<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Na polskiej fali
Wydawca Dom Książki Polskiej, Sp. Akc.
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIX.
Woda kalna czyli wisielna. Tamcza. „Bity”. Bursztyny. Piasek literacki.

Połów łososi trwał, gdy wtem zadął silny wiatr północno-wschodni który przeszedł w południowy, a potem południowo-wschodni. Zapanowała pewna konsternacja, która jednak wkrótce zamieniła się w radość.
Oto wspomniane powyżej następstwo wiatrów wpędziło rybę do wiku czyli w zatokę Pucką, równocześnie zaś od strony Gdańska chlusnęła w morze tak zwana „kalna woda wisielna”, pochodząca z roztopów przedwiosennych i mętna.
Ryby przed mętną wodą uciekają, ponieważ nie widzą w niej. Częściowo zemknęły w Wielkie Morze, a częściowo drapnęły do zatoki Puckiej, gdzie ją potężny strumień wody wisielnej odciął od morza i unieruchomił. To też całe rybołóstwo przeniosło się teraz na brzeg Małego Morza tak szprotowe jak i łososiowe. Rybacy ciągnęli niewody a prócz tego wieczorami na zatoce paliły się dziesiątki świateł łodzi które wyjechały z pławnicami na tak zwane „drewanie”. Rybacy byli w doskonałych humorach, bo mieli rybę zamkniętą jak w sadzawce, nie potrzebowali jej daleko szukać.
Pewnego dnia, tak gdzieś około południa, wiatr południowo-wschodni „naddał“ to jest zelżał, dmuchał chwilę z południa, a potem naraz przeskoczył na zachód. Nad drugą stroną zatoki pojawiła się czarna chmura, od której powiało dziwnym chłodem. Dzień, dotychczas słoneczny i bardzo piękny, jakby przygasł, niebo na zachodzie poszarzało, drób zaniepokojony, jak przed burzą, zaczął się tulić w osłoniętych przed wiatrem kątach, morze pociemniało.
— Co to się dzieje, Dawidzie? — spytałem zaniepokojony.
Spojrzał ku zachodowi, podumał chwilę, jakby chcąc się upewnić, że się nie myli, wyjął z ust krótką fajeczkę i rzekł:
— To idzie od westu „tamcza”, czarna chmura. Niesie doukę (mgłę), ale to zaraz przejdzie. Prędko idzie!
Chmura waliła w stronę półwyspu, w oczach powlekając zatokę gęstym, czarnym tumanem, od którego szedł przenikliwy ziąb. Po upływie kilku minut mgła kurzyła się już z dachów, kłębiła się na placu przed kościołem i toczyła się ku lasowi, o który się oparła.
Pobiegłem na strąd, ciekawy, czy mgła przesiąknie przez las, czy uwikła się wśród drzew.
Morze przygasło, ale podobnie jak i strąd, było jeszcze zupełnie czyste. Na szlaku widać było kilka parowców.
Chwila — a z poza wydm wytoczył się przez góry pierwszy ciemno-popielaty zimny tuman, po nim drugi, trzeci. Wkrótce strąd upchany był, jak watą, gęstą, zimną mgłą, która teraz wylała się na morze i pomknęła przez nie z taką szybkością, że zanim upłynęła minuta, już statki na szlaku zaczęły dawać syrenami sygnały jak podczas mgły.
Trwało to kilka godzin, poczem niebo znowu wyjaśniło się, mgła zniknęła i powróciła pogoda.
W kilka dni nowa sensacja. Wisła, gdzieś silnie wezbrawszy, zabrała mnóstwo desek z nadbrzeżnych tartaków, całe masy łoziny, drzew z korzeniami powyrywanych, nawet kilka chałup, i to wszystko wepchnęła na Małe Morze, którego powierzchnia pokryła się tak gęsto deskami, iż można było po nich suchą nogą zajść daleko od brzegu
Rozumie się, zapomniano o niewodach, a wszystko rzuciło się łapczywie na „bity” — jak się takie skarby, przez wodę przyniesione, w języku rybackim nazywają.
