Na polskiej fali/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polskiej fali |
Wydawca | Dom Książki Polskiej, Sp. Akc. |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Oddawna już zaciekawiły mnie łabędzie „we wiku“, to jest w zatoce, dotychczas jednak nie miałem sposobności zająć się niemi naprawdę. Pan Żebrowski, który do łabędzi strzelał, tyle mi o tych bajecznych ptakach naopowiadał, że miałem dla nich coś w rodzaju zabobonnej czci i respektu. Między innemi powiedział mi, że bezbronny, brzegiem wiku idący rybak może łabędzie zobaczyć, bo one poznają, iż on broni nie ma i wtenczas nie uciekają tak bardzo, ale nigdy się nie zdarza, aby myśliwy niespodziewanie na łabędzia się natknął — takie to są mądre ptaki.
Korzystając z tej wskazówki, zbrojny tylko w zdobycznego Zeissa po moim ojcu, nieraz błądziłem brzegiem wiku, ruchami i zachowaniem się chcąc wzbudzić zaufanie łabędzi, ale choć często krzyki ich słyszałem, na żadnego się nie natknąłem. Za to wyszukiwałem sobie miejsce, z którego czasem udawało mi się stado przez Zeissa podglądać. Była to leżąca nad morzem niewielka wydma, niczem na siebie uwagi nie zwracająca i nie mogocą wzbudzić podejrzenia, tak nieznacznie nad poziom się wznosiła.
Odkryłem to stanowisko przypadkowo, kiedy znudzony bezowocnem wałęsaniem się nad brzegiem, na tej wydmie usiadłem. Było to pewnego chłodnego, ale pogodnego i słonecznego przedpołudnia. Siedziałem, słuchając pokrzykiwania łabędzi, aż mi się znudziło, poczem, nie mając nic lepszego do roboty, zacząłem przez szkła rekognoskować okolicę, a że mnie ręce od ciągłego trzymania w górę bolały, wyciągnąłem się wygodnie za wydmą i tak patrzyłem, leżąc na brzuchu, na łokciach oparty.
Niespodziewanie zobaczyłem wówczas łabędzie.
Cóż za cudne ptaki!
Opisywać ich nie będę, bo kształtem nie różnią się od naszych łabędzi swojskich, są tylko znacznie większe, ale i to stwierdziłem dopiero później, bo widziane przez szkła nie wydawały się większe. Cały zachwyt polegał na świadomości, że to są łabędzie dzikie, wolne, dzieci dalekiego Morza Północnego, cała radość była w tem, że dzięki szkłom, niewidzialny i niedostrzegalny mogłem znajdować się wśród nich, obserwować i podziwiać każdy ich ruch, harmonijne wyginanie szyi, trzepotanie ogromnemi skrzydłami i majestatyczną, dumną postawę na wodzie.
Wiedząc, gdzie je znaleźć, odwiedzałem je często i chętnie, przyglądałem się ich zabawom. Było ich około trzydziestu sztuk, i nie zauważyłem, aby się odznaczały jakąś nadzwyczajną ostrożnością. Widać czuły się na tem miejscu pewne siebie i bezpieczne. Jadły, wrzeszczały w niebogłosy, czasami goniły się, srebrne na wodzie lazurowej, białe w dzień chmurny i gdy fala była zielona. Powoli oswoiłem się z widokiem łabędzi, a prawdopodobnie też i one ze mną, bo nie przypuszczam, aby mnie nie zauważyły, zwłaszcza, że czasami podpływały względnie blisko, na jakich pięćset metrów, tak, że śmiało można było strzał zaryzykować. Nie miałem początkowo tego zamiaru, ale gdy słyszałem, jak się tą zdobyczą niektórzy przechwalali, jak to opowiadali o trudności strzału do łabędzia, zdjęła mnie chętka pokazać, co umiem. Zacząłem tedy wychodzić nad zatokę ze swym karabinkiem i czekałem sposobności, która prędzej czy później nadarzyć się musiała.
Ale znalazł się ktoś, kto moje plany mordercze pokrzyżował.
Tym kimś był pan Żebrowski.
A było to tak:
Zatoka tu i owdzie częściowo zamarzła, a oba brzegi pokryte były śniegiem. Ponieważ nie mogliśmy wyjechać, postanowiłem z wolnego czasu skorzystać i jak tylko się rozwidniło, wziąłem Zeissa i karabinek i poszedłem nad zatokę. Zdaleka już słyszałem, jak się łabędzie ogłaszały. Przypadłszy za wydmę ostrożnie wychyliłem głowę i zasłoniwszy dłonią oczy, wyglądnąłem na zatokę, Zeissa nie chciałem używać, obawiając się, że słońce, które niedawno wzeszło, odbije się w szkłach, a ten błysk ptaki spłoszy.
