Na polskiej fali/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polskiej fali |
Wydawca | Dom Książki Polskiej, Sp. Akc. |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jakoś po moim powrocie z Helu pogoda — w rozumieniu letników — zepsuła się, to znaczy, zrobiło się chmurno, trochę chłodno, od czasu do czasu mżył drobny deszczyk, a noce były bezksiężycowe, ciemne. Mało kto się kąpał, o kąpielach słonecznych nie było ani mowy ustały też wycieczki, dalsze przechadzki i wyjażdżki na morze, które zresztą w dalszym ciągu było spokojne, łagodnie mieniące się przytłumionemi nieco, modro-zielonemi odcieniami i ciche, tak ciche, że czasami leżało prawie nieruchomo. Rybacy bardzo sobie tę właśnie pogodę chwalili i spostrzegłem, że często wyjeżdżają.
Miałem wielką ochotę poznać się z nimi i poprosić, aby mnie z sobą zabrali, ale w stosunkach z ludźmi nieśmiały a jeszcze bardziej onieśmielony niedawną kompromitacją ze śledzikami, w żaden sposób nie mogłem się na to odważyć. Postanowiłem przeto odwiedzić Dawida Długiego w jego niskiej chałupce z niebieskiemi oknami, w nadziei iż ten poczciwy rybak ułatwi mi jeden-drugi wyjazd.
Chałupkę odnalazłem bez trudu. Stała w rogu obszernego placu wprost naprzeciw kościoła. Dom był istotnie niski, ale porządny, murowany, z dwoma małemi podwórkami, w których schły żaki. Żaki ustawione były też przed domem. W jednem podwórku znajdowała się „pumpa“ czyli studnia, w drugiem, prócz kilku jabłonek i śliw, stał dość obszerny chlew, w którego jednej połowie chrząkał tuczny wieprz, zaś w drugiej gospodarowali letnicy.
Dawid Długi przyjął mnie bardzo uprzejmie, pokazał mi swój dom, obórkę, chlew i natychmiast zaczął mi szeroko opowiadać, jak to on sam własnoręcznie cały dom postawił, począwszy od fundamentów a skończywszy na najdrobniejszych szczegółach.
— Ja nie jestem uczony! — krzyczał swym starczym głosem — Ale wszystko umiem i wszystko potrafię, a co zrobio, każdy musi pochwalić.
To mówiąc, patrzył mi ostro w oczy, jakby czekając, abym mu spróbował zaprzeczyć.
Przekonałem się później, że to nie były czcze przechwałki. Dawid istotnie umiał wszystko, a czego nie umiał, to potrafił wyspekulować. Najwięcej podziwiałem jego zapał i szczerą radość, z jaką się zawsze do każdej pracy zabierał.
Przy sposobności wytłomaczył mi, co to jest żak, a ja w krótkości jego wykład powtórzę:
Jest to nawleczony na obręcze czyli pałki węcierz z gardzielą zagiętą do wewnątrz, tak, że węgorz może przez nią wleźć w węcierz, ale nie może wyleźć. Żak leży na dnie, osłoniony po bokach przez uniesione nieco w górę skrzydła, które nie pozwalają węgorzowi uciec na bok. I koniec. To jest poprostu „żak”.
Dzięki Dawidowi jeszcze tego samego dnia wyjechałem z rybakami na morze stawiać żaki. Była „glada“, to znaczy, morze było zupełnie spokojne, więc praca ta nie była połączona z żadnemi trudnościami.
Odbywa się to tak:
Na łódkę wkłada się pewną ilość żaków, długie na trzy metry pale — bukowe koniecznie, bo inne są nieodpowiednie, i odpowiedni zapas linek, które rybacy nazywają „lejprem” — więc sążeń lejpra, kopa lejpra, dwie kopy lejpra znaczy — lina długa na sążeń, lina długości sześćdziesięciu sążni, lina długości stu dwudziestu sążni i t. d. Do łodzi tak naładowanej wsiada trzech rybaków, z których jeden wiosłuje, drugi „sztirzi“ czyli steruje, zaś trzeci „stawia linkę”. „Linka” w języku rybackim oznacza dowolną ilość razem ustawionych sieci — więc sześć, dziesięć lub dwadzieścia żaków — to „linka“, tak samo jak „anką” będzie osiem „manc” — to jest zastawnych sieci szprotowych lub śledziowych. Młotem pięciofuntowym, koniecznie dębowym, wbija się pierwszy pal tuż przy brzegu, jeśli linkę stawia się u wybrzeża, co bywa najczęściej na Wielkiem Morzu, a wówczas pal ten nazywa się „krajewy“ czyli lądowy, bo „krajem” w mowie rybackiej nazywa się ląd, „na kraju” oznacza „na lądzie“, wiatr „od kraju“, od lądu i t. p. Jeśli się stawia żaki dalej od lądu, co bywa przeważnie w zatoce, wówczas ten pierwszy pal nosi nazwę „czołowego”. Następnie palami, przeważnie trzema, przymocowuje się do dna „werę“, czyli długie skrzydło żaka i wrzuca się w wodę sam żak tak, aby pierwszy duży pałąk z wejściem zwrócony był ku brzegowi, zaś stożek, również palem „zamocniony“, w stronę morza. Krótkie skrzydło, odchylone od żaka mniej więcej 45°, także się palem utwierdza. Za pierwszym żakiem stawia się w ten sam sposób drugi, trzeci, czwarty, dziesiąty i tak powstaje „linka“ ustawiona zawsze prostopadle do brzegu. Ostatni żak jest zwykle trochę odchylony od linki w stronę prawego skrzydła, które, gdy się na linkę patrzy z brzegu, znajduje się zawsze po jej prawej stronie. Węgorz, natknąwszy się na duże skrzydła i rozumiejąc, że coś tu jest nie w porządku, instynktownie ucieka od lądu na głębszą wodę i dochodzi do otworu żaka, wrócić nie mogąc, bo mu to prawe skrzydło nie pozwala.
