciszy inny jeszcze, potężniejszy, bardziej porywający, do głębi serca przejmujący czar spłynął ku mnie na skrzydłach poezyi i pełną już błogości moją duszę słodyczą najwyższego przeniknął szczęścia; w falach światłości księżycowej drgała wzniosła melodya, jak gdyby z gwiezdnych zstępująca wyżyn, które uroczyście, niby kopuła kościelna, nad pociemniałą sklepiły się ziemią. Flora grała na harmonium trzecią część przedziwnego „Stabat mater“ Pergolesego, a głęboki, słodki, jarzmiący duszę swym czarem, głos jej spływał z falą smętnych tych dźwięków, które rosły, potężniały, wstępowały jak po drabinie Jakubowej wzwyż, ku ojczyźnie wszelkiej krasy, i tam, w modrej, dla myśli niedościgłej dali, dobrzmiewały zwolna i zamierały.
Padłem obok zwalonego pnia i zanurzyłem twarz w wysokiej trawie, chłodzącej mnie kroplami rosy...
Dziękowałem w duszy Florze za to pozdrowienie, za to powitanie; czekałem, aż dogra. Chwilę panowała cisza uroczysta, podniosła, ale nagle, gdym się już do odejścia zabierał, rozfalowało się znowu powietrze, rozdzwoniło się coś, niby radosna pieśń skowronka, wzlatującego z rannego zmroku traw rosistych w górę ku świtającym niebiosom, kędy z mijającej, pobladłej nocy, nowy, jary rodzi się dzień.
Było to porywające owo allegro niewysłownej piękności, owo allegro pełne uśmiechów i łez, słodyczy i bólu, stanowiące przegrywkę do czwartej części w kompozycyi Pergolesego... I ja porwałem się radośnie, jak ten skowronek, i dla mnie budził się nowy, jary dzień, i dla mnie mijała dawna, bólu pełna noc! Teraz lub nigdy! Długo pragniona, długo oczekiwana chwila zgody przyszła zatem nareszcie! W okamgnieniu zbiegłem ze wzgórza, przeskoczyłem nizki mur i pośpieszyłem przez ogród. Flora przestała grać; stała teraz na balkoniku, wychodzącym z jej pokoju na ogród. Światło księżyca padało prosto na jej twarz, obsypywało dyamentowymi błyskami ciem ne jej włosy, oblewało śnieżną bielą całą smukłą, wdzięczną jej postać, która w lekkiej jasnej sukni wydawała się jak gdyby z eteru zwianą świetlistego. Twarz miała obróconą ku niebu, zdawało się, że szuka na niem gwiazd, które w zwycięzkiej światłości wiernego ich pasterza mdło zaledwie i blado migotały i w tej chwili porównania wytrzymać nie mogły z gwiazdami tych zamyślonych, zapatrzonych w nie oczu. Nie widziała mnie, a ja nie wołałem na nią. Drzwi wiodące z naszej sypialni do ogrodu były otwarte; wszedłem szybko — była to najkrótsza droga do pokoju Flory, bo sypialnia przylegała do korytarza, zkąd schody na pierwsze prowadziły piętro. W sypialni nie paliło się jeszcze żadne światło, ale jasność miesięczna wdzierała się przez otwarte okna i drzwi razem z wonią kwiatów, i w pokoju było tak widno, żem każde załamanie, każdą fałdę zasłon nad ciężkiemi, starodawnemi łóżkami wyraźnie mógł rozeznać.
Spieszne me kroki wstrzymało nagłe zdumienie: kolebka syna mego, stojąca zawsze obok łóżka Flory, zniknęła. Lęk mnie przeleciał jak strzała mrożąca. Co to miało znaczyć? Czyżby dziecko było chore? Wiedziałem, że Flora trzymała się wszelkiego rodzaju zabobonnych tradycyi, dotyczących obchodzenia się z dzieckiem. Przed samym moim wyjazdem nie chciała zezwolić na wyniesienie kolebki do ogrodu, twierdząc, że takie przenoszenie się z dzieckiem z miejsca na miejsce ma, według starego podania, sen mu odbierać. Cóż ją tedy skłoniło do wykroczenia przeciwko raz przyjętej regule? Pośpieszyłem zaniepokojony po schodach na górę i wpadłem do jej pokoju. Na gwałtowne otworzenie i zamknięcie drzwi, Flora obejrzała się i spostrzegłszy mnie, weszła do pokoju. Marzący wyraz jej twarzy zmienił się w okamgnieniu w uśmiech powitalny, który spragnionemu sercu memu raczej uprzejmym i łaskawym się wydał, aniżeli radosnym i serdecznym.
— Wracasz wcześniej, niżem oczekiwała — rzekła wyciągając do mnie rękę. — Musisz być głodny? Myśmy już po wieczerzy. Klaro, przygotuj naprędce herbatę!
Obejrzałem się, szukając oczyma Klary, i dopiero spostrzegłem, że kolebka dziecka stała w pokoju Flory, obok świeżo posłanego łóżka, którego dawniej nigdy tu nie było. Zdumienie moje wzrosło.
— Co to wszystko znaczy? — zwróciłem się pytająco do Flory, wskazując przedmioty, które mnie zdziwiły. — Czemu przeniesiono tutaj kolebkę? I co tutaj robi to łóżko?
Flora zaczerwieniła się i nie mogła ukryć zmieszania.
— Tu więcej słońca niż na dole... — zająknęła się. — A przytem, korzystając z twojej nieobecności, robiliśmy porządki w domu... znalazłam to łóżko na strychu. Wieczna byłaby szkoda, gdyby tam spróchniało, niezwykła jego forma podoba mi się nadzwyczajnie. Nie wyobrażasz sobie, co za robotę mieliśmy, zanim tym pożółkłym koronkom i zasłonom pierwotną udało się przywrócić białość.
Flora mówiła z uderzającym pośpiechem, jak gdyby nie chcąc dopuścić mnie do słowa, jak gdyby obawiając się mej odpowiedzi. Spostrzegła widocznie, jak czoło moje chmurzyło się coraz bardziej.
— Czy wiesz, Floro, że te twoje przenosiny z patryarchalnej naszej łożnicy równają się zupełnemu rozbiciu namiotów w obcej ziemi? — zacząłem, tłumiąc gwałtem swe uczucia. — Czy wiesz, że to równa się połowicznemu rozwodowi?
— Wiem — wyszeptała Flora. — Ale czyliż serca nasze — dodała po chwili — nie są już dawno rozwiedzione, albo lepiej mówiąc: czy były kiedykolwiek złączone? Zresztą, nie bądźmy sentymentalni, i dajmy pokój podobnym rozmowom, które ciebie przecież nudzą tylko.
— A ciebie? — spytałem z naciskiem, badawcze utkwiwszy w niej spojrzenie.
Flora odwróciła się szybko, tak, że nie widziałem jej twarzy, wzruszyła ramionami i uciekła do kolebki synka.
Podemną walił się świat, rozczarowanie moje było zupełne! Nie! ta kobieta nie była zdolna do gorętszych, wielkodusznych uczuć! Prawda, uraziłem ją, postąpiłem z nią, jak nie powinieniem był postąpić, nie miałem prawa żądać teraz miłości, prawda, prawda, ale to wzruszenie ramionami, ten gest pogardliwy, to było za wiele, to było odtrącenie ręki podanej do zgody! Złośliwym, suchym śmiechem odpowiedziałem na jej wyzywające znalezienie się; przynajmniej tego tryumfu musiałem ją pozbawić, że mnie upokorzyła.
— Masz słuszność, Floro — rzekłem pogardliwie. — Po cóżbyś miała wyrzekać się kaprysów? Rządź się i nadal swemi dziwactwami... Mnie to jest tak nieskończenie obojętne...
— Nie znam żadnych dziwacznych zachcianek ani kaprysów — odparła Flora — a rządzę się jedynie poczuciem obowiązku. Że wszystko ci obojętne, to wiem, i — właśnie obojętności względem dziecka znieść nie potrafię. Nienawiść ku mej własnej osobie mogę wybaczyć, obojętności ku drogiej tej główce nigdy... przed obojętnością tą muszę dziecię swoje osłaniać...
— Nie znasz innych obowiązków jak względem tego dziecka! — zawołałem w najwyższem rozjątrzeniu zazdrości.
— Nie znam świętszych! — przerwała mi z uniesieniem. — Odkąd gwiazda ta wzeszła na widnokręgu mego życia, stałam się jej kapłanką. Stworzeniu temu, które sam Bóg rękom moim powierzył, oddałam całe swe serce, wszystkie myśli, wszystkie pragnienia, cały swój czas, całe swe życie!
Klękła przy kolebce i całowała dziecię w wielkie oczy, uparcie na niej tkwiące. Matka i dziecko tak zatopiły się w sobie, że żadne z nich nie zwróciło uwagi, gdym do nich się zbliżył. Ująłem rączkę dziecięcia — nie zwróciło się do mnie, a jednak ręka moja trzęsła się jak w febrze i pałała jak ogień. Czułem, że jestem zbytecznym, że nadzieje szczęśliwszej przyszłości były złudne, i z rozpaczą oglądałem się po pokoju. Pragnąłem, aby drzwi, na których oczy me utkwiły, otworzyły się nagle, i aby zjawiła się tam posępna, groźna postać śmierci, do wiecznego wzywając mnie rozstania, albo aby stanął w nich jaki anioł jasny i słowem pełnem boskości powrócił nam spokój i szczęście — bo przecież cud już tylko mógł dzisiaj to sprawić! Drzwi otworzyły się istotnie, i Klara weszła do pokoju. Z najniewinniejszym w świecie uśmiechem oznajmiła mi rzecz nader ważną, że herbata dla mnie już gotowa. Było coś nieskończenie śmiesznego w krzyczącej niezgodzie tych słów i wizyą mej duszy, i wybuchnąłem śmiechem, który wkrótce stał się takim kurczowym, głośnym i dzikim, że obie kobiety z przestrachem na mnie spojrzały. Dziecko zaczęło płakać.
— Co ci jest? — spytała Flora. — Ach, dajże pokój dziecięciu, puść jego rączkę, sprawiasz mu ból.
Ściskałem tę rączkę kurczowym odruchem i nie mogłem zaraz jej puścić.
— Puść tę rączkę! — wołała Flora z płaczem. — Oh, odejdź-że, cóż za żarty dziwaczne! Odejdź!
— Odchodzę, odchodzę, nie potrzebujesz mnie zachęcać! Zaiste, mam straszną ochotę na tę pyszną waszą herbatę!
Wybiegłem jak szalony z pokoju, ale nie do jadalni, nogi niosły mnie same, dokąd serce pragnęło, i anim się spodział, jak znalazłem się w ciemnej bibliotece. Rzuciłem się na stary fotel. W sercu czułem pustkę straszliwą, głowa pałała mi gorączkowo — — pragnąłem umrzeć. Jakiż próżny, niezajmujący był ten żywot, ten świat! Wstałem, otworzyłem okno i wpatrzyłem się w jasną, spokojną, piękną noc na dworze. Jakże cicho spoczywała cała kraina, jakąż podniosłą, pogodną wydała mi się przyroda! Czemże jest życie ludzkie, pełne trosk drobiazgowych i gorzkich doświadczeń, w porównaniu ze świętym jej majestatem! Podniosłem oczy ku niebu i zapatrzyłem się w wygwiażdżoną głęboko jego kopułę; modlitwie podobne pragnienie, aby prawdą było, o czem ludzkość marzy i opowiada że tam w górze będzie życie wyższe, lepsze, nieskończone, ozwało mi się w piersi, i głębokie westchnienie uleciało z niej w modrą noc, niby prośba błagalna, aby mi w życiu tem co najprędzej, już teraz brać udział było wolno!
Zapatrzyłem się w czarowną krasę miesiąca, który płynął właśnie nad wierzchołkami wysokich topoli, obrzeżających cmentarz wioskowy, wzrok osunął mi się zwolna ku ziemi, i głęboka jakaś fantasmagorya napełniła mi głowę; zdawało mi się, że widzę blade cienie wzbijające się z nizkich mogił w jaśniejące powietrze, a gdy oczy moje znowu podniosły się ku niebu, zdumiał mnie mały, przezroczysty obłoczek, tuż pod księżycem nieruchomie stojący. Przyszły mi na myśl słowa Pomponacyusza, które niegdyś jako cytatę w rękopisie spotkałem ojcowskim, że widziadła rodzą się z miesiąca i gwiazd. To ściągnęło znowu, po długim czasie, uwagę moją na tajemniczy rękopis, i w niezwykłej pogrążyłem się zadumie. Gdy po długich rozmyślaniach wzrok raz jeszcze ku miesiącowi zwróciłem, obłoczek ów stał pod nim ciągle jeszcze, i dziwne opanowało mnie uczucie, A gdyby bajki były jednak czemś więcej niż bajkami? A gdyby obcowanie z mieszkańcami innych światów istotnie było możliwem?..
