<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Na polskiej fali
Wydawca Dom Książki Polskiej, Sp. Akc.
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXII.
Idę z bodorzem na węgorze. Zbłądziłem na lodzie. Czy św. Antoni?

Gdy zatoka zamarznie, rybacy poławiają na zatoce węgorze zapomocą ościeni, zwanych też bodorzami.
Prawdę mówiąc, rybacy prawdziwi są tym połowom przeciwni i nie braliby w nich udziału, gdyby nie ludność nierybacka, która się bodorzami chętnie bawi i wciąga w to rybaków.
Sprawa przedstawia się następująco:
W zatoce puckiej znajdują się węgorze, które nie wędrują lecz przebywają stale na jednem i tem samem miejscu. Są one mniejsze od węgorzy zwykłych, przeciętnie nie ważą więcej jak pół funta, a brzuchy mają nie białe lecz żółte. Wogóle — jest to ryba dość licha, lecz ponieważ węgorzy w zimie niema, wędzone cieszą się dobrym zbytem i są dobrze płatnym przysmakiem.
Rybacy poławiali je rzadko, natomiast ludność Pucka i nadbrzeżnych wiosek gburskich w zimie, kiedy niema nic do roboty, chętnie wychodzi na lód, aby sobie „upchać”, jak to się nazywa, kilka funtów węgorzy. Wychodzą też z ościeniami na te węgorze starzy rybacy, którzy już nie „feszują”, to jest nie uprawiają rybołóstwa, aby sobie „upchać” jakiś grosz na tabakę. Ale to nie jest prawdziwe rybołóstwo, tylko zabawa.
Do takiego połowu potrzebne jest przedewszystkiem porzędne, ciepłe ubranie i dużo słomy w butach, aby nogi na lodzie nie zmarzły, następnie — „izaks“ (z niem. Eisachse), siekiera na długiej rękojeści do rąbania lodu, bodarz — oścień na długiej żerdzi, specjalne widły do „upychania” i „mrzejszka”, siatka na złapane węgorze.
Dawid to wszystko miał, bo kiedyś także na lód wychodził, a ponieważ pan Żebrowski namawiał mnie, żebym tego sportu spróbował, jako że powinienem poznać wszystko, wziąłem jednego dnia te wszystkie przybory i poszedłem w kierunku Chałup, gdzie wik w całości już był pokryty lodem.
Szedłem ścieżką, przy plancie kolejowym. Dzień był szary, trochę mglisty, niebo ołowiane, posępne. Zaraz za Kuźnicą półwysep zwężał się tak, że po obu stronach widać było morze, po lewej zamarzniętą zatokę, po prawej wolny od lodu, szaro-zielony Bałtyk. Pan Żebrowski mówił nieraz, że nasze morze jest smutne, czemu ja uparcie przeczyłem, bo smutku nie lubię, nie umiem być smutny i nie chcę, ale tego dnia musiałem przyznać mu słuszność. Widok był tak smętny, że rozpacz brała. Nic, tylko trochę zmarzniętego piasku, parę sosenek, tu biało-szara płaszczyzna lodu, tam tafla wody ledwo marszczącej się, bo dzień był bezwietrzny.
Ale na zatoce panował bardzo ożywiony ruch. Setki ludzi wyległy na lód, kobiety, mężczyźni, nawet młodzież, i gdzie okiem rzucić, wszędzie widziało się czarne figury, bodące dno zatoki. Ktoby nie wiedział, co to jest, a ujrzałby naraz ten widok, uśmiałby się serdecznie z tych ludzi, szturkających drągami w przeręble.
Wszedłszy na lód — bo dotychczas szedłem ścieżką obok plantu kolejowego — zacząłem szukać sobie miejsca. Mnóstwo było wszędzie przerębli opuszczonych, już wyjałowionych, wybranych, tu i owdzie ludzie rąbali lód izaksami, a gdzieindziej miotały się w mrzejszkach węgorze. Były jakie takie, dość spore, w sam raz na ugotowanie czy usmażenie dla jednego człowieka, ale były też maleńkie, jak obsadka pióra; z tych ludzie gotowali sobie zupę.