— Są! — pomyślałem.
Siedziały nie dalej jak jakie trzysta metrów, i z tej odległości nie były mniejsze od figury ludzkiej w dwóch trzecich zasłoniętej. Widziałem je doskonale gołem okiem.
Serce biło mi mocno, ale nie poddałem się wzruszeniu. Zaciąłem zęby, powoli przygotowałem karabinek do strzału, przywarłem całem ciałem do ziemi, ułożyłem się jak najwygodniej i wyszukawszy ofiarę, zacząłem starannie mierzyć.
Był to wielki, biały łabędź, majestatycznie płynący wprost na mnie. W chwili, kiedy go brałem na cel, jak gdyby mu życie zbrzydło, uniósł się trochę na wodzie, wyprostował się i zaczął bić powietrze skrzydłami.
Już chciałem strzelić — gdy paf! Nie ja, z lewej strony. Ptaki natychmiast — paf! — zerwały się — paf! paf! paf! — rozwinęły swe długie skrzydła, i tnąc niemi powietrze, że aż szumiało, poleciały. Ach, to był widok! Wielkim ptakom starczyło raz — drugi uderzyć skrzydłami, a potem leciały wprost w słońce bez ruchu, jakby płynęły. Coś cudownego!
Zachwycony wyskoczyłem na wydmę — i w tej chwili doleciał mnie gniewny, grzmiący głos pana Żebrowskiego.
— Ty smarkaczu jeden! Ja cię nauczę płoszyć mi łabędzie! Jak tylko na ląd wyjdę, uszu ci natrę!
Zdziwiony zacząłem się rozglądać, chcąc zobaczyć, skąd ten głos dochodzi, bo nie widziałem nikogo. Dopiero po chwili zauważyłem na wodzie, w odległości jakich dwustu metrów, coś białego — domyśliłem się, że to łódź zamaskowana prześcieradłem i udająca bryłę lodu.
Tak też w istocie było. Z pod prześcieradła, udającego śnieg, wychyliła się naprzód głowa pana Żebrowskiego w kapeluszu na bakier, potem purpurowa z gniewu twarz, wreszcie cała potężna, w przetłuszczone manczestry spowita postać. Za nim siedziało dwóch młodych rybaków którzy się pokładali ze śmiechu. Łódź kierowała się ku brzegowi.
A pan Żebrowski grzmiał dalej:
— Ty lorbasie (nicponiu) jeden! Zaraz ci buksy przetrzepię — tak, że ruski miesiąc popamiętasz! Ty marynarzu wściekły!
W pierwszej chwili zmieszałem się, tak to wszystko było niespodziewane, ale opanowałem się i czekałem spokojme, co dalej będzie.
— I w dodatku z karabinem się włóczy! — warczał pan Żebrowski, wychodząc na brzeg — Ja cię nauczę, czekaj, czekaj!
— Pan widzi, że nie uciekam! — odpowiedziałem spokojnie.
— Dlaczego spłoszyłeś mi łabędzie? — zapytał srogo, stanąwszy rzede mną i mierząc mnie gniewnym wzrokiem.
— Mógłbym powiedzieć, że nie płoszyłem! — odpowiedziałem dotknięty. — Skoro jednak pan powtarza wciąż, że ja panu łabędzie spłoszyłem i pyta „czemu” mogę panu grzecznie, ale stanowczo odpowiedzieć: — Bo mi się tak podobało.
— Ty zuchwalcze!
— Bardzo przepraszam, bez wyzwisk! Panu wolno strzelać, mnie wolno płoszyć! To nie jest pański park, ani też to nie są pańskie łabędzie. Bardzo proszę.
Pan Żebrowski sapnął.
— Masz słuszność, to nie mój park, każdemu wolno, co chce i jak chce! — mruknął — Ale też... zapamiętaj sobie... Jak Kuba Bogu, tak —
— Przepraszam pana. Po pierwsze ja nie jestem pański Kuba, a pan nie jest moim Panem Bogiem. A po drugie — pan na mnie wpadł, a ja panu żadnych łabędzi nie płoszyłem. Przeciwnie, sam miałem jednego na muszce i jeśli kto komu, to nie ja panu, lecz pan mnie spłoszył łabędzie swemi pu — pardon, delikatnie mówiąc — skrzynkami...
