Na polu chwały/18
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polu chwały |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów króla Jana Sobieskiego |
Wydawca | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów |
Data wyd. | ok. 1906 |
Druk | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W taki to wieczór siedział na przyźbie domu pan Cypryanowicz, goszcząc księdza Woynowskiego, który po nieszporach przyjechał go odwiedzić, i czterech panów Bukojemskich, stale przebywających w Jedlince. Przed nimi stał na krzyżakach stół, na nim łagiewka miodu i szklanice, a oni, słuchając cichego szumu puszczy, popijali zwolna, podnosząc oczy ku niebu, na którem błyszczał mocno sierp księżyca, i rozmawiając o wojnie.
— Dzięki Bogu i waszmości dobrodziejowi, że wkrótce znów będziem gotowi do drogi — mówił Mateusz Bukojemski. — Co tam było, to było. I święci nawet grzeszyli, a cóż dopiero ułomny człowiek, który bez łaski Boskiej nic nie wskóra. Ale jak spojrzę na ów miesiąc, który jest tureckim znakiem, to mnie tak zaraz ta pięść swędzi, jakby mi ją komary pocięły. No! daj Bóg jak najprędzej, to sobie człek ulży.
Najmłodszy Bukojemski zamyślił się trochę i rzekł:
— Czemu to, księże dobrodzieju, Turcy jakoweś nabożeństwo do miesiąca mają i na chorągwiach go noszą?
— A psi to nie mają nabożeństwa do miesiąca? — zapytał ksiądz.
— Pewnie, że tak, ale dlaczego Turcy?
— Właśnie dlatego, że psubraty.
— A, jak mi Bóg miły, racya! — odrzekł młodzian, spoglądając z podziwieniem na księdza.
— Ale miesiąc temu nie winien — zauważył gospodarz — i miło patrzeć, kiedy tak w cichości nocnej omaści swojem światłem drzewa, jakoby je kto srebrem obsypał. Lubię ja okrutnie siedzieć sobie w taką noc, spoglądać ku niebu i wszechmocność Boską podziwiać.
— Ano pewnie, że dusza ludzka leci wówczas niby na skrzydłach ku swemu Stwórcy — odparł ksiądz. — Bóg miłosierny stworzył tak samo miesiąc, jako i słońce — i to jest wielkie dobrodziejstwo... Bo jeszcze co do słonka, no — to w dzień przecie i tak widno, ale, żeby nie było miesiąca, tożby dopiero ludzie, jeżdżąc po nocy, karków nakręcili, nie mówiąc o tem, że w zupełnych ciemnościach i swawola dyabelska byłaby znacznie większa.
Na chwilę umilkli i wodzili oczyma po pogodnem niebie, poczem ksiądz zażył tabaki i dodał:
— Zakonotujcie sobie waćpanowie w pamięci, jak to dobrotliwa Opatrzność myśli nietylko o potrzebach ale i o wygodzie ludzkiej.
Dalszą rozmowę przerwał im turkot kół, który w ciszy nocnej wyraźnie doleciał do ich uszu. Pan Cypryanowicz przypodniósł się z przyźby i rzekł:
— Jakiegoś gościa Bóg prowadzi, bo swoi wszyscy w domu. Ciekaw jestem, kto to może być?
— A nuż kto z wiadomościami od naszych chłopaków! — odpowiedział ksiądz.
I powstali wszyscy, a tymczasem wasąg, zaprzężony w parę koni, wjechał w otwarty kołowrot.
— Niewiasta jakowaś na siedzeniu! — zawołał Łukasz Bukojemski.
— Prawda!
Bryczka, objechawszy pół dziedzińca, zatrzymała się przed gankiem. Pan Serafin spojrzał na twarz przyjezdnej niewiasty, rozpoznał ją przy blasku księżyca i zakrzyknął:
— Panna Sienińska!
I prawie na rękach wyniósł ją z wasągu, a ona pochyliła mu się zaraz do kolan i wybuchnęła płaczem.
— Sierota — rzekła — która o przytułek prosi i o ratunek!...
To rzekłszy, poczęła tulić się do jego kolan, obejmować je coraz silniej i łkać coraz żałośniej. Ogarnęło wszystkich tak wielkie zdumienie, że przez chwilę nikt słowa nie mógł przemówić, wreszcie pan Cypryanowicz podniósł ją, przycisnął do serca i zawołał:
— Póki mi tchu w nozdrzach, będę ci ojcem, sierotko. Ale cóż się stało? Wypędzili cię z Bełczączki czy jak?