Sam nie wiem, jak się to stało, ale na raz dźwiękła sprężyna, wydobyłem rękopis ojcowski z ukrytej w boazeryach szafki i zapaliłem starą, żelazną lampę, zwisającą ze stropu. Spojrzenie me padło na rozdział zatytułowany: „O świecie niewidzialnym.“ Przeczytałem kilka urywków z tego rozdziału.
„Ziemia nasza jest wprawdzie zamkniętą w sobie całością, ale nie jest przeto bynajmniej osamotniona w bezgranicznem świata przestworzu... Pływa niby wyspa w morzu bezbrzeżnem, ale tajemniczo oddziaływa na siostry swoje, a te znów na nią, wszystkie bowiem wiąże w jedność nieokreślone fluidum, wypływające z wielkiego owego, promienistego oka, które, patrząc na światy, żywot w nich budzi... Tak też jest i ze światem niewidzialnym. Szerokie pasma duchów otaczają dokoła każde ciało niebieskie w niezmierzonej przestrzeni wszechświata, i każdy krąg taki styka się granicą własną z granicą ciała najbliższego, tak, że nietylko ciała, ale i duchów okręgi tworzą jedną nieskończoną, niezmierną całość, wzajemnie na siebie oddziaływających światów, materyalnych i niemateryalnych. Podobnież i człowiek jest tworem stykającym się z materyą i niemateryą; to zatem, co w nim jest niewidzialne, może wejść w styczność i obcowanie z niewidzialnem we wszechświecie... Ale stan jego w takiej okoliczności musi być nieodzownie stanem wyjątkowym, stanem pokrewnym, snowi i śmierci; przedewszystkiem wszakże, nieodwołalnie koniecznem jest, aby się wyjarzmił z żądz wszelkich, szałów i namiętności...“
Chodziłem po pokoju. Jakby tu osiągnąć ów stan wymaganego somnambulizmu? Nagle przyszło mi na myśl, co Frydecki niegdyś w tej samej mówił był komnacie: że tajemnicza ciecz w kryształowym flakonie zastąpić może sen magnetyczny. W okamgnieniu wyjąłem flakon i z niewymownem wzburzeniem spoglądałem na płyn zagadkowy. Jakże tajemniczo lśnił, jak czarodziejsko, jak ponętnie! Wróciłem do rękopisu. Powiew wieczorny przewrócił w nim kilka kart, i niby głos ostrzegawczy, zabłysły mi przed oczyma następujące, czerwonemi głoskami pisane słowa: „i mówi mistrz ten w wielkiej swej po hebrajsku pisanej księdze: „o obiegu dusz,“ że rozróżniać należy trzy rodzaje duchów: duchy uwięzione, duchy wolne i duchy błędne. Biada człowiekowi, który padnie w moc ducha błędnego, to jest ducha, który wejść nie może w mir, spokój i szczęście wyższe, ducha, który na ziemi tak napełnił się pomstą, namiętnością i nienawiścią, że nawet życie wyższe oczyścić go nie mogło... Duch taki tęsknie powraca do miejsc, kędy działał ongi, a z mocy jego wyzwolić może tylko siła wyższej, czystszej, bezgranicznie niesamolubnej istoty, która siłą duszną porwać zdoła i przywiązać do siebie człowieka.“
Zamknąłem księgę, nie miałem cierpliwości czytać dalej. Wyjąłem z kryjówki w boazeryi wszystko, czego, według opisu w innej książce, do zaklinania duchów potrzeba było: miecz, laskę i kielich. Nakreśliłem na ziemi, według tablicy, wymaganą gwiazdę Salomonową i pentagram poświętny, i zgasiwszy lampę, jąłem wzywać, według formuły, ducha światła, ducha mądrości, „którego tchnienie daje i bierze kształty wszystkiemu, przed którym życie istot wszech jest cieniem przemijającym i dymem rozwiewnym...“
Nic nie przerwało ciszy głębokiej. Niecierpliwie wyszedłem z koła, wypiłem kilka kropel cieczy z flakonu, postawiłem naczyńko na dawnem miejscu i, wróciwszy do okręgu czarodziejskiego, jąłem znowu szeptać słowa tajemnicze. Skutek był taki sam — wszystko zostało w ciszy i nieruchomości. Chciałem już wyjść z koła, ale wtem cała ma istność zadrgała potężnie, krew zakipiała wprost w mych żyłach, ulewa skier błysła mi w źrenicach, i zdało mi się, że mi oczy z dołów wypadną. Śmiertelnie przerażony rzuciłem się do okna, chwytając powietrze, bo zdawało mi się, że się zaduszę. Wielki Boże! co za zmiana! Cały świat miał inną postać, wszystko żyło, oddychało, wszystko zdawało się spoglądać dokoła siebie, nie było już martwej materyi, wszystko było indywidualnością, duchowością, wszystko zmieniało się nieustannie, a przez świat szedł wielki głos, niby wicher świadomy, huczący, pieśń, której słowa brzmiały: „A syn niewiadomości zwie się człowiekiem. W mózgu jego powstało straszliwe widziadło, wytwór jego ślepoty, który śmiercią nazywa. On nie wie, że wszystko wiecznie żyje w przyrodzie, i że przeto wszystko nieustannie zmienia się i przeradza.“ Ucho moje napełniała wielka melodya tej pieśni, ale jednocześnie i oko nie próżnowało: widziałem, że cały widnokrąg napełniony był tworami niepojętych kształtów, widziałem, że twory te, to unosiły się nad wodami, to wychodziły z ziemi. Na najwyższych górach siedziało kilka olbrzymich postaci; głowy ich, zdało mi się, sięgały gwiazd, a stopy spoczywały na wierzchołkach lasów w dolinach, niby na podnóżu. Groza niewysłowna przejęła mnie; moja błahość, moje nicestwo gniotły mnie i zabijały. Bogu dzięki, straszliwa ta przenikliwość wzroku trwała tylko krótkie okamgnienie, ludzka moja ślepota powróciła, ale jednocześnie wzburzona krew zastygła w okamgnieniu i obróciła się w lód: biały obłoczek pod miesiącem rósł, opuszczał się ku ziemi, przybierał ludzką jakąś postać; dziwny, nigdy nieuczuwany podmuch owiał mnie mroźnie aż do kości; to coś zbliżało się coraz bardziej, a jednocześnie tchnienie owo stawało się coraz mroźniejszem i obracało mnie w trupa żywego. Wreszcie wpełzło to coś do pokoju, niby promyk miesięczny, i szeptało, nie wiem już co, ale w tejże chwili bicie serca mego wstrzymało się, rzęrzenie śmiertelne ścisnęło mi gardło, w głowie zawirowało mi straszliwie, i padłem na ziemię, stęgły i bezwładny jak kamień...
Światło słoneczne wdzierało się olśniewająco do sypialni, mimo zasłon spuszczonych, gdym się wreszcie z ciężkiego przebudził osłabienia. Flora siedziała koło łóżka.
— Lepiej ci? — spytała współczująco, z pełnym niewymownej dobroci uśmiechem.
— Czyżem był chory? — zdziwiłem się, odzyskując zwolna i z trudnością świadomość wczorajszego wypadku w bibliotece.
— Ach, tak-em się przeraziła — odetchnęła Flora. — Usłyszeliśmy ciężki upadek w bibliotece i wykrzyk stłumiony, stropy są takie cienkie w starym tym domu... Nie mogliśmy długo otworzyć drzwi biblioteki; umierałam ze strachu, gdy na wszystkie pytania, na wszystkie wołania nasze nie dawałeś odpowiedzi... Przenieśliśmy cię tutaj, i posłałam po lekarza. Bogu dzięki, widzę, że odgadł dobrze twój stan, upewniając mnie, że niema żadnego niebezpieczeństwa... Jest to z pewnością skutek wdzierania się na strome nasze wzgórza. Bo też co za myśl, piechotą w nocy...
— Więc doktór był tutaj? — przerwałem jej mowę i zakryłem sobie oczy dłonią, zatapiając się w dziwnych wspomnieniach o niepojętej przygodzie wczorajszej.
— Doktór jest ciągle jeszcze tutaj, nie puściłam go, prosiłam aby został, póki zupełnie nie przyjdziesz do siebie, chociaż przekonywał mnie, że omdlenie twe już dawno w sen się zmieniło spokojny. Jest na górze, w jadalni, przy śniadaniu, pójdę po niego.
— Niepotrzeba, Floro, przyjdę sam do jadalni, jestem zdrów zupełnie, ubiorę się i przyjdę zaraz za tobą na śniadanie.
Flora posłuchała i odeszła. Ubrałem się szybko, odgarnąłem zasłonę i wpuściłem do pokoju olśniewającą falę światła.
— Słońce będzie najlepszem lekarstwem — rzekłem do siebie. — W jasnych jego blaskach rozwieją się jak mgła nocne widziadła...
Zadrżałem — tam, tam, przy samem oknie było to coś; bez kształtów, bez zarysów, jaśniejsze od słońca, a jednak jako cień, tuliło się to tam; acz bez oczu, patrzało jednak na mnie.
— Złudzenie, próżne widziadło... — wyjąknąłem, szczękając zębami, i zamknąłem oczy. Po chwili otworzyłem je z bojaźnią — to coś było tam ciągle.
Zdobyłem się na zrobienie kilku kroków ku oknu, wyzywająco utkwiłem spojrzenie w jasnym cieniu.
— Precz, urojenie chorej wyobraźni — zawołałem — precz w nicość, z której gorączka cię wywołała... zgiń, przepadnij!
Ale jasny cień, zamiast zniknąć, coraz więcej nabierał wyrazistości... Padłem zgnębiony na fotel i ukryłem twarz w zasłonach łóżka. Nie wiem, jak długo tak siedziałem, gdy ozwał się głos Flory.
— Nie przychodzisz tak długo — rzekła z tkliwym wyrzutem, a cichy, głęboki dźwięk jej głosu zabrzmiał mi w uszach jako gędźba. Ciepła, lekka jej ręka spoczęła mi na czole... Spojrzałem: o radości! widmo znikło!
— Pójdźmy! — zawołałem radośnie i chwyciłem ją za rękę, ciągle jeszcze tkwiąc wzrokiem w kącie, z którego widziadło zginęło. Było mi swobodnie i wesoło przy boku Flory.
Poszliśmy razem do jad alni, i zjadłem bez troski śniadanie w towarzystwie doktora i Flory. Doktór był starym przyjacielem naszej rodziny, bawiliśmy się doskonale, nie nudził mnie żadnemi pytaniami, zadowolnił się zbadaniem pulsu. Flora zaprosiła go na obiad; zgodził się chętnie, prosił tylko o konie i powóz, aby odbyć wizytę u chorego, mniej więcej godzinę drogi od naszej wsi mieszkającego.
Ranek był ciepły i jasny, powietrze czyste i słoneczne, lekarz doradzał mi przechadzkę po polach, a Flora ofiarowała się, że mi towarzyszyć będzie. Ledwie wyszła z pokoju po kapelusz, już znowu jęło tulić się to coś w kącie. Przemogłem się tym razem, czułem jak blednę, ale przemogłem się tak dalece, żem uwagi lekarza na siebie nie zwrócił. Wziąłem gazetę ze stołu i zacząłem czytać. Ale zaledwie wzrok na niej utkwiłem, położyła się ręka jakaś cudnych kształtów, przezroczysta jak kryształ, na drżącym w mej ręce arkuszu.
— Doktorze! — wykrzyknąłem.
— Co się stało? — zerwał się przestraszony, odrzuciwszy ołówek, którym coś w notatniku zapisywał.
— Patrz pan, patrz! co pan widzisz na tym arkuszu? — wołałem.
— Co mam widzieć? Chyba, że trzymasz go pan do góry nogami? — zdziwił się doktór.
— A ręka? — wybełkotałem.
— Masz pan słuszność, ręka pańska trzęsie się, jak w febrze — pokiwał głową i zbadał znowu puls mój, bijący jak młotek.
— Jestem gotowa! — zawołała Flora, wchodząc do pokoju, i uspokoiłem się w okamgnieniu.
— Pójdźmy, doktorze. Była to tylko mała pozostałość gorączkowego wzburzenia — odetchnąłem i jąłem pierwszy schodzić ze schodów.