Oto krótki opis linki żaków. Podałem tylko szczegóły zasadnicze, bo zresztą różnych sposobów jest bardzo wiele, stosownie do właściwości „toni“ na której się żaki stawia!
Od tego dnia często wyjeżdżałem na stawianie żaków, a ponieważ byłem zręczny i dość silny, rybacy pozwalali mi pracować, tak że w tej robocie szybko nabrałem wprawy.
Zabawiałem się tak, to wyjeżdżając z rybakami na morze, to przebywając w gronie życzliwej mi i przyjaznej rodzinie państwa Zielińskich, nie myśląc ani o swem sieroctwie ani o przyszłości, gdy naraz stało się coś, co w pierwszej chwili zdruzgotało mnie niby piorun z jasnego nieba, ale później okazało się palcem Bożym, zrządzeniem czuwającej nademną dobrotliwie Opatrzności, która, nie skazując mnie na długie błąkanie się i szukanie, łagodnym szturchańcem odrazu skierowała mnie na właściwą drogę.
Pewnego dnia pani Zielińska wręczyła mi list od swego męża. W liście typ pan Zieliński donosił mi, iż tego roku do Szkoły Kadeckiej przyjęty być już, mimo wszelkich jego starań i znajomości, nie mogę. Szczegółowo przedstawił mi wszystkie trudności i opisał nieszczęśliwy zbieg okoliczności, czego tu nie powtarzam. Wypadało mi tedy rok przeczekać, poczem wstąpiłbym do szkoły już bez trudności. Ten rok miałbym strawić, za radą zacnego pana Zielińskiego, w jego domu na powtarzaniu materjału, pomaganiu mu w gospodarstwie, wreszcie strzelaniu, szermierce i jeździe konnej, co w służbie wojskowej mogło mi się znakomicie przydać, a przytem pozwoliłoby mi zaoszczędzić trochę pozostałego po stryju grosza, oraz większą część mej pensyjki, co też przydałoby mi się po wstąpieniu do Szkoły Kadeckiej. Gdybyś jednak — kończył pan Zieliński — pragnął skorzystać z roku zwłoki i dalej chodzić do gimnazjum, pochwalę ci to i w razie potrzeby dopomogę.
Jak z tego widać, nie groziło mi nic, prócz zwłoki, dzięki której mogłem tylko skorzystać — albo na wykształceniu gimnazjalnem, albo — na wychowaniu. A jednak cała ta sprawa wprawiła mnie w wielki kłopot, tak, że przez jakiś czas chodziłem jak oszołomiony. Rzecz polegała na tem: Byłem przygotowany na wstąpienie do Szkoły Kadeckiej natychmiast, bo to było najprostsze i najrozumniejsze wyjście z mej dotychczasowej sytuacji, nie byłem jednak wcale pewny, jak sprawy ułożą się po roku, gdy położenie moje się zmieni i gdy, zamiast jak dotychczas, słuchać tylko starszych, zaufawszy własnym siłom, zechcę może sam o swym losie zadecydować. Nie wiedziałem, co począć. Bez szemrania wstąpiłbym natychmiast do Szkoły Kadeckiej i jak najpilniej, wypełniałbym swe obowiązki. Zwłoki bałem się niewiadomo dlaczego. Pierwsze było niemożliwe, drugiego uniknąć nie miałem sposobu. Męczyłem się tak, nie mając nikogo, ktoby mi mógł poradzić, co znów pierwszy raz dało mi odczuć moje sieroctwo.
Z tej męki, niepewności i przykrego położenia, dziwnym zbiegiem okoliczności, który za zarządzenie Boskie uważam, wybawił mnie Dawid Długi.