<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Na polskiej fali
Wydawca Dom Książki Polskiej, Sp. Akc.
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
Płynę z „cezą” na fląderki. „Śpiewający” kur morski.

Wielce zmartwiony i stroskany, bardzo wczesnym rankiem wyszedłem na plażę, aby się po niespokojnie spędzonej nocy odświeżyć kąpielą, a potem podczas przechadzki porannej w ciszy i zdala od zgiełku, w lesie lub w obliczu morza, zastanowić się nad tem, co by mi uczynić należało.
Poranek był chmurny, odrobinę słotny, łagodnie zasępiony, ale ciepły; szmaragdowo zielone morze zupełnie gładkie ledwie poruszające się, jak gdyby się przeciągało we śnie, dalej od brzegu mgiełką szarą osłonięte. Jedno jedyne czarne czółno powoli wlokło się przez zielone obszary, zresztą nie widać było ani statku, ani łodzi.
Wykąpawszy się, poszedłem plażą w kierunku latarni rozewskiej, zły, że gdy cały świat jest taki cichy i spokojny, ja muszę sobie łamać głowę nad tem, jak swem życiem pokierować.
Szedłem tak zamyślony, nie widząc nawet, co się koło mnie dzieje, gdy w tem usłyszałem znajomy głos i ujrzałem przed sobą Dawida, a za nim załadowane sieciami czółno i spychających je na wodę dwóch rybaków.
— Chcesz jechać z cezą na bańtki? — pytał, przenikliwie patrząc mi w oczy.
Że rybacy fląderki nazywają „bańtkami“, to mi już było wiadome, nie wiedziałem tylko, co to ceza. Ale po co pytać? Pojadę — to zobaczę.
— Z największą przyjemnością! — odpowiedziałem, wdzięczny za zaproszenie, gramoląc się pośpiesznie na łódź.
Obu towarzyszących Dawidowi młodych rybaków już znałem, bo wyjeżdżałem z nimi stawiać żaki.
Było ciepło, ale na morzu dmuchnął chłodny wiatr, a że byłem bardzo lekko ubrany i w dodatku bez śniadania, zrobiło mi się zimno, tak, że poprosiłem aby mi dla rozgrzewki pozwolono wiosłować, w czem również miałem niejaką wprawę. Jeden z młodszych rybaków, imieniem Anton, podał mi wiosło, mówiąc:
— Masz antrybę i ciągnij!
— Jaką „antrybę“? Przecie to wiosło!
Anton potrząsnął przecząco głową:
— Wiosłem nazywa się u nas okuta żerdź do „pchania“. To są antryby, po krajowemu — wiosła lekkie. Długie, ciężkie wiosła na batach nazywają się „remy“.
Na każdym kroku coś nowego. Domyśliłem się, że nazwa „antryba“ pochodzi z niemieckiego, podczas gdy nazwa „rema“ jest wyraźnie pochodzenia łacińskiego.
Pracowałem ochoczo, tak, że wkrótce pot zaczął się ze mnie lać.
Płynęliśmy tak przeszło pół godziny, poczem Dawid powiedział coś po kaszubsku i przestaliśmy wiosłować.
— Patrz teraz, Janku, co ja robio, żebyś się nauczył czegoś z rybołóstwa! — zwrócił się do mnie stary rybak z poważną, uroczystą miną.
Z właściwem sobie namaszczeniem rzucił w wodę czteroramienną kotwicę, a potem baryłkę z przywiązanym do niej lejprem czyli liną. Wtedy dał nam znak głową i znowu zaczęliśmy wiosłować, zataczając powoli wielkie koło, podczas gdy Dawid wciąż wydawał lejper, długi na kilkaset sążni a obciążony kawałami cegły. W pewnej chwili zwrócił się do mnie i pokazując mi przywiązane do lejpra wiechcie słomiane, rzekł:
Widzisz? Słomianki do płoszenia ryb, a teraz przyjdzie skrzydło cezy. Ale ceza może być i bez skrzydeł. A teraz wydam macecę, t. j. matnię, worek sietny, długi na dziesięć metrów, u dołu obciążony ołowiem a na górze pływaki, tak, że maceca leży na dnie, jak szeroko otwarta paszczęka. Dlatego i koniec macecy jest obciążony. Teraz wydamy drugie skrzydło.
Co, gdyśmy zrobili, wciąż zataczając na wodzie koło, Dawid zaczął znów wydawać linę i tak w końcu znaleźliśmy się przy baryłce, która oznaczała początek liny cezy. Łódź stała zwrócona przodem do baryki, a prawym burtem do matni.
