Na polskiej fali/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polskiej fali |
Wydawca | Dom Książki Polskiej, Sp. Akc. |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy upał popołudniowy trochę minął, wyszliśmy nad zatokę, czyli, jak mówiła pani Zielińska, na brzeg Małego Morza.
Szliśmy przez jakiś czas piaszczystą drogą wzdłuż zatoki a potem skierowaliśmy się ku jakimś wałom, widocznym na wodzie, a koło których straszliwie dymiła i hurkotała wielka, czarna maszyna.
Jakże tu było inaczej, niż nad Wielkiem Morzem! Tam nieskończony przestwór wód, wysypane kamyczkami i muszelkami piaski długiego, lecz wąskiego wybrzeża, strome wydmy, suchą, twardą trawą porosłe i sosny, niemiłosiernie prze wichry powyginane, tu — gładka i lśniąca jak zwierciadło powierzchnia wody, z rysującym się zanią wyraźnie błękitnym drugim brzegiem, na torfiastych pastwiskach nadbrzeżnych pasące się łaciaste czarno-białe krowy, bure barany i czarne lub szare gęsi, nad wodą długie rzędy pękatych, czarnych łódek, na wodzie, niby suche badyle, maszty żaglówek, a w pewnem oddaleniu od brzegu brzuchate kutry motorowe. Inna trawa, inne krzaki, a nierzadko widać było pólka ziemniaków lub bobu.
— Tam Gdynia! — mówiła pani Zielińska, wyciągając rękę na lewo w kierunku błękitnego wybrzeża po drugiej stronie — A tu, na prawo, Oksywje i Puck. Ładnie tu!
— Ładnie, ale dla mnie trochę za mało morza! — rzekłem — To już jakby jezioro a nie morze. Widać brzeg po drugiej stronie, fal niema żadnych... Tylko te łódki na brzegu i łodzie żaglowe... śliczne... Na to mógłbym patrzyć do końca życia i nie znudziłoby mi się...
— Idź ty! — oburzył się na mnie żartobliwie Zdziś — A cóż ty masz na tem swojem Wielkiem Morzu? Przecież ono jest puste, smutne... Czasem daleko pokaże się jakiś statek albo motorówka i na tem koniec. Tam życia niema! Tu jest ruch, łodzie, żaglówki, tu możesz coś zobaczyć, tu jest weselej... Mówią, że w zimie siedzą tu gdzieś łabędzie, foki bywają, mnóstwo ma być ptactwa! Mewy, wrony, całe stada szpaków!...
— Mówisz, że tu mało morza! — odezwała się znów pani Zielińska — Masz słuszność, mało mamy morza. To też to się nazywa — Małe Morze. Ma wszystkiego zaledwie około 250 kilometrów kwadratowych, niewiele! Ale to jest naprawdę nasze morze wewnętrzne, zupełnie, czysto polskie. Na jego brzegach panuje niepodzielnie polska mowa. Tam na przeciwko jest Puck i Gdynia, już chluba i perła Polski, przyszła kolebka naszej potęgi morskiej, tu na samym cyplu półwyspu leży Hel, przyszła strażnica naszych wód.
— Ale Gdańsk! Gdańsk, mamusiu! — rzekł Zdziś.
— Gdańsk jest niemiecki! — twardo i z niechęcią w głosie potwierdziła panna Andzia.
— Nieprzewidziane są wyroki Opatrzności i widzimy już niejeden Jej cud! — odpowiedziała pani Zielińska — Kaszubi uważają się za dzieci Gdańska, który nazywają swoją matkę. I kochają Gdańsk nawet zniemczony, dlatego, że to — ich miasto. O tem zawsze pamiętali i nie zapomną nigdy... My zaś teraz powinniśmy myśleć przedewszystkiem o pracy nad tem, co posiadamy, bo jeśli chcemy coś zdobyć — to jedyny sposób.
Te niewyszukane, proste słowa zacnej pani zrobiły na mnie tak głębokie wrażenie, że aż dusza we mnie zadrżała. Nie rozumiałem tego wówczas, ale czułem, że padły słowa bardzo ważne. To też do dziś mam je w pamięci.
W tej chwili przybiegła do nas Stefcia, która przez cały ten czas rozmawiała z jakimś młodym rybakiem.
— Mamusiu, mamusiu! — wołała uradowana — Paweł chce nas wziąć na żaglówkę! Jedźmy mamusiu, moja złota, kochana!...
Dobrze, córuś, pojedziemy! — zgodziła się pani Zielińska — Na zatoce jest wiatr, nie będzie tak gorąco...
Wkrótce siedzieliśmy w łodzi. Dwaj młodzi rybacy rozwinęli żagiel, poczem jeden z nich usiadł u steru. Wiatr wydął żagiel i łódź pobiegła w zatokę.
— A co tam tak dymi, proszę pani? — pytałem, wskazując na dziwną czarną machinę z wielkim chrzęstem i gwałtem pracującą na wodzie — I co to za jakieś wały, czy palisady?