Przed domem ujęła mnie Flora w różowem usposobieniu za rękę, i przebiegliśmy kilka naście kroków, jak dzieci, śmiejąc się ze starego doktora, który przy swej otyłości dogonić nas nie mógł. Potem doprowadziliśmy go do powozu oczekującego na gościńcu, a sami udaliśmy się wązką drożyną na wielką łąkę, ciągnącą się aż do lasu. Łąka ta była niegdyś również lasem, a jako ostatni ślad i pamiątka jej dawnej postaci została młoda, samotna brzezina, którą przed laty oszczędzono, jako drobny pęd, do wielkiego, omszonenego tulący się kamienia. Ogromny głaz ten, strącony zapewne w dawnych, dawnych czasach, przy jakimś gwałtownym przewrocie, aż z wierzchołów gór oddalonych i pchany parciem pierwotnej siły wybuchowej, oraz ciężaru własnego, wpadł niewątpliwie jak piorun do ówczesnego w miejscu tem boru, gruchocząc i miażdżąc wiekowe leśnych olbrzymów korony. Dziś w snach zdawał się tonąć głębokich. Liście brzozy chwiały się nad nim zielono-złociście w porannem powietrzu, roniąc, niby łzy, krople rosy na ziemię. Zatrzymałem się koło drzewka. Tajemna, niepojęta moc ciągnęła mnie do niego. Napróżno pytała mnie Flora, co tak niezwykłego dostrzegłem w tej brzozie, napróżno do dalszej zachęcała mnie drogi. Usiadłem na skraju kamienia i zatonąłem w myślach, nie słuchając miłego szczebiotu chcącej koniecznie rozbawić mnie Flory. Wreszcie i potok jej wymowy zanikł zwolna, gdym przez czas dłuższy, na wszystkie jej pytania nic prócz „nie” i „tak“ nie odpowiadał.
Wstała.
— Zostaniesz tutaj? — spytała. — Muszę zajrzeć do dziecka. Ale wrócę za chwilę i pójdziemy dalej razem.
— Zmęczył mnie zbyt wczorajszy wypadek — skłamałem. — Wrócę zaraz za tobą do domu, jak tylko mnie słońce trochę rozgrzeje.
Zaledwie Flora odeszła, zacząłem rozglądać się dokoła. Rzecz dziwna: nie przerażała mnie już niezwykła ma przygoda, przeciwnie, z upragnieniem wyczekiwałem dalszego jej ciągu. Ręka, którą tak wyraźnie ujrzałem, zbudziła we mnie żądzę oglądania w całej postaci owego cienia, tak wytrwale mnie ścigającego. Nie spostrzegłem nic, ale po chwili zaszeleścił wiew jakiś w gałązkach brzozy, i drzewo całe zachwiało się nagle w sposób uderzający... Nie był to wiatr, bo wysokie trawy stały dokoła nieruchomie. Zdawało się raczej, że niewidzialna ręka wstrząsa pniem drzewiny. Przystąpiłem bliżej, i nagle owiało mnie znów tajemnicze tchnienie, które wczoraj przed ukazaniem się widziadła tak mroźnie mię przejęło. Do ucha dobiegał mi jeno cichy szelest drobnych listeczków, ale wewnątrz duszy brzmiało to dziwnie, niby gędźba jasnych dźwięków, wiążących w głos ludzki i ludzką mowę, a jakkolwiek, że tak powiem w duchu tylko słyszałem coś, co niby własna myśl we własnem rodziła mi się wnętrzu, wydawało się jednak, że z nieskończonej dali, z ust jakichś obcych to wypływa.
— Przestań się mnie lękać — wionęło pieszczotliwie.
— Gdzie jesteś? — spytałem, nie ruszywszy nawet ustami.
— Mówię do ciebie szelestem drzewa — zabrzmiała odpowiedź.
— Ukaż się tedy! Co czynić mam, aby cię ujrzeć?
— Nic. Chcieć jeno mnie ujrzeć, ale chcieć wolą pewną, niezłomną, bez strachu.
— Już chcę!
— Niepodobna teraz! — wołało ciszej coraz i dalej, jakby zamierając.
— Co ci przeszkadza?
— Ona! — westchnął głos i dobrzmiał niby struna przerwana.
Liście brzozy zwisły znowu nieruchomie na gałązkach. Obejrzałem się — Flora stała koło mnie.
— Nie, nie mogę zostawić cię samego — rzekła z troskliwością serdeczną. — Przyszło mi to na myśl, gdym szła do domu. Jesteś jeszcze niezdrów. Zostanę z tobą.
Wolałem już przystać na powrót do domu; czułem istotnie wielkie znużenie i usnąłem wkrótce na kanapie. Nie śniło mi się nic, spałem spokojnie, i doktór, przyjechawszy na obiad, uznał mnie za zupełnie zdrowego. Przechadzaliśmy się po obiedzie w ogrodzie, wieczorem graliśmy w karty, a doktór odjeżdżając, zalecił, abym wcześniej, niż zwykle się położył. Flora postanowiła, że stary nasz służący tej nocy spać musi w moim pokoju, aby ktoś był w pobliżu na wypadek, gdybym znów zachorował.
— Sama zostałabym u ciebie — rzekła mi ale nie mogę odstąpić dziecka, a gdybym je z sobą wzięła, mogłoby cię płaczem ze snu budzić.
Nie opierałem się niczemu. Stary sługa siedział przy mojem łóżku, a gdym oczy zamknął, położył się na sofie i po kilku minutach sam spał snem sprawiedliwych. Leżałem jeszcze kwadrans może, rozmyślając ciągle o zdumiewającem zdarzeniu z napojem czarodziejskim i starając się przekonać siebie samego, że bądź co bądź, wszystko było jedynie skutkiem nadmiernego wzburzenia i podrażnionej wyobraźni. Ale cóż były warte moje rozumowania? Niby pragnienie palące, nieukojona dręczyła mnie tęsknota, aby ujrzeć znowu owo dziwne zjawisko i aby wymódz na tajemniczym cieniu jakąś wieść o świecie nieznanym! Patrzałem chciwie w próżnię, oglądałem się badawczo dokoła siebie, ale nie dostrzegłem nic, słyszałem tylko miarowy oddech śpiącego staruszka. Ostrożnie wysunąłem się z łóżka, narzuciłem na siebie ubranie, zaciągnąłem kotarę przy łóżku, aby stary Grzegorz, zbudziwszy się przypadkiem, nie spostrzegł mojej nieobecności, potem wykradłem się cichym krokiem z pokoju i przeszedłszy niepostrzeżenie przez cicho śpiący dom, znalazłem się na górze, w ciemnej bibliotece ojcowskiej. Przez okno, dotąd niezamknięte, otwierał się czarujący widok na srebrzącą się w świetle miesięcznem okolicę. Z uniesieniem wyciągnąłem ramiona, jak kochanek do kochanki.
— Zaklinam cię — szeptałem w dal, w chłodny mrok nocny — zaklinam cię, duchu tajemniczy, w imię mocy, która światy tworzy i światy niszczy, zjaw mi się! W imię ducha duchów, duszy dusz, w imię tchnienia, którem wszechświat oddycha, stań przedemną i objaw mi się! Chcę cię widzieć, chcę cię poznać, ktokolwiek jesteś, anioł czy demon!
— Nie zaklęć twoich, twego słucham się pragnienia — zaszemrało w cichym powiewie. — Oto jestem przed tobą! Pójdź za mną! Daleko w polu, na kopcu granicznym, siedziała biała jakaś postać, w mgliste otulona zasłony: ów cichy wiew, ów szepczący głos ztamtąd dochodził...
Nie namyślałem się długo. Zerwałem wypłowiałą zasłonę, wiszącą na szafie z księgami, przywiązałem ją do okna i spuściłem się po niej na wysoki orzech, szumiący przed domem. W okamgnieniu byłem u sztachet ogrodowych, przeskoczyłem je i pośpieszyłem w pole. Otulona w zasłony postać ulatała przedemną, jak lekka mgła poranna, wiatrem gnana, i zataczając niepewne zygzaki niby błędny ognik, powiodła mnie stromym stokiem na puste wzgórze, gęsto kwitnącym zarosłe wrzosem. Z trwogą pierzchało nocne ptactwo przedemną, a ze wsi dobiegało ponure wycie psów. Na szczycie wzgórza zatrzymał się błędny ów cień, a ja, zadyszany, rzuciłem się na wysokie wrzosów posłanie.
— Czyśmy już u celu drogi? — spytałem.
— Tak — odrzekło widmo, i ciemność, i mgła spadać jęły z nieokreślonego zjawiska, niby mroczna zasłona. Przed zdumionemi oczyma memi powstawała zwolna czarowna postać, nadziemskiej pełna krasy. Tak widywałem w dalekich krajach południowych srebrny krąg tajemniczo zadumanego miesiąca, wynurzający się powłóczyście z modrych fal głębokoszumnego oceanu. Jak cudna bogini, stała widziadlana postać przed olśnionem mem okiem; ciało jej było jakby ze śnieżno-białej utworzone światłości; niby długie, czerwonozłote świty, spływały ku ziemi faliste jej włosy, a szata, utkana z promieni różanych gwiazd i iskrzących dyamentów, przysłaniała barwną jaśnią swą nadziemski przepych cudnie kształtnych członków. Przy najwyższej doskonałości tego tworu, gasły najświetniejsze dzieła pędzla i dłuta, przez nieśmiertelnych wyczarowane artystów. Przymknąłem oczy, bojąc się oślepnąć od blasków tej światłości.
— Aniołem jesteś czy boginią? — zawołałem, ujarzmiony pięknością i dostojeństwem zjawiska.
W uszach zabrzmiała mi jak gdyby gędźba najsłodsza i nigdy niesłyszana, głos jakiś ozwał się, ale jak gdyby we wnętrzu mej własnej istoty — nie mówił mową ludzką, ale zrozumiałem wszystko, jak się wyraźną rozumie melodyę.
— Nogi moje stąpały niegdyś po ziemi, która jest matką twoją i moją zarówno. Nie jestem próżnem widziadłem, dusza moja mieszka w ciele pływającem w eterze i karmiącem się światłością słoneczną. Spojrzyj na mnie!
— Nie mogę! — zawołałem. — Oślepiasz śmiertelne me oczy. Ale mów, zaklinam cię! Mieszkasz w świecie nieznanym, świecie wyższym, czystszym od naszego! Odpowiedz: czy jest Ten, którego Bogiem zowiemy.
Cień milczał.
— Odpowiedz! Zaklinam cię w imię Jego! — zawołałem po raz trzeci.
— Leciałam przez wszechświat i zatrzymywałam się na progach światów, o których istnieniu mieszkańcy tej ziemi przeczucia nawet nie mają. Znużona lotem, odpoczywałam na osamotniałych pustych gwiazdach oświecanych przez słońca, których promienie nigdy nawet do pogranicz waszego państwa słonecznego nie dosięgają. Widziałam twory, przed którymi padałam na twarz, jak ty teraz przedemną... I pytałam, jak ty teraz mnie pytasz... Nie odpowiadały, jako ja tobie. Nawet one nie mogą objąć Go, a jak ja ci mówię, tak mówiły mnie one, że znają istoty doskonalsze, wznioślejsze od siebie — ale że i te nieme są na ich znowu pytania.
— Biada! Zatem wiecznie, wiecznie nic prócz zagadki!
— Robaku nędzny! Cóż ty wiesz o wieczności? Wieczność jest nieskończonem umieraniem i nieskończonem odradzaniem się, a celu nie zna nikt, jeno On!
— A co zwabiło cię z państwa światłości w naszą ciemność z powrotem?
Długie, długie westchnienie jedyną było odpowiedzią.
— Nie pytaj dalej — szeptał głos zamierający w oddali. — Powietrze ziemskie cięży mi... Do widzenia! Jutro w nocy zobaczysz mnie znowu!..
Zerwałem się z ziemi i wyciągnąłem ręce, chcąc przytrzymać cień pierzchający. Nadaremnie wszakże! Wzniósł się spokojnie ponad głowę moją i jął znikać zwolna, jak mgła rozpływająca się pod słońcem na wyniosłym, górskim wierzchole. Raz jeszcze zajękło przeciągle głębokie westchnienie — potem wszystko wróciło do ciszy i nieruchomości... Oglądałem się na wszystkie strony, ale nie było już śladu po zjawisku ani w śniącej cicho krainie, ani na migotliwem niebios nocnych, sklepieniu.
Chwiejnym krokiem wróciłem do domu.
