Na polskiej fali/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polskiej fali |
Wydawca | Dom Książki Polskiej, Sp. Akc. |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnego dnia wyjechałem z Józkiem i Antonem pierwszy raz na śledziki.
Pamiętam ten dzień jak dziś, bo o mało wówczas nie utonęliśmy.
Poranek był chmurny, nawet trochę mglisty, ale w znaczeniu rybackiem pogodny, to znaczy ciepły i prawie bezwietrzny. Na morzu widać było płynące do Gdańska dwa statki szwedzkie z kominami nie w środku pokładu, lecz na tyle. W nocy wiał wiatr północny, który nad ranem przycichł, ale na morzu był wciąż jeszcze dość silny północny prąd. Wiedziałem o tem dlatego, że sterowałem, podczas gdy obaj młodzi Kąkole ciągnęli, czy wiosłowali długiemi, ciężkiemi paczenami. Płynęliśmy obciążonym niewodami i lejprami batem w stronę „szuru“, to jest wielkiej głębi na morzu. Po drodze Józk uczył mnie topografji dna morskiego.
— Plaża, Janku, jest tylko w lecie, kiedy nad morzem są letnicy. Rybak plaży nie zna, tylko strąd. I to jest tak: Tam, gdzie jest las, są wydmy czyli diuny. Potem przychodzi ten wał wydmowy — po naszemu góry. Ścieżki, prowadząc przez góry na strąd, nazywają się stegny. Więc jest „Konkowa stegna“ i „Papaszkewa“, „protimna“, to znaczy znajdująca się naprzeciw wsi i różne inne, a wszystkie prowadzą do toni rybackich. Miejsce, w którem morze styka się ze strądem, nazywamy grzebieniem, ta część strądu, po której woda biega, to zoloj, a kałuże, wyżarte na strądzie przez wodę, to firbeki. Strąd może być prosty albo powyginany tak, że tworzy „haki“, a to my po swojemu nazywamy „oki“[1]. Tu na Wielkiem Morzu sławny jest „Borowski Ok“ — na Małem Morzu jest Westowy Ok, Kaczy i wiele innych.
Teraz morze:
Po zoloju idzie rów, zaraz za rowem jest płytkie miejsce, które wysycha, jak jest mało morza i dlatego nazywa się po naszemu sachej, to znaczy — „suchy“. Po sacheju przychodzi głębsze miejsce — beka, potem znów druga rewa.
— Co to jest rewa? — przerwałem.
— Wszystkie fałdy na dnie nazywają się rewy. Są rewy suche, tuż pod powierzchnią morza, i rewy na dnie w głębokości kilkudziesięciu sążni. Ta druga rewa, zwana po naszemu ousechem — po polsku osuch — jest bardzo płytka, tuż pod powierzchnią i dlatego, jak to mogłeś zauważyć, o nią zawsze rozbijają się fale. Tam się zawsze woda pieni, zawsze widać tam biały „szum“. Bardzo niebezpieczne miejsce. Te ciemno zielone pasy na morzu oznaczają, że w tych miejscach jest głębina, a po naszemu nazywają się zielenice. Prócz tego są w tych miejscach także kule czyli jamy w dnie. Po kulach i wielkiej zielenicy przychodzi szurowa rewa w głębokości jakich dwudziestu sążni. W kulach chętnie ryba przebywa i dlatego tam ją poławiamy. Po szurowej rewie następuje szur, czyli głębina — na osiemdziesiąt sążni i więcej. Ta krawędź szurowej rewy do szuru nazywa się zwela — zwał. Tędy węgorze lubią z szuru wychodzić na rewę i dlatego tu właśnie zastawiamy na nie sieci. Za szurem są rzeki, bo rzeki są nietylko na lądzie, ale i na morzu, i to wielkie rzeki.
— Prądy! — wtrąciłem.
— Nie, rzeki. Prądy zależą od wiatru, rzeki są zawsze i nie zmieniają swego kierunku.
— My to nazywamy prądem stałym. — A my rzekami. Dopiero za rzekami jest sztimrowy sztrych, którym jeżdżą statki.
