<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Na polskiej fali
Wydawca Dom Książki Polskiej, Sp. Akc.
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLI.
Na drewaniu.

Była ciemna, ciepła, pogodna noc, kiedyśmy z Józkiem, Antonim i jeszcze jednym rybakiem wyjechali żaglówką z pławnicami na „drewanie“.
Właściwie to „wybiegliśmy“ po południu, bo musieliśmy okrążyć Hel, aby się dostać na Wielkie Morze, ale to była tylko przyjemna przejażdżka. Dopiero kiedyśmy przejechali „bujtenkant“, czyli gdyśmy się dostali na morze po drugiej stronie półwyspu, zaczęła się robota, mianowicie wydawanie pławnic.
Pławnice są to sieci łososiowe, długie na 40 m. a szerokie do 8 metrów. Ponieważ poławia się w nie ryby tuż u powierzchni wody, nie mają obciążenia ani dolnej listwy.
Ale rybacy mają nieraz po osiemdziesiąt pławnic, które związują w „linkę“, długą na parę kilometrów, bo im dłuższa „linka“ tem lepszy może być połów.
Pławnice te, przywiązane grubą liną do kutra, wydają się, przyczem w dzień dla zaznaczenia ich położenia w środku i na końcu „linki“ umieszcza się „prekę“. Już w dzień jest z „linką” niemało kłopotu, bo statki jeżdżą w różne strony, a pławnicami nie kieruje się, ponieważ cała rzecz polega na tem, aby płynęły swobodnie z prądem i wiatrem, co po kaszubsku nazywa się „drewać“ i od czego ten sposób poławiania nazywa się „drewanie“. Gdzie jest prąd i dokąd pławnicę wiatr niesie, tam właśnie są łososie, które poprostu wpadają w sieć i ulnąwszy głową w oczku, zostają w niej.
W nocy sprawa przedstawia się inaczej. Wydając pławnicę, wyrzuca się też w morze boję z zapaloną latarnią, która oznacza koniec „linki”. W środku linki jest druga latarnia a na kutrze lub na pomarenku trzecia. Po wydaniu pławnic niema do roboty nic innego, jak tylko jechać za linką.
Tak jechaliśmy przy łagodnym wietrzyku nie śpiesząc się, bo mieliśmy przed sobą całą noc, do świtu. Mieliśmy co jeść, ja miałem oba termosy, napełnione gorącą herbatą, więc było czem się rozgrzać, płynęliśmy tedy spokojnie, rozmawiając po cichu, opowiadając sobie różne rzeczy i przyglądając się od czasu do czasu morzu, na którem roiło się od świateł. Z pewnością kilkadziesiąt kutrów było na wodzie, a prócz tego nierzadko pojawiały się parowce, które z trudnością lawirowały wśród tej gęstwy świateł.
Widok był piękny, oryginalny i wesoły, ale nie dla rybaka, za którym na długość dwóch kilometrów płynie jego linka z ledwo widocznem końcowem światłem.
— Trzeba uważać, żeby nam sztimer linki nie przeciął! — mruknął zaniepokojony Józk — Włóczą się dziś po morzu, jak djabły.
Byliśmy między „Dąbkową bliżą” a latarnią rozewską, gdy uwagę mą zwrócił na siebie statek, który prócz zwykłych światełek, miał na swym pokładzie istną kolumnę ognistą. Wyglądał jak z bajki. Natychmiast przywiódł mi na myśl te iluminowane statki książąt czy królewiczów z powiastek Andersena.
— Cóż to za cudowny statek! — wykrzyknąłem zachwycony.
— To? Zwykły szleper, holownik! — lekceważąco odpowiedział Anton.
— Holownik! — zawołałem rozczarowany — A dla czegóż jest tak świetnie oświetlony!
— Bo prócz zwykłych świateł musi mieć tyle dodatkowych, ile statków za sobą ciągnie. On holuje trzy statki.
Tak pokazało się, że to, co z tem pysznem oświetleniem wyglądało na pałac pływający, było pospolitym, zasmolonym statkiem holowniczym.
Nie dość na tem. Ten holownik wywołał zamieszanie wśród łodzi. Słyszeliśmy zdala podniesione głosy, dęcie w w rogi, kilka świateł zgasło.
— Przy sztimersztrychu źle drewać! — mówił Anton — Łatwo można wpaść pod statek!
— Gorzej jak się pławnice poplączą — zauważył Józk.
— Łatwo rozplątać!
— Niełatwo! — mówił dalej Józk. — Łatwo do bójki tylko przychodzi.