Nazajutrz jęły kupić się, po zchodzie słońca ciężkie chmury ze wszystkich stron nieboskłonu. Ciemne zarysy gór zdawały się również wielkiemi chmurami, cały sklep niebios zasępił się, i tu i ówdzie tylko drobna gwiazdka niepewnie migotała w szerokiej rozpadlinie obłoków. Na dworze było duszno; od czasu do czasu jeno pojedyncze wiatru podmuchy wstrząsały nagle i gwałtownie drzew ulistwieniem, przeciągały z gwizdem i łopotem koło domu i milkły znowu równie nagle, jak się były zerwały. W niemem oczekiwaniu siedziałem u okna, wyglądając zjawienia się jaśniejącej postaci, oraz związanych z nią — czułem to — dalszych swych losów. Napróżno oglądałem się dokoła. Nie było śladu znanej mi jaśni ani w bibliotece, ani na dworze, w mrocznem powietrzu wieczornem. Nagle dziwny, niezwykły, widziadlany wiew zaigrał mi we włosach, niby tchnienie mrożące; — teraz wiedziałem napewno, że zjawisko jest gdzieś w pobliżu.
— Tyś tu, a ja cię nie widzę! — zawołałem, wodząc okiem z większem jeszcze utęsknieniem to po pokoju, to za oknem po okolicy i ciemnym nieboskłonie. Między chmurami świeciła wielka, biaława gwiazda, której nigdy przedtem nie widziałem. — Toś ty, zjawie mój? — szepnąłem. — Czułem, żeś w pobliżu! Niepojęta, różnokształtna, jakież masz imię?
— Zwij mnie Chiomarą! — zaszeleścił słaby wietrzyk.
— Chiomara? — Jest to imię, które było mojem, gdy żyłam na ziemi, córa druidów, nędzna, nieszczęśliwa!
— Potężnie przejmujesz mi duszę, Chiomaro! Tyś córa druidów? Tyś nieszczęśliwa?
— Byłam córą ludu bohaterów mocnych, córą Keltów, którzy zaginęli, podobnie jak święte dąbrowy, w których cieniu mieszkali. Umilkły srebrne harfy bardów, w niepamięć poszły śpiewy przypominające sławę potężnych owych mężów, którzy ani bogów swych, ani morza, ani gromów się nie lękali, którzy przeciw nawałnicom ze śmiechem szerokie nadstawiali pawęże, wyzywając pioruny, aby w nie raził! Zawiał, zasypał czas ślady ich nóg... Utkwij spojrzenie na tem. co gwiazdą ci się zdaje, i słuchaj pieśni, którą bardowie śpiewali o mnie i o mych losach. Poznaj z pieśni dawno przebrzmiałej smutne dzieje mego żywota na ziemi...
Szelest wietrzyka umilkł. Utkwiłem wzrok w słabo-migotliwym blasku białawej gwiazdy — i wkrótce zdało mi się, że srebrny zmrok, spływający z niej, otacza mnie dokoła. Okolica znikła mi z oczu, i zdało mi się, że słyszę poszum dąbrów potężnych. Z szumem tym mieszały się jak gdyby strunne dźwięki, a smutny głos, głos Chiomary, śpiewał pieśń barbarzyńską, przeciągłą, jednostajną, jak łoskoty potoku. Treść jej podać bardzo nie łatwo; rozumiałem pieśń, jak rozumiemy melodyę bez słów, i pamiętam dziwny ten śpiew tylko tak, jak pamiętamy pierzchły sen, którego wizye jeszcze przed wnętrznem naszem okiem wyraziście falują, ale materyalnem słowem z wielką trudnością zobrazować się dają. Spróbuję jednak oddać, według możności wszystko, co w wyroczny ten wieczór słyszałem, lub raczej czułem. Śpiew Chiomary brzmiał tedy mniej więcej tak:
„O ogrodzie bohatera Maelguna, jakiż pusty jesteś! Gdzie sława twoja? Gdzie godownicy, napełniający śmiechem i śpiewem twe sale? Biada! pochodnie gorejące przy godach Maelguna roznieciły stosy płomienne dla bohatera i jego gości! Popiół ich leci przez zwichrzone powietrze nad martwą równiną! O ogrodzie bohatera Maelguna, jakiżeś pusty! Nie pozostało z komnat twych nic, prócz wychłodłych kamieni wygasłego ogniska, pośród bujnej gęstwy traw i bodiaków! Stropem twym są czarne niebiosa nocne bez gwiazd, a przerażająca cisza śmierci mieszka w zwaliskach twych! Promień słoneczny pada na zczerniałe mury twych ruin, ty uśmiechasz się, ale uśmiech ten jest gorzki i posępny, rozdziera serce i budzi smutek, jak dziki ryhot wzburzonego morza, gdy w okrutnej igraszce korabie swe o skaliska miażdży wybrzeżne...
O Maelgunie, bohaterze potężny! Ilekroć zabrzmi żałobny śpiew o twej śmierci, ilekroć zabrzmi pieśń o srogiej zemście pięknej Chiomary, zawsze zapłacze twój lud, zasmucą się lica drzew, westchnie żałośnie każdy junak dobry!
Cudną jak wiosna była Chiomara, ale pomsta jej buchnęła zgubnie, jak pożar na pustej górze w suchym gąszczu powitały, który płomienne swe fale na ciche bory i na złote na równinach rozlewa pola. Chiomara twoją była kapłanką, biała bogini, wielebna Korydweno! Chwała tobie, sława tobie, władczyni świętej nocy, z której powstał świat! Tyś córą boga najwyższego, boga Esa groźnego, tyś dostojna, tyś święta — chwała tobie! Dziewięć dziew czystych poświęcono służbie twojej, w usta ich kładziesz swe wieszczby, ręce ich spełniają twoje cuda! Pośród wściekłych fal bezbrzeżnego morza, na wyspie granitowej jest ich siedziba, jest świątynia twoja. Chiomara, córa druidów jest jedną z nich — Chiomara złotowłosa, jasnooka, cudna jak wiosna!..
Czarną chmurą osłania krwawy miesiąc gorejącą twarz swoją. Rozszalała wichura zbrużdża głęboko wszystkochłonące morze. Biała piana fal tryska w górę aż ku szczytowi tajemniczej wyspy. Hej! cóż to kołysze się niby listek zerwany, na ciemnych wód toniach? To łódź! Potężną ramion siłą wiedzie ją Sinat przez burzę, przez morze. Nie drga mu serce trwogą nikczemną. Ramię jego silne, jak oszczep zwycięzkiego bohatera, ale w piersi jego się kryje słodki śpiewu dar. Cóż Sinatowi miecz, cóż oszczep, cóż rumak wojenny? On syn bardów miłujących słoneczne gajów tęsknoty i wielką mowę głębokiego borów milczenia. Czego szuka tu Sinat śród w alki żywiołów? Podniósł głowę do góry, oko jego patrzy na krwawe ognie na wyspie, których ulewy zgasić nie mogą. Czarne cienie wieszczek przesuwają się tajemniczo dookoła płonących stosów. Włosy ich wieją śród pomroki nocnej, ręce ich rozmachują przy blasku gromów pochodniami smolnemi, a wykrzyki tłumione odpowiadają na grzmotów rozhuki. Pod osłoną nocy wystąpi Sinat na brzeg pustynny. Krok jego lekki jak skok jelenia na omszonej lasów ziemi, a dumny, jako krok rumaka, spinającego się pod ciężarem bohatera zwycięzcy. Wkroczy Sinat w koło wieszczek. Na głosu jego dźwięk, powstrzyma się obrzędny ich tan. Staną nieruchome, jak głazy, które druidów ręka pod cieniem świętych dębów bogom na cześć kładzie. A Sinat głosem woła srebrnodźwięcznym: „Na święte imię wielkiej bogini, potrzykroć świętej Korydweny, wy, jej kapłanki, wieszczby świętej mi nie odmówcie!“ I padłszy na twarz przed piękną Chiomarą, chwyta się ręką czarnych jej zasłon, zasłon gęstych, ja k mgła nocy zimowej. Nieporuszona stoi cudna Chiomara, ale drużki jej powłóczystym odchodzą krokiem, rozmachując krwawem światłem ponad głowami, a ponury ich śpiew, jak skrzek ptaków drapieżnych, w nocnej świszczy pomroce. W piersi twardej skały dziesięć grot wyrytych zieje, tam nikną drużki cudnej Chiomary. Sinat wznosi ręce w górę — i fala dźwięków z ust mu płynie.
— O dziewo, Korydwenie poświęcona — woła, wijąc się u nóg kapłanki — popatrz na mnie litośnie! Na owe gwiazdy niebieskie, które teraz czerń chmur zakryła, na lazur niebokręgu, który po skończonej burzy znowu z uśmiechem w gładkiej toni morskiej przeglądać się będzie, na święte blaski słoneczne, na bogów jasnych, na biesów mieszkających w pomroce ziejącej otchłani, nakłoń ucha mej prośbie. Wysłuchaj mnie — miażdżącej, męki mej straszliwe poznaj brzemię... Był ranek rosisty, woniami dyszący, w dobie kwietnej wiosny. Z różanych chmurek wschodziło słońce. Odpoczywałem nad brzegiem świętego druidom źródełka. Jasne jego wody toczą się pluszcząc z siwych głazu złomów na miękkie mchy leśne. Dziesięć świętych dębów otacza je i sklepi szmerną strzechę nad płynącem chłodnej wody srebrem. Przez cześć dla poświętnej fali odstępują drzewa daleko od koryta, które ku dalekiej równinie pluskający ponik w trawie sobie wyżłobił. Wzdłuż krę tego biegu jego leci wzrok mój w dal. Oto śród gałęzi błysł mi nagle wóz. Po bujnej trawie chwiejnie się wlecze. Dwa śnieżnobiałe tury są jego sprzężajem. W szacie fałdzistej stoi starzec na wozie, kierując krokiem turów. Broda, jak mleko, spływu, mu do pasa, głowę latorośl wieńczy mu dębowa. Ku niemu wznosi twarz dziewa gwiezdnej krasy. Nad głowią jej, niby połyskliwy kłąb śniegu, stado młodych ulata ptasząt, a łagodny szczebiot ich pieśni serce w piersiach rozgrzewa...
Hej! oto stanął wóz pośród kwietnej trawy, i modre kwiecia dzwonki chylą się przed krokami cudnej dziewy, która zeskoczywszy z wozu, do mojej zbliża się kryjówki. Potężny pień przed jej błękitnemi zasłania mnie oczyma. Stoi dziewa cicho i, jak słońce, w gładkiej przegląda się toni. Złote włosy liśćmi sobie przeplata dębowymi, złotym je z gałęzi zdejmując sierpem, którym córy druidów święte w dąbrowach obierają jemioły. Zielone cienie i złote słońca błyski całują w zawody łabędzią jej szyję i cudnie kształtne ramiona, złotymi zdobne naramiennikami, a jasne rosy kapią, niby radosne łzy drzew poświętnych, na falistą jaśń rozpuszczonych jej włosów. Teraz przechyla rozkoszne ciało nad okrajem źródełka i zbiera jasną wodę w święcone naczynie. Wzrok mój tkwi, jak zaczarowany na cudnej jej krasie, nurza się w błękitach jej oka — i stoję nieruchomo, jak pień drzewa, który mnie zasłania. Pierś moja wzdyma się, i głębokie westchnienie rozrywa niemotę mych ust. Mocną ręką łamię krzewy, ujmujące w pieszczotliwe objęcia omszony pień dębu, i wynurzam się z gęstwy przed dziewą strwożoną. I ona patrzy na mnie niemo, bez ruchu! Spuszcza oczy. Obłok purpurowy leci jej przez twarz...
Wtem rozbrzmiewa wołanie starca: „Chiomaro! Chiomaro!” A lasy naokół wielkim odpowiadają chórem: „Chiomaro! Chiomaro!“ — a ranny wietrzyk, doumierając w dali na równinie, szepcze raz jeszcze: „Chiomaro!“ Jak łania, odpoczywająca w drzew cienistych gęstwinie, zrywa się na okrzyk łowca i na psów szczek morderczy, tak porwała się przerażona Chiomara — i miga już oto, niby widmo czarowne, między drzewami... Starzec ubodzie białe tury, i znika wóz, a na nim Chiomara... Patrz, kapłanko, oko moje śmiało się zawsze, jako niebo wiosenne, a teraz od długiego zczerwieniało płaczu. Serce me było spokojne, niby lśniąca toń jeziora, w której przegląda się wieczornica, było szczęsne, jak o barwna łąka letnia, na której kwiaty się rodzą...
