Na polskiej fali/XL
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polskiej fali |
Wydawca | Dom Książki Polskiej, Sp. Akc. |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powoli zaczęła się robić na półwyspie wiosna, to znaczy — zrobiło się jaśniej, ale bynajmniej nie cieplej. Przeciwnie, mimo iż słoneczko przyświecało wesoło, chłód panował wciąż dokuczliwy i drzewa z trudem puszczały nieliczne pączki. Od rybaków dowiedziałem się, że wiosna jest tu zawsze późna i chłodna i właściwie na dobre nastaje dopiero w czerwcu — prawdopodobnie skutkiem tego, że morze długo trzyma zimno. Ale już to samo, że dzień był dłuższy i wstawał wcześniej, przynosiło ulgę duszy udręczonej mrokiem zimy i panowaniem ciemności.
Przedewszystkiem tedy, jak to już zaznaczyliśmy, zaczęły się pokazywać nad półwyspem — zwłaszcza przy wietrze południowym — liczne stada wron, lecących ku Helowi, Nie trzeba przypuszczać, że wron w zimie na półwyspie niema, owszem są, ale tych wron nikt nie strzela i nie jada, bo żywiąc się głównie rybami, smak mają tranowy, podczas gdy przeciągające ponad półwyspem wrony wędrowne uchodzą za przysmak. Rybacy chętnie je strzelają, ale ponieważ przelot ich przypada na Wielki Post, kiedy mięsa jeść bezwarunkowo nie wolno — a na Rybakach pości się rzetelnie — wrony te soli się i przechowuje. Dopiero po rezurekcji wyjmuje się je z beczki i wymoczone w wodzie smaży. Czasami bywa ich tak dużo, że rybacy ubijają je setkami i w ten sposób łatwo zdobywają zapas mięsa.
Zjada się także chętnie mewy, które się strzela lub łapie w klepce czyli łapki, także i dla pierza. Klepce nieraz zastawiałem tak na strądzie, jak też i na wybrzeżu Małego Morza. Są to zwykłe łapki, które się zakopuje w piasku i przysypuje z wierzchu, aby nie widać było rozłożonej pod spodem pętli. Na wierzch kładzie się na przynętę szprotkę. Gdy mewa, ujrzawszy szprotkę, siądzie na piasku i zacznie dziubać, pętla ściąga się i chwyta ją. Zabawia się tem polowaniem przeważnie młodzież, ale gdy bieda przyciśnie i starzy niem nie gardzą, niektórzy zaś uprawiają je systematycznie, wypychając złapane mewy dla celów handlowych.
Mewy są rozmaite, duże, prawie jak swojskie gęsi, biało-czarne, i małe, bieluśkie, mniejsze od gołębia. Pan Żebrowski ma ich w swych zbiorach dwadzieścia gatunków, a twierdzi, że mu jeszcze czterech brakuje. Ale obecność mew na półwyspie, jak wogóle wszelkiego ptactwa, zależy od obecności ryb. Gdy ryb niema i ptactwa niema.
Jadłem też kaczki morskie, tak ustrzelone, jak też i złapane w sieci śledziowe lub szprotowe. Brzmi to dziwnie, a jest zupełnie proste. Kaczka dobierze się do mancy szprotowej i zaczyna w niej dłubać. Przy tej sposobności dziób ulnie jej w oczku, kaczka zaczyna się szarpać i w końcu dusi się. Kiedy kaczek jest dużo, można ich w ten sposób nałapać mnóstwo, a opłaca się to dobrze, bo gdy za funt szprotów można dostać 25 gr., za kaczkę z łatwością dostanie się dwa razy tyle. Rybacy z Chałup rozwożą je w zimie po sąsiednich wioskach furami. Kaczki te są bardzo smaczne, a tylko należy je przed smażeniem wygotować, aby pozbyły się tranu i rybiego zapachu.
Przez cały rok przebywają na półwyspie jastrzębie morskie, piękne ptaki. Widziałem je nieraz bujające nad morzem. Ale na wiosnę przeciągają nad półwyspem także orły wędrowne, zawsze parami. Poznać je po locie, bo skrzydeł używają rzadko i jak gdyby z łaski. Ruszą niemi parę razy i płyną sobie przez powietrze dalej.