„Bity” to słabość rybaka. Każdy rybak namiętnie lubi te dary morza, a są i tacy, którzy połowom bitów oddają się z większym zapałem niż połowom ryb. Tłomaczy się to z jednej strony wielkiem ubóstwem rybaków, którzy wszystko muszą z dalekich stron sprowadzać za gotowy pieniądz, z drugiej starem, wszędzie istniejącem, napół korsarskiem „prawem wybrzeża”. Pan Żebrowski mówił mi, że jest osobna ustawa, która pozwala rybakom zatrzymywać sobie tylko „bity“ ściśle określonej wartości, gdy wszystkie inne, większej wartości, mają być zgłaszane u sołtysa, ale rybacy wszelkiemi sposobami starają się tę ustawę obejść, a władze patrzą na to przez palce.
Tak więc rybacy „alali bity“ z wielką pilnością, skrzętnie kryjąc je, lub też starając się sklecić z nich na prędce jaką budę, szopę, aby móc powiedzieć, że to nie żadne „bity” lecz od dawna już stojące „budynki”.
Gdy niema rybołówstwa, naprzykład podczas silnego sztormu, rybacy często wychodzą na strąd za „bitami“, i jeśli który z nich znajdzie jaką deskę, którą może zawlec do domu jest z tego dumny. Są specjaliści, którzy dziwnym jakimś sposobem potrafią „wywęszyć“ bitę, ukrytą na dnie morza, pod wodą. Stoi taki na „górach“ i patrzy w wodę. Stałem tak nieraz i ja i też się wpatrywałem, ale nie widziałem nic. A on wbił wzrok w jeden punkt, że aż mu się oczy zrobiły jak szparki, usta zacisnął i milczy. Spytać go, co widzi, to mruknie coś niezrozumiałego i pójdzie.
— Nie bój się! Nadarmo on tam nie stoi! — pouczał mnie pan Żebrowski. — Jeśli stoi, to z pewnością zauważył coś, co go zajmuje!
— Cóż on może widzieć w wodzie?
Jakąś ukrytą bitę. Ty jej nie dostrzeżesz, ale on po powierzchni wody pozna, że pod wodą coś jest... Miejsce sobie dobrze wymiarkuje, a w nocy idzie „alać“. Znam takich, którzy krowę do wozu zaprzęgają i jadą w nocy na strąd, a potem chowają coś po stryszkach i piwnicach...
Próbowałem kilka razy szukać bursztynów i łaziłem wzdłuż zoloju, przebierając wyrzucone na brzeg kamyczki.
— Musisz szukać dalej od zoloju — mówił mi pan Żebrowski — nie tam, gdzie są kamienie, bo ciężar gatunkowy bursztynu jest mniejszy, więc fala dalej go na brzeg wyrzuca...
— Ależ ją co dzień rano tuż koło zoloju widzę czyjeś ślady... Aż mi nawet dziwno, że ten ktoś tak wcześnie wstaje!...
— Wcześnie wstaje, albo późno spać chodzi! Ale on nie szuka bursztynów, tylko bitów... Bursztyny są pod wałem...
Znalazłem trochę miałkiego drobiazgu, dobrego na kadzidło... Nie miałem szczęścia... Inni znajdowali bryły nieraz spore, za które też pan Żebrowski nieźle płacił. Bywały po „nordzie”.
Nieraz widywałem też na strądzie wielkie fioletowe plamy. Był to tak zwany „piasek literacki”, używany swego czasu do zasypywania listów i innych rękopisów zamiast bibuły. Dawniej dziewczęta zbierały ten piasek i sprzedawały w Gdańsku. Był na niego popyt i ja sam przypominam sobie, że w dzieciństwie nieraz widywałem ten piasek na biurkach obok kałamarza. Dziś jest już niepotrzebny i nikt go nie kupuje.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.