Na polskiej fali/XXXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polskiej fali |
Wydawca | Dom Książki Polskiej, Sp. Akc. |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Słoneczko błysnęło, pojaśniało niebo i woda, zaczęły się pokazywać mielnice — piękne, łososiowate, srebrne rybki, wagi półtora funta, smaczne, ale trochę suche, chude. Szproty wciąż jeszcze były, lecz większość rybaków porzuciła je. Pan Żebrowski pomstował, klął, wołał, że rybacy zwyrodnieli: — ale ja byłem innego zdania i rozumiałem, że to krew rybacka w nich zagrała, bo przecie łosoś to już naprawdę ryba.
Ruch nastał we wsi. Na wozach, zaprzężonych w srokate krowy, rybacy z nad brzegów Małego Morza przewozili nad Bałtyk wielkie baty łososiowe — a pomagały i popychały te baty całe gromady ludzkie, dorośli i dzieci, zawsze w każdej pracy chętnie biorące udział. Na strądzie rozkładano i związywano „party“ niewodu wśród żartów i wesołych rozmów a morze było uśmiechnięte, jasne, znowu mieniące się różnobarwnie, i znowu widać było na niem dalekie parowce.
Rzecz ciekawa! Dawniej dzień nie minął, abym przynajmniej na chwilę nie wybiegł na strąd, i nie spojrzał na falujący, niezmierzony przestwór. Zachwycałem się grą fal i kolorów, od których oczu oderwać nie mogłem, wszystko na morzu było dla mnie nadzwyczajne. Teraz chodziłem na strąd tylko gdy miałem tam coś do załatwienia. Czytelnik pomyśli, że oswoiłem się z morzem? Zapewne, do pewnego stopnia tak. Ale przedewszystkiem nauczyłem się patrzeć na nie pod innym kątem widzenia, ze stanowiska rybackiego. Wielkie Morze jest niewątpliwie bardzo piękne, jednakże w porównaniu z zatoką jest próżne. Połowy odbywają się na niem stosunkowo rzadko, gdy na Małem Morzu prawie zawsze jest ruch, uwijają się pomarenki, coś się dzieje, widać życie. Kolory nie pociągały mnie już, wiedziałem, że to tylko rewy, nad któremi woda się mieni, a w tej wodzie nic niema. Piękno malarskie ustąpiło miejsca treści, pięknu rzeczywistości, walki, pracy.
Nareszcie przyszedł dzień, w którym pierwszy raz miałem ciągnąć niewód. Wyznaję, byłem wzruszony.
Podobnie jak przy wydawaniu niewodu śledziowego i szprotowego, naprzód złożono wszystko na wielkiej łodzi, do której siadło czterech rybaków. Pozostawiwszy jeden koniec liny na lądzie, łódź ze stosem sieci i lin wyjechała na morze, gdzie zatoczyła półkole, otaczając toń. Na znak, dany z łodzi podniesionem wiosłem, my na lądzie zaczęliśmy ciągnąć linę jednego skrzydła, podczas gdy zmierzająca do lądu łódź ciągnęła drugą, do której po przybiciu łodzi wprzągnęła się pozostała część maszoperji.
Więc: Mamy na brzegu końce lin obu skrzydeł niewodu, który w wodzie stanowi ścianę od dna aż do powierzchni, bo dolna jego część, obsadzona kamieniami, wlecze się po dnie, gdy górną utrzymują pływaki.
O ciągnieniu niewodu mogę powiedzieć jedno:
Czego się tknąć w rybołóstwie — to parzy!
Do ciągnięcia laskornu używane są specjalne szelki — pas, złożony z drewnianych półobręczy, które się związuje na biodrach. Od tego pasa idzie sznur z małym drewnianym guzikiem. Guzik ten zarzuca się na linę niewodu tak, że zaciąga się węzeł, a wtedy ciągnący przekłada linę niewodu przez ramię i ciągnie ją, wagą całego ciała podając się w tył. Jest się w całem znaczeniu słowa wprzągniętym w łańcuch ciągnących tak, że trzeba w rytm kroków stąpać i stosować swój wysiłek do nich — a przytem po kostki brnie się w piasku, gdy równocześnie lina wżera się w ramię, wywołując palący ból. Tak trzeba iść aż do końca wybrzeża, poczem wraca się, przywiązuje znowu do liny i ciągnie — od rana do wieczora!
Otóż ciągniemy i powoli zbliża się do brzegu beczułka, oznaczająca środek matni. Po lewej stronie ciągną kobiety, przeważnie dziewczęta, po prawej sami mężczyźni — to zresztą zależnie od tego, jaki jest prąd. Mali chłopcy z powagą zwijają w kręgi wyciągnięte liny, inni starają się wszelkiemi sposobami na coś się przydać.
Już wyciągnięto skrzydła na brzeg! Teraz część rybaków ciągnie za dolne liny skrzydeł, część za górne, a dwuch rybaków w „krąmpcach“ czyli w wysokich skorzniach sięgających aż do pachwin, wchodzi w wodę i przydeptuje do dna skrzydła, aby się nie podnosiły i nie przepuszczały ryb.
Podniecenie wzrasta, ludzie krzyczą, bo w matni jest ryba, ramiona coraz silniej i prędzej ciągną skrzydła, wreszcie wyjeżdża na zoloj matnia, w której skaczą i tańczą wielkie łososie srebrne z czarnemi grzbietami, a prócz tego co najmniej kopa mielnic. Większe łososie rybacy przeważnie dobijają karkulcami, mniejszym, takim do pięciu funtów wagi a przeznaczonym na sprzedaż, nadgryzają kark, a właściwie ściskają zębami kark, tak, iż ryba ginie natychmiast i nie rzuca się po piasku, przez co straciłaby łuskę, z nią srebrny, piękny kolor i stałaby się czarną.
Ciągnęliśmy tak aż do południa, poczem wydaliśmy niewód i zostawiwszy go w wodzie, poszliśmy na „pólnie“.
Innym rybakom, pracującym na dalszych toniach, kobiety niosły obiad w koszykach; za niemi biegły dzieci, uradowane widokiem morza i piasku, bo, jak się łatwo domyślić, rybacy samym dzieciom nad morze chodzić nie pozwalają.
Jak tylko rozeszła się wiadomość, że mamy łososie, zaraz zjawił się na strądzie pan Żebrowski ze swym Dudkiem, oraz kilku kupców. Zaczęły się żarty, wesołe przekomarzania, ale nie wiem, czy kto co kupił. Rybacy mówili mi, że łososie sprzedają do Gdańska, a znów pan Żebrowski tłomaczył mi, że łososi u nas niewiele można sprzedać, ponieważ są zbyt drogie.
Na połów łososi przyjeżdżają do nas kutry rybackie ze Szwecji, z Danji z Niemiec, a poławia się je głównie za pomocą pławnic, sieci pływających, o czem osobno napiszę. Głównie jednak skupuje łososie nasze Gdańsk, który rozsyła je po całej Europie, nawet do Nizzy, pod nazwą „Ostseelachs“. Pan Żebrowski opowiadał mi, że będąc u jednego przemysłowca rybnego w Gdańsku, widział skrzynie z łososiami adresowane do różnych miast Francji i Włoch. Podobnoś tesame łososie — zresztą bardzo poszukiwane — przychodzą do nas z Niemiec jako osławione „łososie reńskie“ — ale to już nie należy do rybołóstwa tylko do handlu rybami, czem my się tu nie zajmujemy.