Ale odkąd ukazała się Chiomara, niby sen, który w nocy powstaje, a rano znika, stało się serce moje morzem rozszalałem, n a które noc i burza się walą, stało się jako martwa równina, obrócona w pustynię potężnem słowem czarodzieja. Pieśni moje umilkły, jak ptaki o jesieni. Powiesiłem srebrną harfę w ojców domu jako martwą, zdjąłem wieniec brzozowy, którym uwieńczono mnie na zapasach pieśniarskich... Szukałem śladów znikłej Chiomary... Lato zgasło na łęgach, śnieg zawiał lasy i odarł drzewa z wieńców wiosennych, dęby otuliły się w zawoje mgieł w niemym smutku... I znowu powróciła wiosna z gwiazdami i kwiatami, ale smętne me oczy nie ujrzały Chiomary! Nie pragnę wieszczb Korydweny-bogini, z ust twych dziewo kapłanko! Pragnę słowa twego własnego, niechaj rozdźwięczy się głos twój, o ty, moje zbawienie, niby gędźba przesłodka! Wiem, co czarne twoje kryją zasłony, jest to twarz mej Chiomary. Ulituj się nade mną! A jeżeli serce twe jest jako skała twarde, zwołaj swe drużki! Śmierć śmiałkowi, który w świątyni Korydweny błaga o miłość jej kapłankę. Tak, chcę śmierci! Cóż mi życie bez ciebie, ty, biała gołębico, uwięziona w mrocznem smutku domostwie?
Czarne zasłony opadają z jej głowy — i w mroku wybłyska Chiomary blada twarz. Oczy jej rozbudzają się jakby ze snu. Jasne łzy drżą i świecą na długich rzęsach. Lice jej pełne jest tajemnego świtu, jako niebo letnie w chwili, gdy śród cisz nocnych ziemia mie, a złoty uśmiech bogów na gwiezdnych połyska wyżynach.
— O, uchodź, Sinacie! — szepcze, chyląc głowę. — Mocniejsze nad nakaz bogini są twoje słowa. Siła czarotwórcza, święty dar Korydweny, opuszcza mnie, jestem słaba, jak dziecię. Uchodź, strzeż się pomsty drużek mych! Duch mój towarzyszyć ci będzie. Gdy żale sierocej usłyszysz gołębicy, wiedz, że głos to mój! Gdy wiatr zakwili w trawach na równinie, lub w drzew leśnem zacieniu, wiedz, że moje to są westchnienia. Biada, biada, Sinacie! Padnę w ofierze potrzykroć groźnej Korydwenie! Ale ty — uchodź!..
Domówiła — i znika w ciemnościach jaskini.
Przez dziewięć nocy brzmi głos Sinata śród jęku fal i wichur burzliwych, a gdy po raz dziesiąty noc z bezbrzeża niebios po złotych światła zstępuje śladach, nie zostaje zawodzenie pieśniarza bez echa. Odrzuciła Chiomara czarne zasłony Korydweny i biała, jako łabędź spływa ze skalisk w dół, śród ciemnej nocy. Radośnie zakrzyknął Sinat. Łódź jego ryje sobie drogę przez fale oporne. Na pewnym brzegu staje teraz jego noga — i kroki zbiegów osłania niebawem lasów cień...
Cóż to za jasne dźwięki w porannem rozdzwoniły się powietrzu? Jakież to błyski stali migocą w lesie pod świty zórz porannych? Mocny witeź Maelgun siedzi na omszonym głazie pod buku potężnego cieniem. Przyjaciele jego kołem stoją, a jego woje taniec mieczów tańczą. Nogi ich zawrotnym zwijają się wirem, miecze, jak płomienie połyskują w słońcu, spiżowe łańcuchy, naszyjniki złote, jako lśniące węże w skocznym świecą locie. Maelgun głową dumnie kiwa. Włosy jego wieją, jak chwosty gwiazd grzywiastych, jak letni obłok, pierś jego bieleje. Wspiera silne ramię o tarcz lazurową, srebrem świeci mu pochwa ogromnego miecza. Maelgun jest pawężą dla swojego ludu, dla wrogów swoich zgubą niezawodną...
Czemu błyskawicą zerwał się Maelgun z omszonego głazu? Gdzie u tkwił orle oczy? Spostrzegł gołębicę białą, Chiomarę. Trwożnie chwyta się Chiomara ręki pieśniarza, krok jej więźnie, serce kona z lęku. Maelgun strzałą śród zarośli mknie, jako jastrząb z chmur na kuropatwę rzuca się, chcąc dziewę porwać drżącą. Jako gdy wicher od zachodu wieje, a wichr drugi nadleci od wschodu, i na równi nieprzejrzanej nadaremnie pasują się z sobą, drzew moc miażdżąc, mącąc modrość niebios mroczną piasku i kurzawy chmurą, tak Maelgun z pieśniarzem Sinatem o zlęknioną pasują się dziewę. Woła bogów na pomoc jej płacz, lasy wokół jękiem jej wtórują...
W rozdeptaną trawę pada pieśniarz Sinat, ręce jego wiąże rzemień tęgi, harfa srebrna roztrzaskana w pół, roztargany wian z brzozowych liści. Jęk Chiomary las napełnia cały, przerażone ptactwo trzepocze się w gąszczach.
Potężnem ramieniem chwyta Maelgun dziewę, na bystrego rumaka przed siebie ją sadza, błyskawicą, wichrem przez las gna, przez równinę, jak meteor cudny lecz złowróżbny, pierzcha niewstrzymanie. Jak rój bladych gwiazd za nim wojownicy śpieszą. Daleka droga Maelguna. Noc chyli czarne skrzydła nad znużoną ziemią, nowa zorza powstaje z marszczących się fal sennego jeszcze morza, a dotąd niemasz kresu jego drogi. Dopiero gdy wieczór znowu ognistem kwieciem zachodnie stroi niebo, bielą wybłyska przed nimi na wzgórzu gród warowny, siedziba Maelguna. U stóp wzgórza, niby stado bydła n a zielonej trawie, chatyn wieś okrągłych stoi. Z każdej strzechy słup modrego wywija się dymu, w słońcu jakby złoty. Na chat progach mężowie przed wodzem się chylą, kobiety wołają: „Zdrowyś, panie!“
Wjeżdża Maelgun pod ojców strzechę. Dwa tury, białe bez zmazy, których karki nigdy jeszcze jarzma nie niosły, w ofierze bogom teraz padną. Wielka sala rozbrzmiewa godowników śmiechem. Piją wokół stołu z cudnokształtnych rogów. Radość błyska wszystkim z oczu, jak gdyby szczęście stałą siedzibę między nimi miało, a przecież zaguba śmiercionośnym już się zbliża krokiem...
Skinie Maelgun — i bardów orszak przez szerokie wchodzi podwoje. Zabrzmiały harfy, śpiewy falą płyną. Śpiewają o bogach, o białej Korydwenie, o Belenie, bogu złotowłosym królu słońca, który dzielność w mężów serca wlewa, pod którego mocą złote z ziemi zbóż w zrastają łany, który daje ziołom, leczącym choroby, z mchu kiełkować w cichym cieniu drzew. On olbrzymów buntowniczych zmógł, on zwyciężył ciemność śmiercionośną, książę bardów, władca nad wodami! Pług jego ze słonecznych ukowan promieni, tęcza niebios jak pas kwietny przepasuje bogu ciało, poświętna jałowica krok w krok za nią idzie. Mile chwalba mężów głaszcze bardów uszy. Śpiewają znów. A śpiew ich opowiada teraz o wyspach ptaków, kędy niebotyczne drzewa w wieczystej stoją zieloności, gniazda świętych skrzydlaczy niosąc na gałęziach. Ptaków tych skrzydła lazurem, purpurą, szafranem się mienią, król ich ma głowę złotą, w skrzydłach srebrne pierze. Śpiewny szczebiot tych ptaków jest, jako śpiew niebios, a do wtóru im z morza dziewy kwilą białe, które tu w samotności, zdala od swej ziemi, wygnanki na tej wyspie, beznadziejnie płaczą... — Tak bardowie. A godownicy z chwalbą głowami kiwają, a miód i wino płyną potokami, czarują ducha, myśli porywają w lot. Niema śród wszystkich siedzi Chiomara. W złotem tkane odzieli ją szaty; ręce, nogi, szyję złotem ozdobili. Siedzi niema, pogrążona w żalu. Teraz ją dziewy do komnaty Maelguna wiodą. Zawój oblubienicy słodką wonią dysze, ze złotych włosów balsam wonny dżdży. Jasność pochodni blasków tysiącami skrzy się w złotych klejnotach na piersi łabędziej, ale źrenice dziewy — chmurne, martwe. Chorowody dziew milkną, cicho w krąg w komnacie, Chiomara sama stoi, o słup swadziebnej wsparta sali. Oto wchodzi Maelgun. Wyciąga ręce do dziewy, w oku jego słodka tkliwość płonie.
— Mój Sinat! — woła dziewa. — Gdzie mój Sinat?
Jak użarty przez żmiję, rzuca się ku niej Maelgun. Ramiona jego oplatają ciało dziewy wokół. Lecz ona pewną ręką słupa wciąż się trzyma.
— Słyszysz, co rozkazuję? — szepczą jej usta. — Jeżeli życie moje sercu twemu drogie, odpowiadaj: chcę wiedzieć, gdzie mój Sinat? Jeżeli będziesz milczał, roztrzaskam wnet głowę o twardy ten słup i trupem na swadziebne łoże twoje padnę. Gdzie Sinat?
Maelgun długo milczy, czoło jego chmura kryje. Westchnie wreszcie i tak rzecze:
— Głęboko w podziemiu, pod naszą komnatą, na twardej skale drzemie Sinat twój. Umrze, jeżeli moją nie będziesz.
A dziewa na to smutnym głosem:
— Jestem twoja, byle on żył.
Chwyta Chiomara złotą czaszę, pełną wina.
— Chwała ci, bogini potężna, biała Korydweno! — woła. — A ty pozdrowion bądź, małżonku mój, Maelgunie.
Wylała nieco wina na podłogę, i klęcząc, podaje bohaterowi złotą czarę. Duszkiem wypróżnił Maelgun puhar swadziebny. Odrzuci naczynie — i do Chiomary się zbliża. Wtem zatrzęsły mu się nogi. Usta mu bledną, oczy w dołach gasną, i bohater pada na ziemię jak kamień.
Strasznym śmiechem zawyje, jak wilk, Chiomara.
— Jad wypiłeś! — woła. — Na łożu twojem w objęciach spocznę Sinata, a trupa twego wyrzucę psom! Twój lud nie przyjdzie ci z pomocą, dolałam do miodów czarnego ziół soku, daleko ztąd będę z kochankiem swym, zanim woje twoi żelazny przemogą sen! Nie bezkarnie zelżyłeś Chiomarę!
Bez słowa wije się Maelgun w mękach konania, u stóp łoża swadziebnego. Chiomara długiem spieszy przejściem; w łono ziemi wilgotne wiodą schody, cienie pierzchają przed płomieniem pochodni, iskry lecą w mroki ciemnych zakątów. Drżąca ręka dziewy otwiera ciężkie drzwi — wykrzyk rozpaczy pod mrocznem zabrzmiał sklepieniem, Maelgun skłamał, więzienie próżne stoi! Chiomara tłucze białem czołem w skałę, rozpacznie rwie sobie włosy z głowy. Jak lwica pędzi z powrotem do swadziebnej sali, kędy Maelgun martwy u stóp łoża leży. Noga jej srogo głowę umarłego razi. „Skłamałeś!“ — woła, i ręką chwyta go za włosy. Próżno wszakże nóż w stężałe wbija piersi; jako skała, niemy leży Maelgun. Cicho stoi Chiomara. Tak drzewo, w przedburznej, dusznej chwili, gałęzie ku ziemi smutnie zwiesza, czekając, aż wicher z górskich gniazd w objęcia je chwyci, a chmury — gromów pożar zrodzą i ciężkie ulew potoki. Serce jej drga w szponach rozpaczy, w głowie ciemność się rozgościła. Myśli wszystkie gasną jej w duszy. Tak ciemność za włada w tajemną oną noc listopadową, gdy druidzi z zasłonionemi twarzami poświętny ogień wieczny gaszą, a potem powoli, na znak dany, ognisko po ognisku w całej gminie w mroźny mrok się otula, aż wreszcie noc straszna, rodzicielka światła, całą ziemię w moc swoją bierze. Ale nagle — jako tejże nocy święty ogień na górze czcigodnej znowu wystrzela, obraz żywota nowego — tak strzeliła myśl w opustoszałej głowie dziewy. Wlecze zwłoki Maelguna przed dom, do ogona rumaka je wiąże. Potem wraca do sali swadziebnej, dziko rzuca gorejącą na łoże pochodnię. Ogień bucha. Nie zwlekając chwili, na rumaka siada Chiomara i noc całą bez spoczynku gna. Nieszczęsnego małżonka w prochu z sobą wlecze. Włosy jej złote wieją z wiatrem, drzew gałęzie pierś smagają nagą, śmiech jej straszny płoszy ciągle konia. Na pagórku za lasem się wstrzyma. Obejrzy się w krainę za sobą. Niebo gore krwawo jak śpiż rozpalona, gwiazdy srebrne bledną jakby w przerażeniu. Płomienie ze swadziebnej Maelguna łożnicy liżą czarne dymów słupy; skier ulewa, barwna jako tęcza, świetna jak kamieni drogich grad, potokami spada na chatyny ciche; pożar jak jezioro szerzy się ogniste, każda chatka ogniową jest falą; wzwyż ku niebu rwie się, wzbija płomień, niby pyszny, zwycięzki, olbrzymi, smagający stropy niebios, język. Walące się domów mury grzebią w gruzach i dymie rodziny, które dotąd osłaniały przed wichrem i dżdżem, niby skrzydła samicy swe pisklęta chroniącej młodziuchne. Krzyk, jęk wojów, rozbudzonych z żelaznego snu po zatrutym ziół sokami miodzie, falą nocne rozbija milczenie. Chiomara tylko pięści wznosi, z ust jej klątwy padają tajemne. Pędzi dalej, dalej, dalej. Krew się leje z poszarpanych Maelguna członków, pohańbiony jego włos krwawe ściera ślady własnej krwi na głazach... Zmiłowania nie zna serce srogiej Chiomary... Martwa równia pod miesiącem wielkim, krwawym, drzemie, wiry pyłów błądzą po niej, niby niegrzebanych bohaterów dusze, wokół wycie zwierza pobrzmiewa dzikiego, z łona skalisk, sterczących śród piasku, wypłoszone leci nocne ptactwo, a w podziemia pomiędzy głazami, wzwyż ku miesiącowi, słupem czarny dym się wali. To potężnej czarownicy gniazdo. Nigdy ona słonecznej nie widzi światłości; w głębiach ziemi skryta, drgań tajemnych serca świata słucha, słucha głuchych a proroczych wieści, które z bezdni niezgłębionej płyną. Bez bojaźni stoi Chiomara przed straszliwym czarownicy zjawem. Białą ręką pociągnie bez drżenia za jej długiej, czarnej szaty fałdy.
