<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Na polu chwały
Podtytuł Powieść historyczna z czasów króla Jana Sobieskiego
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów
Data wyd. ok. 1906
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I długo musiał pan Serafin uspokajać rozsierdzonych braci. Tłómaczył im, że gdyby zaraz usiekli Marcyana Krzepeckiego, nie byłby to szlachecki, ale zbójecki uczynek. Wpierw — mówił — trzeba sąsiedztwo objechać, porozumieć się z księdzem Tworkowskim, mieć za sobą opinię szlachty i duchowieństwa, pościągać świadectwa służby z Bełczączki, następnie wnieść sprawę do Trybunału, a dopiero, gdy wyrok zapadnie, siłą go poprzeć. Gdybyście (mówił) zaraz Marcyana na szablach roznieśli, nie omieszkałby ojciec Krzepecki rozgłosić, żeście to uczynili w zmowie z panną Sienińską, przez co reputacja jej mogłaby ucierpieć — a was by stary pozwał i, zamiast na wyprawę iść, musielibyście po sądach się włóczyć, bo nie będąc jeszcze pod inkwizycyą hetmańską — nie moglibyście się od terminów uchylić. Ot co jest.
— Jakże? — pytał z żalem Jan. — To mamy płazem puścić krzywdę tego gołąbka?
— Zaś myślicie — zauważył ksiądz — że Marcyanowi Krzepeckiemu miłe będzie życie, gdy nad nim infamia albo i topór katowski zawiśnie, a do tego gdy go wzgarda powszechna otoczy? Gorsza to męka, niż prędka śmierć, i nie chciałbym ja za wszystkie srebro olkuskie siedzieć teraz w jego skórze.
— A jeśli się wykręci? — spytał Marek. — Ojciec jego stary frant, któren już niejeden proces wygrał.
— Jeśli się wykręci, to mu Jacek po powrocie do ucha słówko szepnie... Wy jeszcze Jacka nie znacie! dziewczyńskie on ma oczy, ale przezpieczniej z pod niedźwiedzicy niedźwiadki wyciągać, nieźli jemu do żywego dojąć.
Na to Wilczopolski, który dotychczas milczał, ozwał się ponurym głosem:
— Pan Krzepecki już na się wyrok napisał i kto wie, czy powrotu pana Taczewskiego doczeka. Ale inną rzecz powiem: Będzie on pewnikiem chciał zbrojną ręką pannę napowrót brać i wtedy...
— Wtedy obaczym! — przerwał pan Cypryanowicz. — A niech jeno spróbuje! To co innego!
I trzasnął groźnie szablą, a Bukojemscy poczęli wraz zgrzytać i powtarzać:
— Niech spróbuje! niech spróbuje!
Lecz Wilczopolski rzekł:
— Jeno, że waszmościowie na wojnę wyjeżdżacie...
— To się zaradzi! — odpowiedział ksiądz Woynowski.
Dalszą rozmowę przerwało przybycie piwniczego. Przywiózł on łuby z rzeczami panienki, co, jak mówił, nie przyszło mu bez trudności. Panny Krzepeckie usiłowały bronić i chciały nawet budzić brata, by też nie dawał. Ale dobudzić się go nie mogły, szlachcic zaś wmówił w nie, że trzeba to uczynić i dla ich własnego i dla braterskiego dobra, inaczej bowiem oskarżone będą o grabież cudzego mienia i wzięte na męki w sądzie. Zlękły się tedy, jako niewiasty nie znające się na prawie, i przyzwoliły. Piwniczy mniemał także, że Marcyan będzie usiłował koniecznie odzyskać pannę, ale nie przypuszczał, by od razu uciekł się do przemocy.
— Powstrzyma go od tego — mówił — stary pan Krzepecki, który rozumie, czem pachnie „raptus puellae“! Nic on jeszcze nie wie, co się stało, ale ja stąd wprost pojadę i całą sprawę mu przedstawię, a to z dwóch przyczyn. Raz dlatego, by pohamował pana Marcyana, a powtóre, że nie chcę być jutro w Bełczączce w chwili, w której pan Marcyan się przebudzi i dowie się, żem to ja ułatwił panience wyjazd. Porwałby się na mnie niechybnie i wówczas jednemu z nas mógłby się casus paskudeus przytrafić.
Pan Serafin i ksiądz Woynowski pochwalili roztropność piwniczego i, widząc, że człowiek jest życzliwy, a przytem doświadczony, który z niejednego pieca chleb jadał i któremu nawet i prawo jest nieobce — zaprosili go do spólnego sprawy rozważania. Uczyniły się tedy dwie narady, bo drugą złożyli w oficynie panowie Bukojemscy na własną rękę.