We mnie w stręt budziła ta chciwość ludzka i ten brak wszelkiego rozumu w tępieniu biednych stworzeń. Rozumiem, można łowić nawet szproty, mimo że są małe, ale któż widział pożerać narybek! Co komu z węgorza jak ołówek, wielkości glisty! Paskudstwo! Zauważyłem też, że bardzo wielu miało zamiast trójzębnych bodorzy, ościenie jak grabie, o sześciu, nawet ośmiu zębach, co jest niedozwolone. Lecz oni kpili sobie z tego. Na otwartej płaszczyźnie lodu widać zdala każdego człowieka, ale ile zębów ma oścień, tego nie widać. To też ludzie ci, na wypadek gdyby straż jaka nadchodziła, mieli przy sobie bodorze przepisowe, trójzębne, które mogli wkręcić na rękojeść na miejsce zabronionych. A trzeba wiedzieć, że znaczna większość wychodzących na lód z ościeniami doskonale zna grunt i wie, gdzie można najwięcej węgorzy znaleźć.
Odszedłem od tych „rybaków” daleko, żeby móc pracować, a raczej próbować nowego sportu swobodnie. Nawiasem mówiąc jest to zabawa wcale przyjemna, zwłaszcza jeśli się upycha nie dla zarobku lecz dla sportu i nie zna się gruntu. Wtedy to już jest zupełnie loterja.
Wybrałem sobie miejsce — na ślepo — zacząłem rąbać izaksem lód. Wyrąbawszy przeręblę, zacząłem „pchać“, to znaczy, kłuć dno bodorzem. Nie jest to bynajmniej tak mechaniczne i bezmyślne zajęcie, jakby się zdawało. Węgorza trzeba wyczuć. Mianowicie w zimie węgorze puckie śpią na dnie. Gdy się o nie zawadzi zębem ościenia i chwyci go się w widły, węgorz zaczyna się wić, co rękojeść ościenia telegrafuje ręce. Wtedy trzeba oścień wyjąć, ale tak, aby węgorz z niego nie spadł.
W pierwszej przerębli nie było nic, w drugiej też nic, w trzeciej złapałem dwa przyzwoite węgorze, w czwartej dopiero znalazłem miejsce dobre. Złowiłem sześć węgorzy, nielicząc drobiazgu, który wrzuciłem z powrotem w wodę. A trzeba wiedzieć, że „upycha się“ bodorzem cały swój kawałek dokładnie, albowiem „bodzie się“ cal po calu we wszytkich czterech kierunkach, tak, że całe dno jest skłute.
Ta gra spodobała mi się. Człowiek lubi zdobywać. Oczyściwszy tę szczęśliwą przeręblę, poszedłem dalej i wykopałem sobie nową. Zaraz na początku upchałem dwa wielkie węgorze, ale potem godzinę może mordowałem się napróżno. Podrażniony tem, znów poszedłem dalej i tym razem powiodło mi się doskonale. Złapałem aż osiem pięknych węgorzy. Gdyby szło o kolację czy obiad, to miałem aż nadto, nietylko dla siebie, ale i dla Dawida i jego rodziny, ale mnie nie zależało na korzyści, lecz na zdobyczy — więc nie poprzestałem na tem, tylko zaciekle upychałem dalej i dalej, aż nagle — zauważyłem, ze mi się okropnie chce jeść, że jestem na lodzie sam i ze jest dziwnie ciemno.
Spojrzałem na zegarek, który zawsze nosiłem na ręce.
Było pół do czwartej. Za pół godziny musiał nastać zmierzch, zwłaszcza, że już rano była mgła, która teraz zgęstniała tak, że z trudem mogłem się zorjentować. Nie zauważyłem nawet, kiedy ludzie z lodu zeszli.
No, wielkie rzeczy. Wiedziałem przecie, gdzie byłem i że do lądu nie dalej jak jakie trzy kilometry.