— Wiem, żeś potężna ja k bogowie sami! — wielkim głosem woła Chiomara. — Twoja wola panią jest żywiołów, po królewsku rozkazujesz gwiazdom, twego słowa słuchać musi księżyc, jeśli zechcesz, z niebios tła go stargniesz, i krwią brocząc zwali się na ziemię. Na twe słowo ziemia padłych wyda bohaterów popiół, na twój rozkaz próchno nieboszczyków z mogił odwiecznych do stóp twych popełznie, na twe skinienie nocny wiatr, w szczelinach czaszek zetlałych gwiżdżący, słowa w nich ludzkiej stworzy mowy. Na ciemności, przez ciebie władające, na los, który wszystko chłonie, na moc ową, co światu panuje, zaklinam cię, ciebie i twą wiedzę — niech ten nędznik martwy odpowiedź mi da!
Zmilka Chiomara, zrywa z pośpiechem z łabędziej szyi klejnoty iskrzące, z ramion i nóg złote kręgi, naramienniki, zapinki, pierścienie — wszystko pod nogi rzuca czarownicy.
— W ofierze ciemnym daję to bogom! — woła — Złoto daję, zgubny ludziom dar, i krew daję, krew, którą przelałam, krew, którą oni piją radzi. Zło i pomstę spełniłam! To i tobie, i twym bogom miłe.
Powstaje powoli wieszczka potężna, jedną ręką bierze Maelguna, rzuca martwe ciało potężnego niegdyś bohatera na stos zgotowany. Głęboko się bogom zgubonośnym skłoni, potem czarodziejską pocznie, grozy pełną pieśń. Brzmi to jak wycie wilków, gdy w noc zimową, głodem udręczone, szaleją w lasach, na postrach ludziom; jak skrzek nocnego brzmi to ptactwa, gdy się pod niebem bezmiesięcznem żali; brzmi to jak grom, gdy pnie drzew rozdziera, jak rzeki łoskot, kiedy zrywa brzegi. Tak śpiew jej zaklęć grozy pełnych grzmi. Jednocześnie truciznami twarz Maelguna kropi, jadowitym wężem białe mu smaga piersi, na pohańbioną głowę skry sypie czerwone. Zwolna trup podnosi się na stosie, oczy mu w dołach świecą, jak o błyskawice, włos się jeży, usta drgają, z gardła straszne wybiega rzężenie.
— Gdzie mój Sinat? — woła Chiomara.
Nieboszczyk głuchym odpowiada głosem:
— Biada mi! Za czarną moją zdradę, słodki dar żywota na wieki mi wzięto! Biada mi, żem słów miodowych tkliwego dziewczęcia kiedykolwiek słuchał; jeszczebym się szczęśliwie słońcem cieszył, a tak oto ciemność mym udziałem! Zdradne, podłe jest to plemię bardów. Krasę twą opiewał, Chiomaro, rozpłomienił namiętność w mem sercu, żądzę dziką wzbudził w dzikiej mojej duszy. We dnie, w nocy, wciąż pragnąłem ciebie. Sinat był mi druhem, pobratymem. Przysięgał mi to po tysiąc razy, że — mnie gwoli — morze, ogień zmoże, że i samą gotów ponieść śmierć! Widząc moją tęsknotę za tobą, ze śmiechem mi przyobiecał Sinat, że cię wyrwie, choćby z bogów mocy, że twe słodkie ciało na mem sercu złoży, że na twych piersiach tęskność swą ukoję! Ślub swój spełnił. Kłamał ci swą miłość, z bogów mocy wyrwał cię, jak przyrzekł, i do kryjówki przywiódł śród lasów, gdzie z podwójną czekałem cię tęsknotą. Bój o ciebie prostem był udaniem. Złotą harfę wziął w nagrodę za cię, lśniącobiałych pognał stado wołów.
Stoi Chiomara, jako burza mroczna, piersi jej wzdymają się, jak morze.
— A gdzie Sinat? — woła głosem gromu, paznogciami pierś łabędzią szarpiąc.
— Daj już memu ciału spocząć! — jęczy zewłok Maelguna na stosie.
— Gdzie jest zdrajca Sinat? — ryczy Chiomara, jak gdyby jałowica przed bogów ołtarzem ostrze stali w białem czuje ciele.
— W cichym śnie pogrążony, drzemie u źródełka, gdzie raz pierwszy cię ujrzał — szepcze Maelgun.
Ciało jego ciężko na stos pada. Czarownica ogień w suche drzewo rzuca...
Strzałą leci Chiomara przez pieczarę, płoszy dziko rumaka bohatera Maelguna, rumaka długą znużonego drogą. Rozmachuje Chiomara nagim mieczem, mieczem bohatera Maelguna, grotem jego do krwi bodzie konia, leci, leci, dalej, dalej, dalej...
Gwiazdy bledną w rannym brzasku, zorze w modrej śmieją się wyżynie. Zeskoczyła Chiomara z konia, spiesznym krokiem po mchu miękkim idzie, znalazła młodziana w śnie pogrążonego, uśmiech mu igra na czerwonych ustach.
Słodko drzemie pieśniarz Sinat. Białe mu piersi rosa kąpie; złote, długie włosy, pośród kwiecia i zielonej trawy, jak strumyki światła błądzą, z rannym igrając wietrzykiem. Stare dęby śpiew mu szumią cichy, biały motyl na czole mu usiadł. Hej, młodzianie, uśmiechasz się słodko? Biada ci! Śmierć gorzka już się zbliża, już nie ujrzysz złotych słońca blasków, oniemieje ptaków śpiew dla twego ucha!..
Chiomara u głowy mu stoi, obie jej ręce ciężki miecz trzymają.
— Zgiń, rabie podły! — woła Chiomara i ostrze w piersi nurza mu głęboko.
Jęknął młodzian, piersi mu się wzdęły, palce w ziemię wryły się głęboko, oczy mu gasną, lice jak śmierć blade, krew ciemno barwi kwietne trawy letnie. I znów mignął miecz w powietrzu rannem, niby gromu śmiercionośny błysk, i odcięła jednym ciosem Chiomara wdzięczną głowę młodziana od martwych już zwłok...
W niemym żalu siedzą kapłanki Korydweny w mroku nocnym, u ognia krwawego nad swą drużką kwilą. Nagle śród ich koła staje Chiomara, obraz śmierci, blada, jako kamień, nawpół naga, z rozpuszczonym, roztarganym włosem... Z szat i włosów, niby dyamenty i perły, morskiej wody ociekają krople...
— Oto jestem! — woła Chiomara — oto pohańbioną macie Korydweny kapłankę, pohańbioną z własnej winy, z pełnej woli! Pomsta dosięgła tego, który winę ze mną niesie! Cień jego blady błądzi bez ukoju między grobem i słońcem! Krew jego krwawo trawę rosi letnią, na jego białych piersiach kruki czarne siedzą i sercem jego młode swoje karmią! Usta jego nie kłamią już miłości, oczy, które w mej duszy płomień roznieciły, zgasły na wieki! Przekleństwo nędznikowi! Oto jego głowa!
Rozwarła fałdy swojej szaty — i głowa Sinata na ziemię pada, pod stopy kapłanek straszliwie się toczy, i odkopnięta w ogień leci. Dziewy stoją milcząc. Chiomara szatę z ciała zdziera.
— Chcę swej kary! — woła. — Czyż skonała mściwa Korydwena?
W proch się rzuca, przyciska twarz do ziemi.
Szał poświętny, święta namiętność, wielki gniew bogini Korydweny wzburzyły się w piersiach dziew — kapłanek. Straszny wykrzyk w ciemnej zabrzmiał nocy, na swą drużkę rzucają się wieszczki — już białe jej ciało w kęsy rozszarpane!.. Ognie gasną, cisza w krąg zawłada, w chmurach znikły gwiazdy, tylko wiatr stłumionym odzywa się płaczem, tylko fale pluszczą, zmywając kraśne ślady krwi Chiomary nieszczęsnej, tylko ciemne morze zbiera w mokrem swem łonie rozmiotane piękne jej członki...
Głos Chiomary słabł, doumierał i zamilkł w cichem zakwileniu biadającej duszy, dręczonej gorzkiemi wspomnieniami o dawno minionych mękach. Nastała głucha, martwa cisza; ocierałem pot, lejący mi się strumieniami z czoła, a drżałem cały z zimna przenikającego mnie aż do kości, bo wrażenia wywołane pieśnią Chiomary były tak żywe i potężne, że wprost bicie serca wstrzymywały mi w piersiach. Nie były to tylko słowa, dochodzące do mego ucha; było to widzenie. Całą tę straszną, krwawą historyę widziałem najwyraźniej, jakby się przed mojemi działa oczami; jak cienie, przeciągały jeszcze przede mną postacie przerażającego tego dramatu z rękami mordem zakrwawdonemi, z płomienistymi odblaskami pożaru na bladych twarzach. Zakryłem sobie oczy ręką, aby już, nic nie widzieć. Gdy znowu je podniosłem, stał cień Chiomary przede mną, ale już nie w olśniewającej krasie, jak wczoraj, nie w postaci kapłanki Korydweny, jakem ją był widział przed chwilą, porywającą w barbarzyńskiej swojej wielkości, buchającą namiętnościami dzikiemi. Był to wprawdzie ten sam kształt, ta sama postać, ale cała tragiczna, groźna wielkość znikła z jej twarzy, stała przede mną blada, jak widmo prawdziwe, ale oczyszczona, z rzewnem okiem pokutnicy, pogrążona cała w głębokim smutku dusznym.
— Jakaż ludzka jesteś! — zawołałem zdumiony. Nie wydajesz się już mieszkanką świata innego, jesteś, jako prawa córa tej ziemi! Mogę patrzeć na ciebie bez strachu, bez bojaźni, jak na siostrę! Jakże głęboko wzruszyły mnie cierpienia twoje!
Chciałem ze współczuciem ująć ją za rękę, ale ręka moja nie spotkała nic prócz powietrza, a postać Chiomary zachwiała się i zafalowała, jako mgła na wietrze.
— Znasz cierpienia moje na ziemi — odparł jej głos, miły, jak fal pieszczotliwe szemranie — ale nie znasz całego szeregu mąk przecierpianych na innych światach.
— Jakto! — wykrzyknąłem. — Czyliż i po śmierci jeszcze dalej cierpieć musimy? Czyliż nie jesteś duchem jasnym, wzniosłym, zażywającym miru i szczęścia bez końca.
Chiomara potrząsnęła smutnie głową.