Potem znów lecą dzikie gołębie, kaczki rozmaite, dzikie gęsi, zlatują na pola skowronki, a łabędzie odlatują na północ. Wogóle ruch w powietrzu jest wielki, a pan Żebrowski pouczał mnie o tem:
— Zwierciadłem morza jest niebo. Co się dzieje pod wodą i w wodzie, jaki jest ruch ryb — tego nie widać. Ale wcale wyraźnie opowiada o tem ruch na niebie i bardzo wiele rzeczy o morzu dowiedzieć się można od ptaków, dlatego, że one, żywe aeroplany, szczególnie chętnie się do wiatru stosują. Ten związek ptactwa z wiatrem jest wrost uderzający. Gdy dmuchnie wiatr południowy lub południowo-wschodni, jest mnóstwo wron, kaczek i tak dalej. Jak tylko wiatr się zmieni, ptactwa nie widać. Ruch na niebie dopełnia się wzajemnie z ruchem morza, bo jak tam tak i tu rządzi jeden i ten sam pan i władca — wiatr.
Muszę też wspomnieć coś o zwierzętach domowych na Helu. Więc przedewszystkiem koty. Kot nazywa się „pujka”. Traktowany jest przeważnie lekceważąco i dość surowo. Nie dba się o niego tak, jak na lądzie, nie pieści się go, nie karmi. Pozostawia się go własnemu przemysłowi. Znacznie większym szacunkiem cieszy się pies, który ma w domu i w rodzinie swe stanowisko. Kot służy właściwie do zabawy dzieciom, i starsi nie rozumieją nieraz, że ta zabawa jest dręczeniem zwierzęcia. Pies — co innego, zwłaszcza, że tu są przeważnie wielkie, piękne, mądre wilki. Na psa woła się „tus-tus-tus!“, ale nie potrzeba wołać, bo on i tak jest nieodłącznym towarzyszem pana. Zostawiony przed domem Dudek nie wiele sobie z tego robił, lecz skakał wprost w okno, wybijał szybę i w ten sposób dostawał się do pokoju. Naogół psy są tu dobre i nie rzucają się na ludzi, jak to nieraz robią wiejskie psy na lądzie. Po kaszubsku pies nazywa się „szczerz“.
Najwspanialszem i najbardziej podziwianem zwierzęciem jest koń nawiasem mówiąc, reprezentowany w wioskach rybackich bardzo nielicznie. W Jastarni naprzykład jest ich coś sześć. Każdorazowe pojawienie się konia na uliczkach wioski wywołuje rozruch wśród dzieci. Dziecko jest najszczęśliwsze, jeśli może pojechać do lasu wózkiem zaprzągniętym w konia. Nawet starszy rybak przystępuje do konia z miną uroczystą. Dawid, który swego czasu miał parę „rapów“, to jest karych koni, a potem „brunów“ — kasztanów, i był furmanem, tyle razy i tak długo mi o nich opowiadał, iż dziękowałem Bogu, że nie miał jeszcze „szymlów”, inaczej „siwków“, bo byłby mnie na śmierć zagadał. U nas na lądzie też konie są bardzo kochane, ale dla rybaka stanowią pewną nadzwyczajność. Gdyby się tu pojawił pułk ułanów, ludzie by do śmierci o tym wydarzeniu nie zapomnieli.
Ale największe brzemię pracy przypada w udziale krowom, które pełnią tu wszystkie obowiązki zwierząt pociągowych — trzeba przyznać, bardzo niechętnie! Ileż razy namordowaliśmy się z Dawidem setnie, zanim udało nam się zaprząc krowę do wozu. Stary skakał przy tem jak torreador, ja jak jego pomocnik. To też często można tu widzieć na placu lub na łączce pod wsią młodych rybaków oprowadzających krowy na lince i tresujących je. Podściółki bydłu się tu przeważnie nie daje żadnej, chyba w jesieni grochowinę albo czasem trawę morską, ale to zbytek. Najczęściej podsypuje się trochę piasku.
Jest też w wiosce kilkanaście baranów białych i brunatnych — na strzyżę. Kobiety przędzą ich wełnę, a potem robią z niej grube pończochy wełniane i przepyszne ciepłe „trojery“ czyli sweatery na zimę.
A właśnie z wiosną pomnożyły się stada i wśród owiec i baranów pokazały się małe, pocieszne jagniątka. Kiedy zabrzmiał róg pastucha — małego kilkunastoletniego chłopca — wszystko to wysypało się z chałup i szło za dźwiękiem rogu — wielkie, ciężkie krowy poważnie, cielęta ze zdziwionemi minami, owce i barany becząc lub trykając się łbami, jagnięta w wesołych podskokach. Dziwnie przyjemnie wyglądało to na tle morza i czarnych łodzi z brunatnemi żaglami. Przypominało daleki ląd, a choć mi dobrze było nad morzem, przecie czasem — tęskniłem do lądu bardzo.