Na polskiej fali/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polskiej fali |
Wydawca | Dom Książki Polskiej, Sp. Akc. |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tak byłem tego dnia zmęczony nadmiarem nowych, głębokich wrażeń i myśli, że mimo iż rodzina państwa Zielińskich była dla mnie bardzo dobra i uprzejma, po wczesnej kolacji pożegnałem się, gdy tylko nadarzyła się ku temu sposobność i udałem się nad morze. W krótkim czasie pozostawiłem za sobą gwarne domki i elektryczne lampy wioski, i przeszedłszy przez las, znalazłem się na plaży.
Morze było spokojne, ciche. Leniwe fale nadpływały powoli i ze stłumionym pluskiem roztrząsały się o brzeg, jak gdyby go pieszczotliwie gładziły wzdychając z cicha lub, rzekłbyś, poziewając sennie. Od gwiazd, odbijających się w falach, szły z morza iskry i blaski. Na bladym piasku czerniały grupki ludzi, rozmawiających półgłosem. Łuna biła od rzęsiście oświetlonego restauracyjnego pawilonu łazienek, za którym płonęło na maszcie sygnałowym purpurowe światło.
Położyłem się wygodnie na piasku i patrząc na morze, słuchałem słodkiego szmeru fal.
Naraz daleko pojawiły się sunące szybko światełka i z morza doleciała mnie wesoła muzyka. To szedł w stronę Gdańska jasno oświetlony statek, na którym grała muzyka. W tę ciepłą, gwiaździstą noc letnią bawiono się tam, może tańczono. Był to prawdopodobnie statek wycieczkowy.
— Oto życie morza! — pomyślałem sobie — Pyszne, bogate wspaniałe, wolne, o ileż piękniejsze od wiecznego czołgania się w prochu ziemskim! Ja go nigdy nie zaznam, ale szczęśliwy jestem, że je przynajmniej zobaczyłem!
Nic dziwnego, że ujrzawszy morze i jego życie naprzód z pięknej i łatwej strony, tak o niem myślałem. Dziś znam już trud i mękę życia, ale, może dlatego właśnie, tem więcej je kocham.
Iluminowany i grający statek po jakimś czasie znikł. Kiedy, szukając na morzu drugiego jakiego statku, obróciłem się trochę na lewo, zobaczyłem nowy, niewidziany jeszcze cud — niby gwiazdę, nisko nad ziemią wiszącą i miarowo strzelającą białem światłem. Oszołomiony tem przepięknem zjawiskiem, z początku nie mogłem zrozumieć, coby to mogło być takiego, dopiero po chwili domyśliłem się, że to latarnia morska — i istotnie było to światło naszej, elektrycznej latarni morskiej w Rozewju.
Człowiek z lądu nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, czem latarnia morska jest dla marynarza. Marynarz swoje latarnie morskie poprostu kocha i niby żywym istotom, wdzięczny im jest za ich światło, nie tylko dlatego, że ono wskazuje mu drogę i pomaga do orjentacji w noc ciemną i burzliwą, ale ponieważ jest jasnym dowodem zorganizowanej nad nim opieki w jego wędrówce przez dalekie morza i oceany. Te białe, świecące w nocy wieżyczki, w dzień tak łudząco do kapliczek podobne, to najpiękniejsza gwardja mórz, a ich światło jest dla marynarza uśmiechem i serdecznem pozdrowieniem.
One to pierwsze zdaleka już witają skołatane statki i stęsknione serca marynarzy, powracających nieraz z końca świata do cichego portu macierzystego, a jakie to tkliwe powitanie, tego żadne pióro nie opisze. Dlatego naród, który morze posiada i kocha je, powinien też kochać swe latarnie morskie.
Pomarzywszy na cichej plaży wstałem i wszedłem w las z zamiarem skierowania się dla odmiany nad zatokę. Właśnie wschodził księżyc, a promienie jego, przedzierające się przez dość rzadkie korony sosen, nadawały lasowi widok niesamowity. Twardo rysowały się w niepewnem świetle czarne pnie, a konary przybierały fantastyczne, drapieżne kształty.
Tuż przy drodze stało czółno rybackie. Zdjęła mnie dziecinna chętka wsiąść w nie — a byłem jeszcze w samej rzeczy dzieckiem. Łódź pachniała smołą i morzem, i ja, siedząc w mej, wyobrażałem sobie, że płynę gdzieś daleko, kołysząc się na falach. Istotnie byłem w tej chwili bardzo daleko — na wymarzonych morzach z korsarskich powieści, lub z opowiadań Jacka Londona. Siedziałem tak, aż mi się z samego siebie śmiać zachciało, o wówczas wyskoczyłem z łodzi i trochę zawstydzony swą głupotą, poszedłem nad Małe Morze.
Było śliczne przy księżycu, srebrno-błękitnawe, z wielkim, gorejącym niedaleko brzegu na wodzie srebrnym kręgiem światłości, ciche, zamyślone. Tu też mrugała do mnie latarnia morska z Oksywja raz-dwa-trzycztery — potem przerwa i znowu raz-dwa-trzy-cztery — a światło miała brylantowobiałe. Nawet w nocy widać było drugi brzeg ciągnący się nad wodą niby pas księżycowego koloru. Na lewo, u ciemnych smug paliszcz nowo budującej się przystani, jak spracowany potwór przywarowała do jasnej powierzchni wody czarna draga wlepiwszy w ląd swych dwoje białych świecących oczu.
Rozpisałem się o tem wszystkiem tak szczegółowo dlatego, że te pierwsze wrażenia z pobytu nad morzem rozstrzygnęły o całem mojem życiu. Trzeba pamiętać, ze byłem wówczas po niedawnej śmierci stryja szczególnie na wszystko czuły i wrażliwy, nie można się tedy dziwie, że widziane pierwszy raz morze i to w czasie, kiedy ma dla człowieka tylko swe lśniące barwy, uśmiechy i najłagodniejszą muzykę fal, oczarowało mnie swem pięknem. Patrząc w nie, nie zapomniałem wprawdzie o swym stryju, ale zapomniałem o bólu — i za to, nie zdając sobie nawet z tego sprawy — byłem morzu wdzięczny.
Byłem tak zmęczony i rozkosznie senny, że gdy tylko wyciągnąłem się na swem wonnem posłaniu z trawy morskiej, zasnąłem natychmiast.