Na polskiej fali/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polskiej fali |
Wydawca | Dom Książki Polskiej, Sp. Akc. |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tego dnia, nie pamiętam już dlaczego, jedliśmy obiad w pawilonie restauracyjnym w łazienkach.
Rozmowa zeszła naraz na temat wyjazdu, co mnie zaskoczyło, bo na śmierć zapomniałem, iż zbliża się koniec sierpnia i że rodzina państwa Zielińskich musi wrócić, aby zdążyć Zdzisia wyprawić do szkół.
Z żalem spojrzałem na morze.
Pamiętam, było szafirowo-złociste, a z jego atłasowego, falującego nieznacznie płaszcza strzelała w górę wysoka i gruba, prawie pionowa kolumna tęczowa, jasna na tle ciemno-popielatych chmur, wiszących nad burym horyzontem.
Naraz przyszła mi do głowy myśl, którą też bezwiednie wypowiedziałem.
— Państwo muszą jechać! — odezwałem się — Ale po co właściwie ja mam wracać?
— A cóżbyś tutaj robił? — zapytała pani Zielińska.
Ani się nawet nie spodziewałem, że znajdę na to pytanie odpowiedź. Przyszła sama, nie szukana, nie wołana.
— Cobym robił? Wyjeżdżałbym z rybakami na morze, przyglądałbym się ich pracy, uczyłbym się od nich morza, poznawałbym ich życie. Po co? Aby po jakimś czasie, przypuśćmy właśnie po roku, z którym właściwie nie mam co robić, wstąpić do szkoły marynarskiej. Czy to nie tak samo potrzebna i pożyteczna rzecz, jak szkoła kadecka? Oczywiście, tylko że u nas mało się o tem myśli, jak wogóle mało się myśli o morzu. Sprowadziłbym sobie program szkolny, książki i w wolnych chwilach przygotowywałbym się do egzaminu. Przywykłem się sam uczyć, dowiodłem, że potrafię. Jak to wszystko zrobić? Mam pensję i około trzech tysięcy złotych po stryju z jego oszczędności i pieniędzy otrzymanych ze sprzedaży niektórych niepotrzebnych mi rzeczy. Po ojcu, który przed wojną był urzędnikiem pocztowym i namiętnym filatelistą, posiadam piękny zbiór znaczków pocztowych, który osobiście skrzętnie dopełniam. Nie sprzedałem go, ponieważ nie potrzebowałem, jeśli będzie potrzeba, sprzedam. Pan Zieliński przysłał mi też spis pozostałych po stryju rzeczy, które dla mnie zachowano — był w tym spisie kożuch, kurtka, podszyta futrem, ciepłe buty z cholewami, ciepła bielizna, trochę pościeli, karabinek kawaleryjski, który był właściwie mój, bo stryj mi go dawno darował i różne tym podobne skarby, jak naprzykład świetny Zeiss połowy (zdobyczny!), termos, skórzana kurtka saperska. Więc byłem niezmiernie bogaty. Co zrobię? Prosta rzecz! Bogactwem swem przechwalać się nie będę, w „pana“ bawić się nie myślę. Pójdę do Dawida Długiego, swego przyjaciela i poproszę go o radę i pomoc. Mogę mieszkać byle gdzie, na tem mi nie zależy, kąt jakiś się znajdzie. Jeść będę to samo, co i rybacy, na jedzeniu mi też nie zależy. Jestem zdrów, mocny, więc trudy wytrzymam. Powiem Dawidowi, że chcę zostać rybakiem a potem pójść do marynarki, chcę być marynarzem. I zostanę — rozumie się, jeśli pan Zieliński pozwoli.
Pani Zielińskiej spodobał się ten plan. Zaraz po obiedzie poszliśmy razem do Dawida Długiego, któremu wszystko jasno i szczerze wyłożyłem. Stary wysłuchał mnie uważnie i w skupieniu. Bałem się trochę, że wyśmieje moje plany marynarskie, ale zapomniałem, z kim mówię. Czyż on sam nie był marynarzem? Wysłuchawszy mnie, zadał mi jeszcze kilka pytań, a potem rzekł do pani Zielińskiej:
— Jo! Chłopak nie jest głupi! Ma dobrą głowę. Rybakiem, powiemy, nie będzie nigdy, bo to trzeba mieć we krwi, ale marynarzem może być, osobliwie. A nigdzie niema takiego życia jak na okręcie!
Uważając tę sprawę za załatwioną, zaprowadził nas na piąterko, gdzie wskazał nam niewielki, ale bardzo schludny pokoik, zaopatrzony w najniezbędniejsze sprzęty. Pokój ten mogłem zająć już od pierwszego września. Obiecał też postarać się o to, abym mógł jak najczęściej wyjeżdżać z rybakami na morze. Widziałem, że Dawid bardzo się pani Zielińskiej spodobał. Gdyśmy już najważniejsze sprawy omówili, poleciła mi iść pisać list, a sama została jeszcze z Dawidem.
Przed wyjazdem zrobiliśmy kilka wycieczek specjalnym statkiem wycieczkowym. Widziałem Puck i w małym porcie dwa nasze torpedowce — na torpedowcach armaty, marynarzy polskich. Jakże im zazdrościłem, jaki byłem zły, że muszę czekać lata całe, zanim stanę na pokładzie torpedowca jako żołnierz! Widziałem też Gdynię, nasz port, „przez nas stworzony“, naprawdę wielki port, dzieło olbrzyma, piękne, wspaniałe. Do Gdańska jechać mogłem, ale nie chciałem. Mam czas.
Wkrótce potem odprowadzałem panią Zielińską wraz z dziećmi na stację.
Zdziś był markotny, bo mu żal było, że się rozstajemy, a oprócz tego zazdrościł mi trochę. Panna Andzia traktowała mnie wyniośle, jak margrabina prostaka-rybaka, czem mnie znowu oczarowała. Stefcia miała łzy w oczach. Mnie też było niewyraźnie.
Pani Zielińska ucałowała mnie na pożegnanie i powiedziała:
— Pisz, jak będziesz miał czas lub gdy będziesz czego potrzebował. Ufam twej uczciwości, dobremu sercu i rozumowi. Gdyby ci było źle — przyjedź!