— Sztrych to rozumiem, ale dlaczego „sztimrowy“? Po angielsku „sztimer“ znaczy parowiec.
— Ach „steamer“!
— No, jo, „steamer”! My to wymawiamy „sztimer“. Teraz, jak będziesz z wału patrzył na morze i zobaczysz na niem pręgi, smugi i pasy różnej farwy (barwy), to będziesz wiedział, dlaczego morze tak się mieni.
I dla wbicia mi lepiej w głowę nazw, znowu zaczął mi je powtarzać.
Nagle urwał, przestał ciągnąć i przechyliwszy się w tył na siedzeniu, rzekł do brata jakby zaniepokojony.
— Słyszysz?
Anton przestał wiosłować. Plusk wioseł ustał. Słychać było szmer niewielkich fal.
Rzuciłem okiem na morze i aż westchąłem z zachwytu. Co za rozkosz patrzeć w ten zielony, żywy, ruszający się rytmicznie przestwór — niebu równy! Co za cud znaleźć się na nim i móc słuchać jego ciszy i jego szmeru.
Siedzieliśmy tak dłuższy czas, nasłuchując nie wiem czemu, bo było zupełnie cicho.
W tem malutki jakiś szary ptaszek zaćwierkał nad nami, zatrzepotał skrzydełkami i krążąc coraz to niżej, i niżej, usiadł na końcu paczeny, którą Anton nieruchomo trzymał nad wodę. Młody rybak, ujrzawszy to, uśmiechnął się i rzekł:
— Zmęczony!
I trzymał wiosło nad falami tak, aby ptaszek mógł na niem siedzieć spokojnie.
Ale Józk powtórzył spokojnym głosem:
— Słyszysz?
Anton odpowiedział:
— Jo! Zyda idzie.
— A do rana była norda i sztrom jest nordowy.
— Może być źle.
— Może być.
Chwilę milczeli.
— Dlaczego ma być źle? — spytałem.
— Idzie wiatr południowy... Nie słyszysz? Takie „duuuuuu“.
Wytężyłem słuch i po chwili złapałem dolatujące od południa dalekie, głuche warczenie.
— Słyszę. Więc co z tego?
— Morze słucha wiatru. Już przed wiatrem idzie „zyda-sztrom“ — prąd południowy. Jak się spotka z północnym, morze zacznie się burzyć. Łódź będzie skakać.
— Niech skacze! — odpowiedziałem — Ja nie wypadnę.
Pochylili się obaj równocześnie i „pociągnęli” paczenami.
Ptaszek ćwierkał i poleciał ku lądowi.
— A jeśli bałwany będą wielkie, mogą bat przewrócić! — mówił dalej Józek.
— Umiem pływać! — odpowiedziałem.
— My nie! — rzekł Józk — Rybak ma tyle wody, że się nią nie interesuje, nie lubi jej i jeśli nie potrzebuje, to w nią nie włazi. Zresztą — popatrz, jak daleko do brzegu.
Spojrzałem.
Brzegu nie było widać, zwłaszcza, że go przesłaniała mgiełka.
— I jakże byś płynął w skorzniach, w manczestrach! Zresztą — jak się łódź przewraca — można dostać byle czem po łbie tak, że człowiek traci przytomność... Wtedy tonie... Bo zresztą można się łodzi chwycić...
— A kiedy może przyjść nowy prąd?
— Za godzinę, za dwie, albo za pięć minut, Bóg to wie...
— Więc wracajmy!
— Mamy na morzu dwie linki manc... Kilkaset złotych... Może nam je zyda porwać a jesteśmy biednymi rybakami...
— Więc?
— Jedziemy po mance...
— No, to jedziemy!
— A jeśli zginiesz?
Pomyślałem chwilę.
— Jeżeli wy ryzykujecie, mogę i ja.
Jechaliśmy w milczeniu.
— A gdzież są wasze mańce? Po czem poznacie?
— Patrz! Nie widzisz go?
Na morzu tańczy przed nami mały proporczyk — właściwie szmatka nieokreślonego koloru.
— To nasza „preka“ czyli „landmark“! — tłumaczył Józk, — To nasza pierwsza linka a tam dalej druga.