Dźwignąłem swą mrzejszkę — ciężka była! wziąłem na ramię izaks i bodarz i poszedłem ku brzegowi. Szło mi się łatwo, bo miałem przymocowane do podeszew skorzni „biardżadła“, rodzaj „raków“, które ułatwiają chodzenie po lodzie.
Szedłem i szedłem, mgła robiła się coraz gęstsza zmierzch zapadał, a brzegu jakoś nie było widać. Co więcej tu i owdzie lód zaczynał się załamywać, tak, że musiałem niepewne miejsca obchodzić i skończyło się na tem, iż szedłem jak niewidomy, pukając przed sobą bodorzem. Zciemniało się, a ja szedłem wciąż, coraz bardziej niespokojny, spłoszony i — poprostu mówiąc — ogłupiały, aż nareszcie zrozumiałem — że zbłądziłem! Tyle razy kręciłem się dokoła swych przerębli w tę i w tę stronę, iż wreszcie — zdezorjentowałem się i nie wiedziałem, dokąd idę. Przyczyniło się do tego i to, że rano wiała lekka „norda”, która nieznacznie — przynajmniej ja nie zdawałem sobie z tego sprawy — przeszła w wiatr zachodni. Ale o tem nie wiedziałem.
Miałem chwilę straszną. Szedłem gdzieś przed siebie, nie wiedząc, w jakim idę kierunku. Było zupełnie ciemno, mgła przesłaniała wszystko. Wrócić? Cóż to znaczy wrócić? Aby wrócić, trzeba wiedzieć, skąd się przyszło. Jakżeż mogłem odgadnąć to w ciemnościach!
Była to chwila — której nie zapomnę.
Stałem na lodzie, we mgle — sam, sam jeden, piętnastoletni chłopak. Dokoła cisza, mgła, ciemności. Daleko krzyki łabędzi i skowyczące szczekanie fok. I nic.
Wtem — błysnęło! Raz, dwa trzy, cztery! Błysnęło mi prosto w oczy — znane, białe światło oksywskiej „bliży“, latarni morskiej! Ileż razy witało mnie to światło, gdy z Józkiem i Antonem ciemną jeszcze nocą wyjeżdżałem na szproty, a teraz — to moje zbawienie!
Nie widziałem, jak daleko oddaliłem się od półwyspu. Wracać — było niebezpiecznie, mogłem zbłądzić, wpaść w przeręblę. Zresztą — za mną było ciemno, przede mną — jasno. Światło!
Poszedłem wprost w to światło!
Po trzech godzinach marszu ujrzałem światła Pucka i portu. Oczywiście w pobliżu portu nie mogło być lodu, wobec czego starałem się to miejsce obejść i wyjść na ląd trochę dalej. Ale po tej stronie zatoki lód, nie wiem dlaczego, popękał tak, że potworzyły się wielkie tarcze lodowe, zwane tutaj „szczytami” i do brzegu można się było dostać tylko skacząc ze szczytu na szczyt, co w ciemnościach nie było ani łatwe, ani bezpieczne.
Byłem już niedaleko brzegu, gdy znalazłem się w takiem miejsce, że ani kroku dalej zrobić nie mogłem zauważył to ktoś idący brzegiem i wskazując, abym szedł równolegle do brzegu, zawołał:
— Tędy! Tędy!
Zrozumiałem. Szczyty przytykały tu do brzegu, na który się też bez trudności po nich dostałem.
Miałem jeszcze czas zdążyć na pociąg i zaraz pobiegłem do wędzarni pana Żebrowskiego aby mu sprzedać węgorze. Kilka tylko zostawiłem na obiad dla siebie i dla Dawida.
Kiedy wróciwszy do domu, opowiedziałem o swej przygodzie, Dawid, który był o mnie niespokojny, zapytał mnie, jak wyglądał ów człowiek, który z brzegu na mnie wołał.
— Nie wiem! — odpowiedziałem — W mgle nie było widać, a zresztą, jak wyszedłem na brzeg, już go nie było, poszedł dalej.
To był z pewnością święty Antoni! — zadecydowała Dawidowa.
— Może to być — przyznał Dawid. — Może być! Święty Antoni! Osobliwie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.