— Krzepecki mnie zbił i hańbą groził — odrzekła ledwie dosłyszalnym głosem.
Lecz ksiądz Woynowski, który stał tuż przy panu Serafinie, usłyszał odpowiedź, więc porwał się za białą czuprynę i zakrzyknął:
— Jezusie Nazareński, królu żydowski!...
A czterej panowie Bukojemscy spoglądali z otwartemi ustami i wytrzeszczonemi oczyma, nic nie rozumiejąc. Serca ich poruszył wprawdzie od razu płacz sieroty, ale z drugiej strony pamiętali, że panna Sienińska uczyniła srogą krzywdę ich przyjacielowi, Taczewskiemu, pamiętali również nauki księdza Woynowskiego, że przyczyną wszelkiego złego na świecie bywa „mulier“; więc poczęli następnie patrzeć na się pytającym wzrokiem, jakby w nadziei, że jeśli nie jednemu, to drugiemu przyjdzie jakowaś wyraźniejsza myśl do głowy.
Wreszcie Marek rzekł:
— A no, już-ci ci Krzepeccy... to my tego Marcyana w każdym razie... czy co?
I chwycił się za lewy bok, a za jego przykładem pozostali trzej bracia poczęli także macać rękojeści szabel.
Tymczasem pan Cypryanowicz wprowadził panienkę do pokoi i polecił gospodyni, pani Dzwonkowskiej, osobie czułego serca i niepohamowanej wymowy, aby się nią zajęła jak najznakomitszym gościem. Rozkazał oddać jej własną sypialną komnatę, naniecić światła w domu, ognia w kuchni, wyszukać dryakwi uspakajającej spazmy i smarowideł na sińce, nagotować polewki winnej i różnych specyałów, samej zaś dziewczynie radził, by położyła się do łóżka, dokąd wszystko miało być jej podane — i wypocząć, odkładając szczegółową rozmowę do jutra.
Lecz ona chciała otworzyć zaraz serce przed tymi ludźmi, u których szukała ratunku. Chciała od razu wyrzucić z duszy cały ten ból, który się w niej nagromadził oddawna — i tę niedolę, i wstyd, i upokorzenia, i mękę, w której żyła w Bełczączce. Więc, zamknąwszy się z księdzem Woynowskim i z panem Serafinem, mówiła jakby ze spowiednikiem i z ojcem. Wyznała wszystko — i swój żal za Jackiem i to, że chciała wyjść za opiekuna tylko dlatego, iż sądziła, że Jacek nią pogardził, i że słyszała od Bukojemskich, jakoby miał żenić się z panną Zbierzchowską; wreszcie opowiedziała, jakie było jej życie, a raczej jaka męka w Bełczączce, więc i dokuczliwą złość panien Krzepeckich, i straszne zaloty Marcyana, i to, co zaszło w dniu ostatnim i co było ostatecznym powodem jej ucieczki.
A oni brali się za głowy, słuchając. Ksiądz Woynowski, dawny żołnierz, mimowoli sięgał ręką wzorem Bukojemskich do lewego boku, choć już dawno przy nim szabli nie nosił, a zacny pan Serafin co chwila obejmował drżącemi ze wzruszenia dłońmi skronie dziewczyny i powtarzał:
— A niech spróbuje cię odebrać. Miałem jeno syna, a teraz Bóg mi dał córkę...
Lecz księdza Woynowskiego uderzyło najbardziej to, co dziewczyna mówiła o Jacku. Pamiętając wszystko co zaszło, nie mógł się w tem teraz połapać.
Więc myślał, myślał, gładził całą szerokością dłoni mleczną czuprynę, wreszcie zapytał:
— Czyś waćpanna wiedziała o liście, jaki nieboszczyk Pągowski napisał do Jacka?
— Samam uprosiła opiekuna, aby go napisał.
— To już nic nie rozumiem. Czemu tak?
— Bom chciała, by wrócił.
— Jakoż miał wrócić? — zawołał z pewnym gniewem ksiądz. — List był taki, że właśnie po nim Jacek wyjechał z rozdartem sercem na kraj świata, aby zapomnieć i ten afekt, któryś waćpanna podeptała, wyrzucić z serca.
A ona poczęła mrugać ze zdziwienia oczyma i złożyła jak do modlitwy ręce.
