Na polskiej fali/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polskiej fali |
Wydawca | Dom Książki Polskiej, Sp. Akc. |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jak tylko się po wyjeździe pani Zielińskiej z dziećmi opróżnił mój pokój u Dawida, natychmiast się do niego przeniosłem. Wkrótce potem przyszła część moich rzeczy, z czego się bardzo ucieszyłem, oraz pensja miesięczna, do której pan Zieliński dołączył kilkadziesiąt złotych. Z tem, co jeszcze miałem, stanowiło to, jak na mnie, wcale pokaźną sumkę.
Z przeniesieniem rzeczy był kłopot niemały i Dawid musiał zaprzęgać krowę i zajechać po nie na stację. Wielki kufer oraz niemniejszy kosz widocznie mu zaimponował, co mnie wprawiło w dumę. Głupi byłem, bo im więcej rzeczy człowiek potrzebuje, tem mniej ma się czem chełpić, albowiem wówczas nie on panuje nad swemi sprzętami, ale sprzęty nad nim. Bądź co bądź mój „wjazd we wrota“ Dawidowego domu odbył się triumfalnie. Ale kufer był tak wielki, że dopiero po wielu kunsztownych wysiłkach udało nam się wywindować go nagórę.
Teraz dopiero byłem w domu! Zaścieliłem łóżko własną pościelą z panieńskiemi jeszcze monogramami matki, nakryłem stół spłowiałą ale kochaną serwetą z rodzicielskiego domu, rozwiesiłem w szafie ubrania, kożuch i kurtki, na szafie ułożyłem książki, nad łóżkiem powiesiłem karabinek z torbą myśliwską i wogóle urządziłem się jak mogłem najlepiej i najwygodniej. Nadzwyczaj ucieszyłem się „Primusem“, wielkim czajnikiem i kilku rondelkami stryja-nieboszczyka, bo posiadając własną kuchnię — a gotować umiałem już wówczas — stawałem się i pod tym względem samodzielny.
W koszu z bielizną i pościelą znalazłem też sporo wędlin domowego wyrobu, słoniny i owoców. Część tych zapasów, zwłaszcza większą część pięknych owoców z sadu państwa Zielińskich oddałem Dawidowi, wiedząc, że mu tem zrobię przyjemność, bo owoce należą w tych stronach do rzadkości.
Na wypakowaniu rzeczy, rozwieszaniu i rozstawianiu zeszedł mi cały dzień, zresztą wietrzny, tak, że rybacy na morze nie wyjeżdżali. Nad wieczorem byłem ze swą pracą gotów, a gdy zapłonęły „światełka“, jak rybacy nazywają światło elektryczne, zasiadłem do stołu i zjadłszy na kolację porządną „pajdę“ chleba z masłem i doskonałą kiełbasą, zabrałem się do czytania. Wiatr wył, morze szumiało, a ja siedziałem sobie w cichym pokoju i czytałem Jacka Londona.
Już miałem zamiar położyć się spać, gdy na schodach usłyszałem stuk kroków. Przyszedł Dawid obejrzeć moje rzeczy, zwłaszcza bieliznę i odzież zimową. Z dumą pokazałem mu swe skarby. Podziwiał szczerze, przyznał, że są bardzo „fajn“, ale — kręcił i głową i nosem.
— Co się wam nie podoba, Dawidzie, powiedźcie — zapytałem zdziwiony tem dwuznacznem postępowaniem.
Dawid westchnął.
— Jo! Jest to wszystko bardzo „fajn“, Janku, — ale nie na morze!
Zmartwiłem się.
— Jakto — nie na morze? Takie ciepłe buty naprzykład...
— Jo, ciepłe, dobre na lądzie, do kościoła... Ale skorznie rybackie muszą być „wasserdicht“, nie mogą przepuszczać wody osobliwie i powinny być aż po pachwiny a przynajmniej dobrze za kolana... Bielizna jest okrutnie ładna, trojer, to jest ten sweter, też, ten skórzany „żakirt“ bez rękawów także osobliwie, ale nie masz nogawic!
— Nogawic! — wykrzyknąłem zdumiony — Cóż wy myślicie, że my na lądzie chodzimy w spodniach bez nogawic!
— Ja doch nie mówię o buksach, ale o nogawicach! — obstawał przy swojem Dawid.
— Nic nie rozumiem — zawołałem zrozpaczony. — Pokażcie mi buksy!
Dawid z łagodnym uśmiechem wskazał mi na spodnie.
— A nogawice?
Dawid pokazał wełniane pończochy.
Ach, pończochy!
— Jo!
— Pończoch ja mam dwa tuziny!
— Doch ty w takich nogawicach nie możesz być wyjechany na morze! Nogawice muszą być grube, ciepłe, wełniane. A teraz, powiemy, te twoje „buksy“...
— Ciepłe, doskonały materjał!
— Szkoda ich na morze! Zamoczą się, wytrą na siedzeniu za trzy, cztery dni! To muszą być buksy z manczestru, takie nawet dwa lata wytrzymają. To jo! A czapka — ładna czapka, ale co po takiej czapce, gdy po morzu chodzą góry jak kościoły! Bałwan chluśnie i po czapce. Lepsza wełniana rybacka „trolmuca“ i „zydwestka“.
— Cóż to znowu?
— Trolmuca to mięka, wełniana mycka z trolkiem, takim pąkiem na górze, a zydwestka to jak hełm u żołnierzy, trolmuca dla ciepła, zydwestka od wody... i rękawice musisz mieć podwójne... W kożuchu też nie możesz być wyjechany, bo byś się ruszać nie mógł i byłbyś zmarzły... Tylko ruch grzeje!
— Więc to wszystko na nic!
— Doch nei!
Wszystko się przyda, nie na morze to do kościoła. Ale na morzu musisz być przyozdobiony po naszemu, inaczej mógłbyś się ciężko rozchorować...
— A skądże ja takie ubranie wezmę?
— Skorznie mogę ci pożyczyć, bo na rybołóstwo zimowe już nie wychodzę, zresztą poszukam, może co gdzie dla ciebie znajdę; rękawice, trolmucę, nogawice i zydwestkę kupisz w Pucku, manczestry też... Zresztą przychodzą tu „tychowi” — tacy, co sprzedają trojery, ciepłą bieliznę, szale, suknie, „klajdy” — u nich też coś kupić można... Nie bój się o to, ja ci wszystko obzorguję.
Zrozumiałem, że „obzorguję“ znaczy — wystaram się.
Kiedy się kładłem spać, nie uważałem się już za bogatego. Miałem wprawdzie dużo takich rzeczy, jakich na całym półwyspie nie miał nikt, ale za to nie miałem rzeczy najniezbędniejszych, a które tu miał każdy.