Na polskiej fali/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polskiej fali |
Wydawca | Dom Książki Polskiej, Sp. Akc. |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dawid Długi chętnie pozwolił mi jeździć na jarnowanie, bo stary już był i głównie zajmował się różnemi rzemiosłami. Potrafił on uszyć nietylko buty nieprzemakalne, ale także czapkę czy spodnie swemu małemu chłopcu, a prócz tego miał warsztat, w którym nadewszystko rad przebywał, bezustannie nad czemś majstrując. To „kształtowal” hebel, to okna czy drzwi, to znów dłuta, czasami ostrzył noże i narzędzia, wogóle nie było rzeczy, którejby zrobić nie potrafił — a we wszystkiem pomagał mu synek, mały sześcioletni Klemens. Chętnie go w jego warsztacie odwiedzałem, bo pachniało tam przyjemnie wiórami sosnowemi, a Dawid rad ze mną gawędził. Przyglądając się jego życiu, mogłem stwierdzić, że przez cały dzień pracował niezmordowanie.
Ale czasami, gdy poranek zapowiadał się pięknie, co Dawid z całą pewnością mógł przepowiedzieć poprzedniego wieczora, przecie wstawał i szedł z maszoperją daleko na swą toń za lasem, a wówczas mogłem robić, co mi się podobało.
Zwykłe chodziłem na strąd ciągnąć „gruf”.
„Grufem” nazywają się małe rybki, jak rybki tobjaszowe, dobijaki i inny taki drobiazg morski, używany jako przynęta do poławiania ryb na haczyki, czyli na wędki. „Groefs“ nazywa się też mały niewód do poławiania tych maleństw, różniący się od innych matnią nie sieciową, lecz z płótna. Połów „na gruf“ odbywa się zwykle tuż przy brzegu, i to równo ze wschodem słońca, kiedy tobjaszki wychodzą z dna i bawią się w wodzie. Jak tylko słońce trochę wyżej się podniesie, znikają. Tobjaszki są to malutkie rybki srebrno-zielone, ciekawe dlatego, że i kościec mają zielony. Większe od nich są również na przynętę używane, „dobijaki”, zwane po kaszubsku „czietrokami“. Jesienią, gdy rybacy „groefse“ ciągną, nieraz słychać na strądzie pytanie:
— Dostalejsta jakiego czietroka?
Jest to takie małe, prawie dziecinne rybołóstwo, jednak niezbędne i bardzo ważne, co czytelnik na innem miejscu sam ocenić zdoła.
Otóż ciągnęliśmy raz „groefs” z taką samą namiętnością, jak gdyby to był laskorn, czyli olbrzymi niewód łososiowy. Poranek był chmurny, ale pogodny, na morzu daleko widać było kilka transportowców z drzewem. Szły z Gdańska. Zresztą nigdzie ani łodzi, nic. Kilkanaście mew.
A jednak ciągnący ze mną „groefs” młodzi rybacy coraz to spoglądali na morze takim wzrokiem, jak gdyby ich ogarniał niepokój lub podniecenie. „Groefs” szedł nierówno, ciągnący byli najwyraźniej roztargnieni, i mieliśmy wszystkiego najwyżej jakie ćwierć wiaderka tobjaszów — więc prawie nic.
— Co wy tam widzicie, chłopcy? — zapytałem, czując, że sam jeden ciągnę.
Nie odpowiadali, ale oczy ich stały się szare z natężenia, z jakiem patrzyli. Jeden tylko mruknął:
— Mjewy (mewy) się bardzo na morzu rzucają. Słyszysz, jak krzyczą... Znowu lecą...
— A cóż was głupie ptaki obchodzą! — rzekłem lekceważąco — Wyciągnijmy „groefs“ na strąd!
Nikt mi nie odpowiedział. Skrzydła „groefsu“ wyprężyły się. Miałem słuszność, że tu był ktoś głupi — ale nie były to ani mewy, ani moi towarzysze.
Matnia aż dygotała od gwałtownego rzucania się małych, żwawych, srebrnych grynszpanowych rybek, a wśród tobjaszek było też kilka śledzi.
Chłopcom oczy błysnęły. Któryś z nich coś krzyknął, i mały, bosy „bojs”, czyli chłoptaś, bezczynnie się nam przyglądający, jak strzała pomknął ku wiosce.
— Co się stało? — wołałem, zdziwiony i zniecierpliwiony tem wszystkiem — To mewy was dziwią, to znów wrzeszczycie na widok czterech śledzi w „groefsie“. Co się dzieje?
— Ławica śledzi u brzegu! Ławica śledzi! — krzyczeli w podnieceniu.
Niebawem zrozumiałem wszystko.
Może parę minut upłynęło, gdy nagle z wydm zaczęli się na strąd sypać rybacy — jak kto stał, rzekłbyś — do pożaru, do ognia. Oczy im błyszczały, z ust wyrywały się okrzyki. Z nieopisaną szybkością zepchnęli na wodę łódź, zwalili na nią niewód z całym stosem lejprów i wyjechali na morze wydawać. Reszta w milczeniu i z zapartym tchem stała na brzegu, ścigając wzrokiem czarną łódź, a cisza była taka, że wyraźnie słyszałem gniewne wrzaski spłoszonych mew. Łódź zatoczyła na wodzie łuk i skierowała się prostopadle ku brzegowi. Wtedy rybacy, pozostali na brzegu, wpletli ramiona w linę niewodu i pochyliwszy się naprzód, zaczęli ją ciągnąć całą wagą ciała i całą siłą nóg.
Jeszcze trochę!
Kilka urywanych okrzyków, kilkanaście silnych szarpnięć ramionami. Chłopcy rzucają kamieniami, aby rybę wpędzić, wpłoszyć do matni — i oto wynurza się z wody ten sietny wór, a w nim wre żywa, srebrna masa... W chwilę później piętrzą się na strądzie stosy rybek, grających metalicznie zielonawym tonem.
Dziesięć centnarów od jednego zamachu. To już jest coś.
Łódź z niewodem znowu wypływa na morze, inni rybacy przynoszą drewniane niecki, na których składa się ryby.
Jest czarny Dudek! I jego małe, czarne oczy są uradowane! Jest i pan Żebrowski. Huczy jego głos, sypią się żarty, rybacy się śmieją, odpowiadają żartami.
Poklepał i mnie po ramieniu.
— Ładny widok, co? — rzekł mi tubalnym szeptem — Jo! Ładny, Ale dalej co?
— A cóż ma być? — zdziwiłem się.
— Kto to kupi? Komu potem sprzeda? Jaka będzie cena? Kto na tem zyska?
Zadarł głowę i przez dłuższy czas przyglądał się niebu.
— Błysnęły śledziki, jak sen złoty... Sen się prześni — koniec pieśni... Ja to kupię, bo muszę, choć wolałbym węgorze... Ale mam zamówienia... Gdańsk nie ma śledzi...
— Jaki koniec pieśni? Pieśń się dopiero zaczęła! — mówiłem rozpromieniony.
— Błysnęły jak sen złoty... Hej, chłopcy, biorę cały dzisiejszy „fang” (połów) a do „prizu“ (cena) dodam dziesięć butli...
Zaczęli ciągnąć drugi raz...