Znowu się pan Żebrowski rozgniewał.
— Zanadto sobie pozwalasz! — zaperzył się.
— Trudno, proszę pana, nie ja pudłowałem!
— Łabędzie zerwały się przed strzałem!
— Moim! — dodałem — Ale po pańskim!
— Nie! — zaprzeczył. — Mogło się tak zdawać, bo głos idzie zawsze wolniej, ale — one się zerwały — równocześnie, na mały ułamek sekundy przed moim strzałem.
Teraz już wiedziałem, gdzie jestem.
— Musiał je ostrzec czatownik! — jechał dalej śmiało pan Żebrowski — Bo one zawsze wystawiają czaty.
— Ostrzeżone z pewnością były! — przyznałem. — Jechaliście z wiatrem, a pańskie rybie manczestry —
— Pójdziesz ty, żmijo! — krzyknął pan Żebrowski, zamierzając się na mnie kolbą Manlichera.
Rybacy parsknęli śmiechem, za nimi ja, wreszcie pan Żebrowski.
Ale łabędzie przeniosły się daleko do wiku i choć ich śpiew nieraz słyszałem, nie widywałem ich już.
Aż raz...
Było to chmurnego, posępnego południa, w lutym. Przez dłuższy czas dęła zyda, przechodząca często w sztorm, tak, że roboty nie było żadnej. Ludzie nie mieli pieniędzy, mąka się im kończyła, w wielu domach żywiono się już głównie bulwą, podlaną lakiem czyli sosem z pod śledzi. Panowało przygnębienie, które i mnie psuło humor. Dlatego uciekałem w pole i wałąsałem się ze swym karabinkiem po wybrzeżu, nie strzelając zresztą, bo nawet mew nie było.
Mimowoli przyległem za wydmą, z poza której zwykle śledziłem łabędzie. Zatoka była wzburzona, napęczniała wodą, którą wiatr w nią wpędzał. Nigdzie ani żagla, ani łodzi, pusto, tylko —
Te białe punkty tam — to łabędzie! Więc wróciły na swe dawne miejsce... Płyną w moją stronę, są jakie trzysta metrów od brzegu... Raz, dwa, trzy... jest ich osiem. Płyną wyciągnięte w jedną linję w pewnych odstępach od siebie, jak żołnierze rozsypani w tyraljerę. Są spokojne, nie boją się, musiały mnie nie zauważyć.
Przyglądałem się ptakom, pewien, że lada chwila zawrócą. Nie chciałem strzelać. Ale podpłynęły na dwieście metrów i bliżej, jeszcze bliżej... na sto metrów... i bliżej... Widzę je, wspaniałe, wielkie, białe, z podniesionemi głowami płynące wprost ku brzegowi. Co im się stało. Oszalały, czy co! Przecież dłużej i święty nie wytrzymałby! Pięćdziesiąt metrów a one płyną dalej do brzegu...
Bojąc się, że się nie oprę pokusie — strzeliłem w powietrze.
Załopotały ogromne skrzydła, ptaki uciekły. Naprawdę — olbrzymy! Jak rozciągnęły skrzydła, miały od jednego końca do drugiego z pewnością dobre trzy metry.
Kiedy opowiedziałem o tem Dawidowi, stary był zły i mało brakowało, a byłby mnie skrzyczał. Mnie samemu ta donkiszocka rycerskość wydała się trochę głupią.
— Taki kulpś może mieć trzydzieści pięć funtów! — narzekał Dawid — Można było kawałek odkroić i ugotować, a resztę zasolić!
O, to już przepraszam! Rozumiem solone węgorze, śledzie, solone mięso, ale — solone łabędzie, tego mi było zadużo! Dobrze zrobiłem, żem nie strzelał.
Dawid wytłomaczył mi, że łabędzie podpłynęły do brzegu tak blisko dlatego, iż woda była duża i zbyt głęboka, aby ptak mógł dostać dziobem do dna. Ponieważ to trwało dłuższy czas, łabędzie musiały być głodne i przypłynęły do brzegu szukać płytszych miejsc.
Dodam jeszcze, że rybacy solą wszystko, węgorze, śledzie, szproty, łabędzie, nawet wrony przelotne które chętnie strzelają albo łapią w specjalne łapki, zwane klepcami.