— Spojrzyj w morze! — odpowiedziała pani Zielińska — Cóż widzisz?
— Piasek i nic więcej! Płytko!
—Tak płytko. Zatoka jest płytka. Od Kuźnicy w górę głębokość jej sięga najdalej siedmiu metrów. Dlatego większe łodzie, jak np. motorówki, nie mogą przybić do brzegu. Sam widzisz, stoją tam, za tym wałem.
— A co to za wał?
— Jedno ramię nowobudującego się portu rybackiego Jastarnia-Bór. Buduje go rząd polski. Dzięki niemu rybacy nie będą już potrzebowali brnąć z centnarami ryb wodą lub nosić je w zimie po lodzie. A ta maszyna to draga czyli, jak tu mówią, bager, statek-czerpaczka, dobywający z dna piasek, z którego w miarę posuwania się, sypie za sobą wał. W ten sposób pogłębia się dno morskie. Kiedyś przyjdziemy tu specjalnie roboty oglądać...
— Ależ tu cuchnie! — wykrzyknęła Stefcia.
— Tak, fetorek, że proszę siadać! — dodał Zdziś.
— Proszę siadać? — odezwała się panna Andzia — To mało! Można zemdleć!
Smród — za przeproszeniem! — był w samej rzeczy tak potężny, że trudno było wytrzymać. Aż w nosie wierciło.
— Nie potrzeba na to Bretanji, wystarczy Puck! — wtrąciła złośliwie panna Andzia.
— A te niskie domki tuż przy brzegu morskim, czy to jakie wille czy magazyny nadbrzeżne? — zapytałem.
— To wędzarnie, w których się wędzi ryby.
— Pójdziemy tam kiedy zobaczyć?
Teraz niema poco, w lecie wędzi się tylko trochę węgorzy i fląderki.
— A dlaczego tak mało?
— Bo węgorze dopiero zaczęły się pokazywać, a w ciepłej porze ryba wogóle prędko się psuje, więc dużo wędzić nie można.
— Prawda! Że też mi to na myśl nie przyszło! — wykrzyknąłem.
— Nie jesteś przyzwyczajony do myślenia o tych rzeczach... Myślisz, jak człowiek lądowy, a tu trzeba myśleć zupełnie inaczej!
— To jest — jak, proszę pani?
— O, moje dziecko, żeby się tego dowiedzieć, trzeba tu żyć, a ja choć prawie co rok od dzieciństwa tu bywam, przecie jestem tylko gościem!
Łódź płynęła powoli, kołysząc się czasem, gdy wiatr silniej trącił w żagle. Widać było z wody ciągnące się wzdłuż brzegu białe domki Jastarni z czerwonemi dachami, nad niemi czerwoną wieżyczkę kościoła z chorągiewką, a w głębi, ponad lasem maszt sygnałowy z czarnym kręgiem u lewego ramienia.
— Tam, gdzie się kończy Jastarnia, gdzie ten krzyż na wzgórzu, jest granica, od której zaczyna się druga wioska rybacka. Tu była odwieczna granica polsko-gdańska, bo Bór za czasów Rzeczypospolitej Królewskiej nie należał do Polski lecz do Gdańska. Była to wioska niemiecka, ale katolicka i wskutek tego — spolszczyła się.
— Jakże to? — pytałem zdziwiony.
— Poprostu! odpowiedziała pani Zielińska. — Najbliższymi niemieckimi sąsiadami Niemców w Borze byli Helanie, protestanci. Kościoła katolickiego w Helu nie było. Wobec tego Borowianie chodzili na nabożeństwa nie do Helu, lecz do Jastarni, gdzie znów Kaszubi, jak wszędzie indziej, modlili się po polsku. No i spolszczyli się, właśnie wtedy, gdy Fryderyk Wielki germanizował Pomorze... Dawniej Bór nazywał się też Jastarnia... Była mianowicie Jastarnia pucka, i Jastarnia gdańska... Patrzcie jak ładnie.
Było istotnie bardzo pięknie. Za nami po lewej ręce zostały czerwone dachy Jastarni i Boru z zielonemi smugami starych drzew. Dymiła i hałasowała zawzięcie draga u zbiegu dwóch czarnych linij wałów budującego się portu. Za nadbrzeżnemi, dość wysokiemi w tem miejscu wydmami, ciągnęły się pagórki, pokryte gęstym, ciemno-zielonym lasem sosnowym, z którego wystawał łysy wierzchołek jakiegoś piaszczystego wzgórza. Woda, przed nami błękitna, świeciła za nami, jak srebro.
Płynęliśmy cicho, powoli. Czasami załopotał żagiel, zaszemrała woda u burty łodzi.
— O czem myślisz? — zapytał mnie Zdziś.
— Chciałbym tak jechać długo, długo, bardzo daleko...
Nie przypuszczałem nawet, że moje marzenia się spełnią i że zostanę marynarzem.