Zabraliśmy się natychmiast do pracy. Anton, który był bardzo silny, stanął na przodzie batu, w jednej chwili wyciągnął prekę, za nią czteroramienną dragę i kotew, lejper, komołę i obciążoną śledzikami mancę czyli sieć. Odbierał od niego i składał na płytkie niecki brat. Mieliśmy wprawdzie mance przepleść, ale ze względu na nadciągającą burzę, zaniechaliśmy tego. Wyciągnąwszy jedną linkę, podjechaliśmy do drugiej i już byliśmy z nią prawie gotowi gdy w tem — bat zaczął tańczyć.
— Sztela sztrom[2] — wykrzyknął Józk, — Żywo!
Czemprędzej wciągnęliśmy mańce na pokład i chyżo wiosłując, zaczęliśmy zmykać ku lądowi.
Widok był dziwny.
W powietrzu zupełny spokój, cisza, mgiełka nieruchoma — a morze wzburzone i burzące się coraz więcej. Z początku fale podchwytywały nas tylko, po pewnym czasie tańczyliśmy już wraz z całem morzem, które miotało nami jakby dla zabawy.
— Nie boisz się? — krzyknął do mnie Józk.
Uśmiechnąłem się. Czego się bać? Płyniemy! Może być, że za chwilę łódź się przewróci, bo trudno utrzymać się w równowadze na skłóconych falach. Ale to będzie za chwilę — zaś teraz płyniemy i póki nas fale nie przewrócą, będziemy płynąć! Czegóż się bać?
Morza przybywało, fale rosły, za to jednak prąd, stając się coraz wyraźniej północnym, niósł nas ku lądowi. Każdej chwili potężny bałwan mógł nas przewrócić, każdej chwili mogliśmy utonąć, kilka razy fala przeskakiwała przez burtę, zmoczyła nas, łódź niebezpiecznie się przechylała. Były chwile, w których całą wagą ciała kładłem się na elmącie czyli rękojeści steru. Byłem mokry do koszuli, fale biły mnie w kark — ale wierzyłem pewnie, że nie stanie nam się nic i szczęśliwie przypłyniemy do brzegu.
Tak się też stało.
Już wyłoniły się z mgiełki łazienki, a pod niemi żółty strąd, na którym widać było niespokojnie chodzących tam i nazad rybaków, gdy naraz pokazał się długi wał, huczący groźnie pod naporem przewalających się przezeń fal i biały od piany.
— Druga rewa gra! — krzyknął Józek.
To było to niebezpieczne miejsce!
Teraz zrozumiałem, na czem to niebezpieczeństwo polegało.
Fala po fali wbiegała na osuch, piętrzyła się na nim i złamana własnym ciężarem — tysiące tonn wody! — z rozmachem waliła naprzód, a w tej chwili już nadbiegała druga fala. To było naprawdę straszne, bo tu łódź mogła się przewrócić w mgnieniu oka.
Ale Kąkolowie mieli na to sposób.
W niewielkiem oddaleniu od osucha zanurzyli wiosła w wodę i tak starali się utrzymać łódź na jednem miejscu.
Fale jedna za drugą leciały, z łomotem waląc w rewę.
Józk poruszał wargami jakby się modlił, a naraz krzyknął na brata:
— Ciągnij!
Nadbiegła wielka fala, przeniosła nas przez osuch, bat przeleciał dwieście metrów jak ptak, wjechał na piasek, a w chwilę później rozległo się głośno nasze spokojne:
— Heeej-let!
I poszliśmy do domu przebrać się i zjeść coś. W tym celu wybrałem sobie kilkanaście tłustych śledzi, które, usmażone na maśle, wybornie mi smakowały.
- ↑ Rybacy wogóle nie wymawiają „h“ na początku słowa, np. „El“, nie „Hel“, a zamiast „a“ mówią „o“, więc „hak“ — „ok“, „takie“ „tokle“ i t. d.
- ↑ Z „plattu“ — „stiller Strom“ — ten właśnie „cichy prąd“ powstały skutkiem pchnięcia mas wód przez burzę i poprzedzający ją. Nadchodzi nagle i niespodziewanie, chwyta znienacka — stąd nazwa.