Zaczął opowiadać, że tak się raz na Małem Morzu zdarzyło. Poplątały się pławnice — może laskorny, bo nie pamiętał — i jeden drugiego karkulcem zabił. Potem była sekcja, podczas której całe ciało zabitego tak spłynęło krwią, te się kształt jego odbił na deskach, na których leżało. Potem na tych deskach noszono trumny z kościoła na cmentarz, ale jak tylko weszło się z trumną na „Trupią Stegnę’ (ścieżkę), deski robiły się tak ciężkie, że niosący ledwo je udźwignąć mogli.
— A gdzież jest Trupia Stegna? — zapytałem zdziwiony, bo pierwszy raz usłyszałem tę nazwę.
— Droga, którą z kościoła pogrzeby idą na cmentarz.
— Także nazwa! — pomyślałem.
— Głupstwa gadasz! — przerwał bratu szorstko Anton — Ktoby w takie godki wierzył! A masz ty słyszane, Janku, jak gburzy śledzie sadzili i co z tego wynikło?
— Śledzie sadzili? Nie! Tego jeszcze nie słyszałem.
— To było tak: Widzieli gburzy w Pucku nieraz, jak rybacy całemi beczkami solone śledzie kupują i bardzo się temu dziwili, bo jakże, rybacy sami śledzie łowią centnarami, a potem kupują je. Cóż to znaczy? A ty wiesz, Janku, że gburzy wszystko sadzą albo sieją. — Nacóż wy kupujecie śledzie? zaczęli reboków wypytywać gburzy. Zdziwili się reboce (rybacy), ale jeden odpowiedział: — Na śledziowe siemieno! — że to niby na sadzenie śledzi. — To wy śledzie sadzicie? — Doch jo! Tniemy je na małe kawałeczki, a potem wrzucamy w morze, żeby znowu urosły. — Jo! — jęknęli gburzy z żalu, bo sobie od razu pomyśleli: — Doch my mamy sadzawkę, gdybyśmy o tem wiedzieli, kupilibyśmy beczkę śledzi, zasadzilibyśmy je i nie potrzebowalibyśmy potem w Pucku kupować. Tak też zrobili. Wrzucili całą beczkę pokrajanych śledzi do stawu i czekali, póki im nie wyrosną. Ale raz jeden z tych gburów, wracając do wsi, spotkał reboka, który sobie niósł w kaszerzu węgorza. — A gdyby tak i węgorza w stawie zasadzić! — pomyślał. — Mielibyśmy i węgorze swoje! — Kupił węgorza i wrzucił go do stawu. Po jakimś czasie zachciało się gburom świeżych śledzików, a że tam u nich połowów żadnych niema, więc po swojemu spuścili sadzawkę. Szukają ani jednego śledzia niema, jeden jedyny węgorz tylko został. Co się stało? Po wielkiej naradzie powiedzieli sobie, że to widać wangorz śledzie pożarł! Żeby go za to ukarać, wzięli go, wsadzili do kobiałki, zanieśli nad morze i tam go w wodę rzucili, żeby go utopić za to, że im śledzie zjadł.
Tak to rybacy wyśmiewają się z gburów.
Rozmawialiśmy tak dłuższy czas, wreszcie zapatrzyłem się w światła na morzu i ukołysany szmerem fal zasnąłem.
Obudził mnie chłód poranny.
Świtało.
Widać było rozrzucone na morzu pomarenki i motorówki. Na niektórych już pracowano, to znaczy, wciągano pławnice i zdejmowano z nich łososie.
Z wielkiem biciem serca i my zabraliśmy się do tej roboty. Praca niemała, bo sieci, ciężkie od wody, trzeba nietylko wciągać, ale i układać, żeby się jakoś zmieściły. Wciągnęliśmy ze czterysta metrów linki — nic. Jeszcze się w nas nadzieja kołatała, jeszcze to rybackie „przecie“ nie poddawało się, ale miny mieliśmy „opanowane” a serca nasze skłaniały się raczej do pokory niż do triumfu — gdy w tem zatrzepotał w pławnicy wielki, śliczny, czarno-srebrny łosoś conajmniej trzydziestofuntowy. Już się nam całonocne „drewanie“ opłaciło, ale to był tylko początek, bo za chwilę dostaliśmy jeszcze jednego łososia, nie tak już okazałego ale zawsze jeszcze pięknego, i jeszcze i jeszcze, razem osiem, łącznej wagi 150 funtów czyli — przy niskiej cenie około 200 złotych za jedną noc.