— Nie jestem dotąd szczęśliwa. Jestem samotna, bolesna, jak wówczas, gdy na ziemi żyłam. Nie jestem dotąd duchem, zamieszkuję jeszcze ciało, jak widzisz, do ludzkiego podobne. W porównaniu z ciałem ludzkiem jestem wprawdzie cieniem... Żyjemy w eterze, przelatujemy ze świata na świat, wznosimy się przez przerodziny ciągłe coraz wyżej i wyżej, i z czasem stajemy się duchami istotnymi... Nie pojąłbyś życia naszego, nie ma ono nic wspólnego z życiem ziemskiem... Z każdem przetworzeniem się w nową istność tracimy pamięć minionego bytu swego, aż wreszcie przychodzi chwila odrodzenia się stanowczego, aż wreszcie stajemy się istotą, jaką ja teraz właśnie jestem. Wtedy pamięć nasza powraca, wtedy cała przeszłość leży przed nami, jak bezbrzeżna równina u stóp wysokiej rozpościerająca się góry, wtedy oglądamy, jakby z jakiegoś wyższego stanowiska cały długi łańcuch różnych żywotów, przeżytych od chwili, gdy dusza nasza z ciasnej niemej, ograniczonej, martwej wydobyła się poczwarki, od chwili, gdy słabem życia drganiem od niedyszącego różnić się poczynamy tworzywa, aż po koniec świadomie przebytej drogi żywotów. Wówczas poczynają falować w nas potężnie różne uczucia. Dawno nieznane, dawno zapomniane przebudzają się nagle, jak wulkany w naszej istocie, coś ciągnie nas w górę ku życiu czystszemu, szczęśliwszemu podobno, niż to, któreśmy dotąd poznali na długiej konań i odrodzin drodze, coś znowu tajemniczo nęci i wabi nas z powrotem tam, dokąd wracać jest grzechem... I oto ja mam zuchwalstwa stanąć tam, gdzie nie jest moje miejsce... Wybieram grzech.. Wracam ku ziemi!
— A cóż ciągnie cię tu, na tym smutnym globie naszym, pełnym cierpień, nędzy i łez?
— Tęsknota nieukojona, niepojęta nawet dla dojrzalszego mego ducha, który próby przeszedł najróżniejsze. Czyż nie zdarzało ci się widzieć ludzi przelewających gorzkie łzy w lśniących od złota pałacach, klnących swą dolę i marzących we dnie i w nocy o nawpół zburzonej chatynce, rozpadającej się gdzieś w wilgotnym cieniu leśnym? Gdy pamięć mi wróciła, gdy przebiegłam okiem cały długi szereg różnych bytowań, rozbłysła we mnie miłość dla mrocznego tego padołu, i wszystka świetność pozostałych światów zbladła i przygasła mi nagle. Gdy istoty półboskiej wzniosłości wołały mnie bym z niemi ku olśniewającym wzbiła się wyżynom, ja uczułam tęsknotę za istotą inną, uczułam miłość namiętną dla duszy ludzkiej, to jest dla istności, która przecież nienawiścią tylko dręczyła mnie zawsze. Ujrzałam wtedy litośne współczucie, jawiące się na twarzach owych tworów czystszych, ale jednocześnie usłyszałam twoje wołanie i, jakby dzikim porwana wirem, we mgłę ziemskiego zanurzyłam się powietrza. Wyrzekam się społeczeństwa duchów, obcowania z tworami wyższymi, szukam duszy ludzkiej, któraby wolna od wszelkich związków ziemskich, w bezbrzeżne, nieskończone popłynęła ze mną etery, duszy, któraby własnowolnie obraną dolą do mnie się przykuła, któraby ze mną razem opierała się żelaznemu prawu nieznanego wdadcy! Zaniosę tę duszę w świat jaśniejący krasą, chcę z nią błądzić ze światów na światy, w wiecznem upojeniu, w wiecznej radości. Moc moja i siła chroniłaby nas oboje od klęski, a duszę ukochaną od zmian, przerodzeń i wszelakich prób ciężkich.
— Chcę z tobą wiecznie być — zawołałem porwany czarem nieodpartym, bo podczas mowy zmieniła się Ohiomara znowu w istotę wyższego rzędu, jaśniejącą pięknem na ziemi niewidzianem, a jednocześnie pragnienie widzieć światy w snach tylko przeczuwane, poznać ich tajemnice, pojąć istoty inne, opanowało mnie z taką siłą, żem o wszystkiem, prócz Chiomary i jej słów, zapomniał.
— Mów, co mam czynić? — spytałem.
— Mam tylko wtedy moc nad tobą, jeżeli odrzucisz stanowczo wszystko, co z ziemią cię wiąże... Słyszysz? Wszystko! Odrzuć ciążące ci brzemię ciała, zniszcz bez wahania tę nędzną skórę twej istoty, a swobodnie, jako promień słoneczny przemkniesz przez ołowiane to powietrze i znajdziesz się ze mną w modrym eterze! Ale bardziej jeszcze niż ciało, wiązałaby cię z tym światem i stałaby, jak opoka między nami, miłość dla istot ziemskich; jeżeli czujesz ją, żegnaj mi na wieki, jesteś dla mnie stracony! Jeżeli serce twoje przy spojrzeniu na mnie zabije dla kobiety zrodzonej z kobiety, rozpłynę się w niwecz przed okiem twojem, i będę ci jedynie snem już prześnionym, który nigdy nie wróci! Jakżebyś chciał Bogu się opierać i jego porządkowi, gdybyś nie miał siły zdeptać słabą iskrę miłości człowieczej?
— Nic nie wiąże mnie z tą ziemią! — zawołałem. — Samotny, nie kochany, jak niegdyś ty, beznadziejnie idę przez życie... Twoim jestem! Z tobą chcę być na wieki!
Skoczyłem ku szafie, gdzie obok małego zbioru rzadkiej starożytnej broni, wisiał piękny pistolet, który niegdyś z Paryża sobie przywiozłem i tam umieściłem. Trzęsącemi ze wzburzenia rękoma, jąłem go nabijać. W tejże chwili ozwał się w cichym domu płacz naszego dziecięcia, wzruszające kwilenie, a zaraz potem uspakajający śpiew Flory i głębokie, drgające dźwięki kilku akordów na harmonium. Zatrzymałem się bez ruchu z pistoletem i nabojem w ręku, nogi zaczęły mi drżeć i padłem na fotel. Walka okrutna jęła toczyć się w mem sercu, ale gdy podczas mego wahania cień Chiomary zaczął blednąć coraz bardziej, niewysłowiony ogarnął mnie niepokój.
— Stój, stój, cudny cieniu! — wołałem. — Nie waham się bynajmniej, pójdę z tobą, nieodparcie ciągniesz mnie ku sobie, ale serce krwawi mi się, od drogich odrywając się istot! Krótkie tylko pożegnanie ostatnie — i jestem twój na wieki!
Chwyciłem spiesznie za ołówek i zacząłem pisać kilka słów do Flory, wspomniałem też w krótkiem zdaniu o naszem dziecięciu; ale podczas pisania wzrok mój tkwił ciągle na blednącem widmie Chiomary.
— Biada, biada! — jęczał cień. — Ty kochasz, inne pęta cię wiążą, lgniesz do ziemi... Żegnaj na wieki! Czemu wołałeś mnie?
— Nic mnie nie wiąże! — zawołałem, prawie oszalały ze strachu, że Chiomara mi zniknie. — Idę już z tobą!
Ale cień Chiomary bladł, i jęk dobrzmiewał słabo w zawodzeniu wiatru pod oknem.
— Już cię prawie nie widzę! Gdzie jesteś? — zawołałem, a gdy nie odpowiadała, skoczyłem ku ukrytej szafce u okna i chwyciłem flakon z czarodziejskim napojeni. Chciałem wypić zawartość kryształowego naczyńka, wzmódz w ten sposób wzrok swój duszny, aby odszukać ją we mgle, w którą rozpłynęły się jej zarysy.
— Ty kochasz! Ty wahasz się! — zabrzmiało głośniej poniekąd, i zarysy we mgle zaświeciły wyraźniej.
— Nie kocham i nie waham się! — zawołałem radośnie. — Oto dowód, że odchodzę obojętnie z tego świata pełnego nędz i bólu: ani słowa tkliwego do tych, którzy tutaj zwłoki me znajdą zakrwawione!
W dzikiem uniesieniu przystąpiłem do stołu, wziąłem rozpoczęty list, zerwałem z szyi mały medalionik z wizerunkiem Flory, potarłem zapałkę i podpaliłem list, w który uprzednio zawinąłem medalion. Palący się papier rzuciłem do kominka. Po chwili strzelił wielki płomień, było tam mnóstwo nawrzucanych papierów, oraz kawałki niedopalonego drzewa. W chwili, gdym od buchającego odstąpić chciał ognia, aby kulą pistoletową kres życia położyć i duchowi wolność dać, zadrgało powietrze tajemniczym najczarowniejszych dźwięków prądem: święcie, tkliwie, słodko płynęła ku mnie fala organowych tonów, z któremi wiązał się miękki, głęboki, z samego serca idący głos Flory. Oczy mi zwilgły, jak piorunem rażona, zatrzęsła się cała ma istność, czułem w tem okamgnieniu, jak niewysłownie drogą była Flora mej duszy.
— Oh, Floro! — zawołałem, poruszony do głębi — Gdybyś mnie była kochała!..
Zaraz potem wszakże otrząsłem się z chwilowej tej słabości.
— Było to ostatnie wahanie — szepnąłem. — Wracam znowu do ciebie, Chiomaro.
Ale zamiast za pistolet chwyciłem za flakon z czarodziejskim napojem; czemu tak uczyniłem, nigdy nie mogłem sobie wytłómaczyć.
— Oh, Floro, gdybyś mnie była kochała! — westchnąłem raz jeszcze.
— Ja cię kocham, a ty mnie pojąć nie chcesz! — zabrzmiał w tejże chwili smutny głos Flory.
Słowa te były refrenem starej ballady szkockiej, którą Flora właśnie śpiewrała, ale mnie w tem okamgnieniu zdało się, że ona wprost do mnie mówi, że na westchnienie moje taką mi śle odpowiedź. Radość szalona przejęła mnie, serce zabiło mi tak gwałtownie, jakby pęknąć miało...
— Twoja miłość byłaby światem jedynym, do któregobym tęsknił! Oh, Floro, Floro! — zawołałem z uniesieniem i odrzuciłem trzymany w ręku flakon prosto w ogień.
Odskoczyłem, gromowym ogłuszony wybuchem. Jak fale rozszalałej rzeki, rozlał się w okamgnieniu ogień z kominka, i wnet lizały, blado-modre języki niezliczonych płomieni stare księgi, spróchniałe sprzęty biblioteczne i nawet surdut mój, który szybko zerwałem z siebie i odrzuciłem. Całe powietrze zamieniło się jakby w ogień. Biblioteka gorzała jednym płomieniem. Z przytomnością umysłu, której sam sobie objaśnić nie mogę, zerwałem z siebie płonącą odzież i w okamgnieniu znalazłem się na korytarzu. Myśl, aby ostrzedz Florę przed pożarem, aby ratować ją i dziecko, gnała mnie ku schodom, wiodącym na dół, ale wyziewy zniszczonego płynu tak mnie odurzyły, żem do schodów nie trafił; minąłem je w pośpiechu i padłem nawpół zaduszony trującym dymem, w przeciwległym końcu korytarza.
Omdlenie, które pozbawiło mnie świadomości było krótkie, ale przyszedłszy do siebie, spostrzegłem jednak, że przez ten krótki czas pożar w starym domu z olbrzymią rozszerzył się szybkością. W dole pod sobą słyszałem wołania, spieszne kroki, krzyk, hałas.
— Bogu dzięki! — pomyślałem. — Wybuch zbudził ich, uratują się w czas!
Chciałem się podnieść i dopełznąć do schodów, ale siły moje były zbyt wyczerpane i nie mogłem nawet utrzymać się na nogach. Podniosłem głowę: na drugim końcu korytarza, nad biblioteką, dach zawalił się właśnie, i widziałem, jak z niebios wyżyny ciężkie chmury zaglądały ciekawie w ogień, jak w szczelinach ich na zaczerwieniałem niebie gwiazdy drgały i bladły, i jak nad rozszalałymi płomieniami unosiło się widmo Chiomary. Ramiona miała otwarte i ku mnie wyciągnięte, była piękna jak meteor, wzniosła i straszliwa jak śmierć.
— Pójdź ze mną! — huczało wichurą i szeptało łagodnymi podmuchy. Zanurzała się w czerwonych płomieniach, niby w falach, a te niosły ją ku mnie bliżej, bliżej...