Teraz Józek, drugi młody rybak, siedzący na tyle łodzi, zaczął ciągnąć linę, a gdy do niego doszło lewe skrzydło cezy zaczął prawe ciągnąć ku sobie Dawid, tak, że ceza, niby mały niewód, szorując po dnie, szła prosto ku czółnu.
Jakież podniecenie ogarnia rybaka na widok zbliżającej się matni! Jest ryba, czy nie? Dał Pan Bóg co, czy też przygiął trochę pyszny kark zbyt ufnego w swą siłę i zręczność i zarozumiałego człowieka, każąc mu nadarmo pracować, aby się upokorzył i zrozumiał, że niezawsze musi się pracować wyłącznie dla zysku? Skrzydła sterczą już z wody, ręce ciągną coraz silniej, serce mocno bije w piersiach, nareszcie pojawia się matnia, a w niej trzepią się i szamoczą ryby. Jeszcze chwila, a już z mokrym pluskiem sypią się do łodzi ryby i skaczą, chlupią na jej dnie. Albo też jest zaledwie parę rybek wszystkiego, że ani nawet na obiad me starczy — rybak westchnie z cicha i, niezrażony niepowodzeniem, na nowo rozpoczyna swą ciężką pracę.
Nam się powiodło jako tako. Już za pierwszym razem Dawid wysypał na dno łodzi kilkadziesiąt płaskich, owalnego kształtu rybek o skórze szorstkiej, od góry oliwkowozielonej lub brunatnej, żółto nakrapianej, od spodu białej. Co mnie najwięcej zdziwiło to, że rybki te miały oczy na prawym boku ciała. Były różnej wielkości, niektóre bardzo malutkie, inne tak mniej więcej czterdziestu centymetrów.
— A widziałeś ty kiedy taką rybę, Janku? — zapytał Anton, pokazując mi dziwnego, czarnego potworka z okropnie groźnym pyskiem i żółto-czerwonemi prążkami i plamami na skrzelach.
— Cóż to znowu za strach? — wykrzyknąłem, nie bez wstrętu patrząc na potworkowatą rybę.
— To kur albo djabeł morski! — odpowiedział Anton.
Zaś Józek dodał:
— Bardzo dziwna ryba! Warczy, jak się ją wyjmuje z wody, a czasem śpiewa jak kanarek.
— Nie gadaj głupstw! Śpiewających ryb niema!
— Chcesz się przekonać? — mówił Józek, kładąc kura na ławce tak, że głowa była zwrócona w moją stronę. — Uderz go pięścią w łeb, tylko mocno!
Nie podejrzewając nic złego, wyrżnąłem kura morskiego pięścią w łeb i — jak nie wrzasnę! Twardy łeb potworka był najeżony kolcami, których w pierwszej chwili nie zauważyłem. Rybacy wybuchnęli głośnym śmiechem.
— Widzisz, że śpiewa! — śmiał się Józek.
Uznałem żart za dobry, bo z nas czterech trzech się z niego śmiało — więc czegóż chcieć więcej?
— Czy kur może się na co przydać?
— Na rosół. Mięso jest twarde, ale rosół bardzo dobry. Tylko robota z oprawianiem kura paskudna.
Zrobiliśmy jeszcze trzy objazdy z cezą, oczywiście każdy w innym kierunku, i złowiliśmy dwa centnary fląderek i kilkanaście kurów, brzy tej sposobności przekonałem się jednak, iż kur, wyciągnięty z wody istotnie warczy, czyli, według wyrażenia Dawida „brzączy jak pszczól”.
Kiedyśmy nareszcie zawrócili ku brzegowi, byłem tak zmordowany, zmęczony głodny i odurzony morskiem powietrzem, że mi się z tego spać zachciało. Nic dziwnego! Wyjechaliśmy na morze koło szóstej a teraz było już po jedenastej! Ziewałem tak, że aż mi oczy łzami zachodziły. Ale teraz właśnie, płynąc już ku brzegowi, wzięliśmy się ostro do antryb i wiosłowaliśmy w milczeniu z całych sił, aby jak najprędzej przybić do lądu.
Nareszcie pokazał się biały pas wybrzeża, upstrzony różnobarwnymi, ruszającymi się punktami. To plaża i letnicy w kostjumach kąpielowych.
Tak byłem zajęty pracą na morzu, iż nie zauważyłem nawet, że mgła zniknęła, niebo się wypogodziło i świat kąpał się w blaskach słonecznych.
Potem jeszcze pracowite „heeej-let!“ a ja gruchnąłem na piasek w cieniu łodzi i zachrapałem na cały głos.
Zbudziłem się koło pierwszej, w sam czas, aby się nie spóźnić na obiad, na który też pognałem czemprędzej, jako że mi się słusznie i zasłużenie należał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.