Wracaliśmy wesoło, choć głodni jak wilki. Chcąc iść bliżej brzegu, zeszliśmy ze sztimersztrychu za przykładem jakiegoś parowca, który płynął szurem, niedaleko suchej rewy. Dlaczego zeszedł ze sztimersztrychu — nie wiem, lecz nie posądzam go o złe zamiary — jak to potem robili rybacy. Mnie się zdaje, że przeciwnie, ten statek dlatego zjechał na szur, że bał się, iż na szlaku parowców może wjechać na linki pławnicowe. Zapomniał jednak o tem, co go zresztą nic nie obchodziło, że noc była pogodna i że rybacy w takie noce często zostawiają niewody w morzu. Tak też było i tego dnia. Ogromny niewód sięgał aż na kilometr w morze a statek albo go nie zauważył albo też spostrzegł zapóźno, skutkiem czego przeciął go na pół. Było to pod samą Jastarnią. Myśmy wprawdzie widzieli znaki, jakie rybacy z brzegu dawali, ale statek ich prawdopodobnie nie zauważył. Rybacy natychmiast za nim pogonili, chcieli go zatrzymać — napróżno, nie chciał z nimi gadać, nie odpowiedział ani słówka i umknął. Nazywał się „Krystjanja“ ale jakiej był narodowości, nie pamiętam.
Wkrótce miałem nadzwyczaj zabawne zdarzenie z łososiem, który jak mówią rybacy, „dostał lichy rozum“, to znaczy, był czemś tak wstrząśnięty, że zupełnie zgłupiał.
Było to tak:
Wracaliśmy z Józkiem czółnem z lasu — zatoką, niedaleko brzegu i to płytkiemi miejscami. Tam zresztą wszędzie płytko, tak, że bat, zwłaszcza obładowany, gdzieniegdzie nawet nie przejedzie. Widać było każde ziarnko piasku na dnie, zwłaszcza, że dzień był słoneczny a woda czysta. W jednem miejscu, niedaleko Szkolnego Ogrodu, między „pierwszemi choinami“ a starym cmentarzem borowskim, ujrzeliśmy w wodzie jakiś niezwykły czarnosrebrny przedmiot. Zbliżywszy się, spostrzegliśmy, że to łosoś, który stoi w wodzie na głowie.
— Co mu się stało? Zwarjował? — rzekłem zdziwiony, pokazując go Józkowi.
Dał mi znak głową, żebym milczał i szepnął:
— Lichy rozum dostał! Spróbujemy go złapać!
— Czem?
— Rękami. Wyciągnij ramię i łapaj, ja podjadę...
W stosownej chwili przechyliłem się przez burtę łodzi, złapałem łososia, ale śliska ryba tak mi się wysmykała, że omal jej nie wypuściłem.
— Zębami za ogon! — wołał gorączkowo Józk. — Zębami za ogon a potem rękami.
Wychyliłem się z łodzi jeszcze bardziej. Szybko złapałem łososia za chlaszczący ogon i ścisnąwszy go mocno w zębach, chwyciłem go z całej siły niemal pazurami i zacząłem ciągnąć. Byłem jednak tak wychylony z łodzi większą częścią ciała, że nie mogłem się sam wyprostować. Wtedy znowu Józk, spostrzegłszy me trudne położenie, rzucił wiosła, przysunął się do mnie i złapał mnie za buksy. Tak on ciągnął mnie za spodnie, ja znów rybę za ogon, póki wreszcie nie postawiliśmy na swojem. Zdyszani siedzieliśmy w łodzi, na której dnie leżał ogłuszony już przez Józka łosoś przeszło dziesięciofuntowy, gołemi rękami złapany.
— Czy ten łosoś się wściekł? — wykrzykiwałem zdumiony, własnym oczom ni rękom nie wierząc.
— Coś w tym rodzaju! — potwierdził Józek — Musiał się bardzo czegoś zlęknąć, może go foka napadła, tak, że od tego dostał lichy rozum, to jest — w głowie mu się pomieszało. Czasami tak stanie na głowie, to znowu położy się na jednym boku i tak leży... Wtenczas można go złapać... Ale to przypadek...
— A czemu kazałeś mi go łapać za ogon?
— Bo w ogonie ma największą siłę... Trzeba było za ogon złapać a rękami sobie pomagać, żeby się nie wyślizgnął...
Wyśmiewali się z nas rybacy, — ale zazdrościli, bo łosoś miał wprawdzie „lichy rozum”, ale wagę dobrą...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.