Ale nagle mignął wśród dymów drugi cień, blady, biały, z rozwianym włosem — była to Flora. Do wpółnagich piersi, potarganą suknią do połowy ledwie zakrytych, przyciskała dziecię otulone niby zawojem ciemnemi jej włosami; oczy miała niezmiernie wielkie, z przerażenia szeroko rozwarte, a w ciemnej ich nocy tysiącznemi skrami zwierciedlił się pożar. Jak szczwana psami łania, pędziła po schodach na górę, z głową w tył odrzuconą, z otwartemi ustami, z bladem śmiertelnie licem, a głos jej wielki wolał potężnie śród nocy i pożaru: „Łazarzu! Łazarzu! Łazarzu!“ Rozpacznie spoglądała w płomienie, a ujrzawszy mnie na drugim końcu korytarza, żywego i bez szkody, krzyknęła z radości i po chwili klęczała już koło mnie. Jedną ręką przyciskała do siebie dziecko, które ze zdumieniem patrzało w połyskliwe płomienie i słodko bez najmniejszej obawy uśmiechało się do grożącej nam śmierci, drugą chwyciła się mnie.
— Bogu dzięki! — wołała. — Ty żyjesz! Nie chcieli mnie puścić do ciebie, już podobno zapóźno! Wyrwałam im się. Pójdź prędko!
Chciała mnie pociągnąć za sobą.
Ale ja stałem jak przykuty do miejsca. Cień Chiomary, który zbladł przy ukazaniu się Flory, wyrazistszych znowu nabierał zarysów. Była piękna jak nigdy przedtem, wzrok jej nęcił nieodparcie, ruch ręki dziwny miał majestat — była potężna jak bóstwo, ciągnęło mnie do niej niezwalczenie — nie posłuchać, oprzeć się, zdało mi się niepodobieństwem.
— Czego chcesz odemnie? — spytałem Florę, podnosząc rękę i wskazując na widmo. — Patrz tam w płomienie, czyliż nie widzisz, jak i czarowny duch tam ulata, jak mnie woła do siebie? Jego ręka wskazuje mi drogę, którą iść mam! Jego jestem, wpadłem w moc jego. Chcę umrzeć, nie pójdę ztąd — ty idź i ratuj się, ratuj swe dziecię!
Flora zatrzęsła się, niepokój śmiertelny wybił się na jej twarzy. Porwała się z klęczek.
— Kto ci dał prawo wybierać śmierć? Bóg ci to zakazuje: do mnie należysz i do dziecka naszego!
— Do ciebie, kobieto dumna, nieczuła? Jakiemż to prawem? Czyliż niewolnikiem twym jestem? — wołałem, i uwolniłem się z jej objęcia. Odepchnąłem ją od siebie i zapłonąłem uniesieniem namiętnem, przypomniawszy sobie całe swe nieszczęście w tem okamgnieniu. — Tyś sama wpędziła mnie w zagubę, ty sama dałaś mnie w ręce mocom nieznanym, twoje wzgardliwe usta są powodem mego samobójstwa, krew moja padnie na ciebie, twoje serce niezdolne kochać zawiniło wszystko...
— Łazarzu! — zawołała namiętnie. — Co mówisz? Czyż podobna, abyś takiem na mnie patrzał okiem? Oh, Łazarzu, ja cię kocham! Tu, w chwili, gdy śmierć w każdem okamgnieniu porwać mię może, przysięgam ci na życie swego dziecięcia, że cię kocham, żem cię kochała od pierwszego spojrzenia, że serce moje należało zawsze tylko do ciebie, do ciebie, do ciebie jedynego!
Zachwiałem się, byłbym krzyknął z radości, ale nie mogłem uwierzyć.
— Kłamiesz, kłamiesz! — szeptałem, ale ona nie zwracała na to uwagi, i mowa jej stawała się coraz gorętszą, coraz namiętniejszą z każdem słowem, jakie wymawiała.
— Już w dziecinnych latach, gdyś ty bawił gdzieś w dali, było imię twoje słodką dla uszu mych pieszczotą, kochałam cię, zanim wiedziałam, co jest miłość! Już wówczas posłyszałam raz, jak ojcowie nasi o przyszłym związku naszym mówili, i stałeś mi się odtąd złotą baśnią, istotą anielską, która miała mnie zbawić i wywieść z domu ojcowskiego, gdzie brak miłości z taką znosiłam boleścią. Ale tyś nie przychodził. Smuciłam się — i wówczas to zaczęłam myśleć o klasztorze. Gdy przyszedłeś nareszcie, pokochałam cię całą duszą, i jeżeli kłamałam kiedy, to wówczas tylko, gdym się miłości swej zapierała w ogrodzie, wówczas, pamiętasz, gdyś o rękę mą prosił. Płakałam, widząc, że w miłość nie wierzysz, rozpaczałam, ale przytem szalałam z radości, że moim jednak będziesz.
— A ta twoja tajemnica, z którą przedemną się ukrywałaś, z którą mimowoli nawpół się zdradziłaś, to nie była zatem miłość dla innego? — spytałem, odurzony jej wyznaniem, i jak gdyby budząc się ze snu.
— Tą tajemnicą była miłość moja ku tobie! — zawołała, i z oczu jej prąd jasnych polał się łez. — Chciałam stłumić tę miłość, gdy duma moja buntowała się wskutek twojej obojętności, nie chciałam, abyś wiedział, jak bardzo cię kocham — bałam się twego szyderstwa! Gdyś mi wrówczas pychę i chłód wyrzucał, czułam, że serce mi pęka, chciałam do nóg ci się rzucić, jak teraz, i wyznać ci wszystko! Ale cyniczny twój śmiech był piekłem wyganiającem mnie z raju. Nie mogłam mówić, milczałam — i przez to dopuściłam się zbrodni! Jestem winna — prawdę rzekłeś, jestem winna i Bóg mnie karze! Znosić jest jedyną cnotą kobiety, kochać — jedyną powinnością! Prawa miłość nie pyta o nagrodę, o uznanie! Kobieta nie ma innej cnoty, innego dostojeństwa, innej świętości nad miłość! O Łazarzu, zmiłuj się nademną, daj mi naprawić co złego uczyniłam, pójdź, ratuj się!..
— Floro, Floro! — zawołałem. — Kocham cię bardziej, niż duszę własną. Biada mi! Już zapóźno! Nie mogę już odwrócić oczu od owego widma, czarnoksięzka moc jego obróciła w głaz moje nogi, nie mogę iść za tobą! Idź sama, idź i ratuj dziecię!
Flora zerwała się z kolan, na które była padła przy ostatnich słowach, ramiona jej owinęły mą szyję, włosy jej wiały z wiatrem i smagały mnie po twarzy. Flora zapatrzyła się w płomienie, czułem, jak drżała, i ona także widziała cień Chiomary. Ale strach jej minął prędko.
— Nie boję się ciebie, widmo piekielne! — zawołała, i puściwszy mnie jedną ręką, wzięła nią dziecię z podłogi, gdzie je była na chwilę położyła. — W bój pójdę z tobą i nie boję się wyniku, bo miłość silniejsza jest od twego czaru. Ona w półbogów zmienia twory słabe, i ja zwyciężę!
Z uniesieniem przycisnąłem ją do piersi, niezmierna miłość dla niej rozfalowała mi się w sercu — i cień Chiomary bladł.
— Nie pójdę od ciebie, Łazarzu mój! — wołała Flora. — Jeżeli zginiesz, zginę i ja, a dziecię nasze pójdzie z nami. Była chwila gdy obojętność twoja względem dziecka ciemną między ciebie i serce moje rzuciła chmurę, chwila, gdy macierzyńskie me uczucie przeciw tobie się zbuntowało, lecz chwila ta minęła! Nietylko siebie, ale i syna twego przynoszę ci w ofierze... Nie jesteś w mocy żadnego demona, nie wierzę w żadną moc, prócz mocy Bożej! Bóg jest miłościwy, on nas nie rozłączy, a ja nie chcę raju innego, jak połączenie z tobą! Obejmij mnie, małżonku, o, pocałuj mnie, oto ślubna noc nasza — wieczne połączenie — oto śmierć już się zbliża!
Głowa jej bezwładnie opadła mi na piersi, siły zaczęły opuszczać Florę; ale moje za to powróciły w dwójnasób. Pewnie chwyciłem ją w pół i pośpieszyłem ku schodom, przyciskając ją do siebie; ona znowu resztą sił dziecko trzymała. Widziałem jeszcze słaby cień Chiomary w płomieniach, ale nie zwracałem już nań uwagi — moc jego znikła na zawsze. Dobiegłszy do schodów, obejrzałem się raz jeszcze: cień jej rozbłysł po raz ostatni, spiętrzył się wysoko jak góra, wzbił się się do samych niebios, czerwone i modre błyski zaświeciły w tem ciele olbrzymiem, strzeliło wzwyż jak płomień przed zgaśnięciem i znikło w ciemnościach jak skra, którą noga zdeptała w popiele... Już pędziłem z ciężarem swym drogim ze schodów, już byłem przed domem... Czas był największy, bo w tejże chwili zawalił się dach nad korytarzem i byłby nas pogrzebał... Słupy dymu i kurzawy buchnęły za nami na ogród, iskry dżdżyły nam na głowy, ale jużem składał uratowaną Florę pod wielkim dębem. Łzy radości padały mi z oczu na jej twarz, a ona, całując dziecię, uśmiechała się do mnie słodko jak święta. Burza, która zbierała się przez cały wieczór, wybuchła nareszcie, i ogromna ulewa pomagała gasić wieśniakom, którzy, z całej zbiegli się okolicy. Przyniesiono Florze wielką chustkę, i odprowadziłem ją na wieś, gdzie się tymczasowro u starego umieściła nauczyciela. Potem dopiero wróciłem aby kierować ratunkiem tego, co się w naszym starym domu jeszcze uratować dało.
Dom legł popiołem. Tylko stara sala rycerska z portretami przodków, z wielkiem ogniskiem kamiennem została nam nienaruszona. Zakopcony strop jest jedyną pamiątką, jaką przerażająca owa noc po sobie w niezostawiła. Dumnie spogląda szczątek starego ojców mych domu w górę ku słońcu z pośród gęstych alei parkowych. Kamienne jego sklepienie oparło się statecznie wszystkim walącym się murom, palącym belkom i zapadającym się dachom. Wystawiliśmy dom nowy bez wszelkiego zbytku i przepychu, dom mały, ale przytulny, prosty i miły. Bujnie, bogato pnie się bluszcz i dzikie wino z ogrodu w górę, przez szczyt domu aż na dach pokryty dachówką, z którego nieustannie ptasie stada wzbijają się pod obłoki, aby po chwili znowu ztamtąd powracać i wesoło w otwarte szczebiotać nam okna. Złączyliśmy nowy dom z salą rycerską drewnianemi arkadami, i ilekroć chcemy odpocząć po pracy, obchodzić święto, jak powiadamy, siadamy sobie z Florą w starej tej komnacie. Nigdzie nie jest nam tak uroczyście, tak miło, jak tam. Ma to miejsce jakąś dziwną dla nas poezyę; tam najczęściej mówimy sobie wzajemnie niemem ręki ściśnieniem, jak szczęśliwi jesteśmy. Przeszłość nie ma dla nas chmur, odkąd się zupełnie rozumiemy, odkąd jedno drugiemu aż na dno duszy patrzy. Po co zresztą rozmyślać o przeszłości, gdy przyszłość i teraźniejszość mamy takie szczęsne, słoneczne, ja k ten widok, który przez girlandy dzikiego przed oknem wina na okolicę się otwiera, gdzie wszystko w złotem świetle płonie, modre góry na widnokręgu i blizkie pagórki, pola i owe lasy głębokie, w których sosnach wiatr swe pieśni tajemnicze nuci.
Mało się zastanawiam i nie próbuję nawet wytłómaczyć sobie, co się to właściwie ze mną było działo — czy wszystko było próżnem jeno widzeniem, paroksyzmem gorączkowym lub prostem szaleństwem. Kto oznaczyć może gdzie granica między prawdą i ułudą, między rozumem i obłąkaniem? Przypominam sobie niekiedy, jak Rzymianie objaśniali szaleństwo. Według nieb, szaleniec był prześladowany przez manów, przez dusze zmarłych, a widzenia jego były widmami, które go przerażały. A ja zachowałem się stosownie do przepisu u starożytnych obowiązującego: „Kto zbliżył się do złego demona, niech się uciecze do ołtarza bogów!”
Czyliż miłość nie jest świątynią Boga Najwyższego? A serce Flory jest ołtarzem Boga godnym — i klęcząc przed ołtarzem tym, czuję, że miłość mnie oczyściła i miłość zbawiła.