— Opiekun mi mówił, że to był ojcowski list... Matko Najświętsza! — co w nim było?
— Wzgarda, obelgi i deptanie po ubóstwie i czci — rozumiesz?
Na to z serca dziewczyny wyrwał się krzyk tak bolesny i prawdziwy, że w księdzu zadrżało uczciwe serce. Zbliżył się do dziewczyny, rozchylił jej dłonie, któremi zakryła sobie twarz, i zawołał:
— Toś nie wiedziała?
— Nie wiedziałam — nie wiedziałam!
— I chciałaś, by Jacek wrócił?
— Tak!
— Na Boga! czemu tak?
Wówczas poczęły się jej znów z pod przymkniętych powiek sypać łzy, prędkie i obfite, a duże jak perły; twarz jej spłonęła dziewczęcym wstydem; poczęła łowić w rozchylone usta powietrze, serce biło w niej, jak w schwytanym ptaku, i wreszcie wyszeptała z wysileniem:
— Bo go... kocham!...
— Bój że się Boga, dziecko! — zakrzyknął ksiądz.
Lecz głos załamał mu się w piersi, bo go też dławiły łzy.
Ogarnęła go zarazem i radość, i niezmierna litość dla dziewczyny, i zdumienie, że „mulier“ nie jest w tym razie przyczyną wszelkiego złego, ale niewinnem jagnięciem, na które Bóg wie dlaczego spadły takie cierpienia.
Więc chwycił ją w ramiona, przycisnął do serca i począł powtarzać raz po razu:
— Dziecko moje! dziecko moje!
A panowie Bukojemscy przenieśli się tymczasem wraz ze szklanicami i z łagiewką do stołowej izby, wypili sumiennie do dna miód i czekali na księdza i pana Serafina w nadziei, że za ich przybyciem będzie podana wieczerza.
Owi wrócili wreszcie ze wzruszeniem w obliczach i ze zroszonemi oczyma. Cypryanowicz odetchnął głęboko raz i drugi, poczem rzekł:
— Pani Dzwonkowska kładzie teraz do łóżka niebożątko... Prawdziwie uszom się nie chce wierzyć... Jest i nasza wina — ale Krzepeccy — to już poprostu hańba! wstyd! i tego bezkarnie puścić nie można.
— A to i owszem — odpowiedział Marek. — Pogadamy o tem z „Pniakiem“. Oj-oj!
Poczem zwrócił się do księdza Woynowskiego.
— Szczerze nam jej żal, ale tak przecież myślę, że ją Bóg za Jacka pokarał. Nieprawda?
A na to ksiądz:
— Głupiś waćpan!
— No to jakże? Co?
Więc staruszek, który miał pełne piersi żalu, począł mówić prędko i zapalczywie o niewinności i męce dziewczyny, jakby chcąc w ten sposób wynagrodzić jej za tę niesprawiedliwość, jakiej się względem niej dopuścił — lecz po upływie pewnego czasu przerwało mu opowiadanie przybycie pani Dzwonkowskiej, która wpadła nagle jak bomba do fortecy.
Pani Dzwonkowska miała twarz tak zalaną łzami, jakby ją zanurzyła w pełnem wiadrze i zaraz od proga poczęła krzyczeć z wyciągniętemi przed się rękoma:
— Ludzie, kto w Boga wierzy! pomsty, sprawiedliwości! Na Boga! pleczyki całe w sińcach, bieluchne pleczyki jak opłatek... włoski ma garściami powyrywane, złociste włoski... gołąbek mój najmilszy, kwiatuszek taki kochany! owieczka moja niewinna...
Co usłyszawszy, wzruszony już opowiadaniem księdza, Mateusz Bukojemski kiedy nie ryknie, kiedy nie zawtórzy mu Marek, Łukasz i Jan... aż służba zleciała się do izby, a psy poczęły szczekać w sieni. Lecz Wilczopolski, który w chwilę potem powrócił z objazdu nocnego stogów, trafił już na inny humor braci. Czupryny ich były zjeżone, oczy zbielałe z wściekłości, prawice gniotły rękojeści szabel.
— Krwi! — wołał Łukasz.
— Dawajcie sam takiego syna!
— Bij!
— Na szable!
I ruszyli, jak jeden mąż, ku wyjściu, lecz pan Cypryanowicz zaskoczył im ode drzwi.
— Stój! — krzyknął — kata, nie szabli, on godzien!