Pan Cypryanowicz, wiedząc, w jaki sposób najłatwiej można pohamować ich mężobójcze zamiary i zatrzymać ich w domu, podesłał im do oficyny spory gąsior zacnego zieleniaku, który też zaraz radzi obsiedli i poczęli wzajem do siebie przepijać. Serca mieli wzruszone, a na myśl mimowoli nasuwały im się wspomnienia owej nocy, w której panna Sienińska po raz pierwszy przestąpiła progi domu w Jedlince. Jęli sobie teraz przypominać, jak to się w niej natychmiast zakochali i jako się przez nią skłócili, a potem „unanimitate“ przeznaczyli ją Stanisławowi Cypryanowiczowi, czyniąc z własnych żądz ciężką dla przyjaźni ofiarę.
Wreszcie Mateusz pociągnął wina, wsparł głowę na dłoni, westchnął i rzekł:
— Jacek tej nocy na drzewie jako wiewórka siedział. Któż się mógł wówczas domyślić, że to jemu właśnie ją Pan Bóg przeznaczył?
— A nam w sieroctwie trwać kazał — dodał Marek.
— Pamiętacie — zapytał Łukasz — jak to wtedy pojaśniało od niej we wszystkich izbach? Nie uczyniłoby się jaśniej od stu świec jarzęcych. A ona to ci sobie wstała, to ci sobie siadła, to ci się uśmiechnęła... A co na cię spojrzała, to ci się tak ciepło w dołyszku robiło, jakobyś się grzanego wina napił... Napijmy się i teraz na tę naszą tęskność okrutną.
Napili się znów — poczem Mateusz uderzył pięścią w stół i zakrzyknął:
— Ej! żeby ona tak tego Jacka nie miłowała!
— To i co? — zapytał oburkliwie Jan — to myślisz, żeby się zaraz w tobie zakochała. Patrzcie, jaki mi gładysz!
— Dobrze, żeś ty nie kostropaty! — odparł Mateusz.
I poczęli na się nieżyczliwie spoglądać. Lecz Łukasz, choć zwykle do zwady wielce pochopny, począł ich godzić:
— Ni dla cię, ni dla cię, ni dla żadnego z nas — rzekł. — Inszy ją dostanie i do ołtarza powiedzie.
— A nam jeno żal i łzy — rzekł Marek.
— To się przynajmniej wzajem kochajmy. Nikt nas na świecie nie kocha! nikt!...
— Nikt! nikt! — powtarzali naprzemian, mieszając wino ze łzami.
— A ona tam sobie śpi! — ozwał się nagle Jan.
— Śpi niebożątko! — przywtórzył Łukasz — leży jako ten kwiatuszek kosą podcięty, jako ta owieczka od bezecnego wilka podarta. Bracia rodzeni, zali tego wilka nikt nawet i za kudły nie wytarga?
— Nie może być! — zawołali Mateusz, Marek i Jan.
I poczęli znów się burzyć, a im więcej pili, tem częściej zazgrzytał to jeden, to drugi, albo też pięścią w stół uderzył.
— Mam myśl! — zawołał nagle najmłodszy.
— Mów! miej Boga w sercu!
— Ono, widzicie tak! Przyrzeklim panu Cypryanowiczowi, że „Pniaka“ nie rozsiekamy — prawda?
— Prawda, ale ty gadaj, nie pytaj!
— Wszelako pomścić się za naszą panienkę trzeba. Przyjedzie tu, jako mówili, stary Krzepecki próbować, czy mu pan Cypryanowicz dobrowolnie panny nie wyda. Ale my wiemy, że nie wyda! co?
— Nie wyda! nie wyda!
— Owóż, jak myślicie? nie wyskoczy li Marcyan na spotkanie wracającego ojca, żeby obaczyć i rozpytać, czy co wskórał?
— Jak Bóg na niebie, tak wyskoczy.
— Ano jest nawpół drogi między Bełczączką a Jedlinką smolarnia tuż przy gościńcu. A żebyśmy tak zaczekali na Marcyana w tej smolarni?...
— Dobrze! Ale po co?
— Jeno sza! cicho!
— Sza!...
I poczęli oglądać się po izbie, choć wiedzieli, że prócz nich niema w niej żywego ducha — a potem szeptać. Szeptali długo, to głośniej, to ciszej, wreszcie rozpromieniły im się oblicza, dopili duszkiem wina, uściskali się wzajemnie i po cichu, gęsiego, jeden za drugim wynieśli się z izby.
Posiodłali w największej ciszy konie i wyprowadzili je za uzdy z podwórza. Minąwszy kołowrot, siedli i jechali strzemię w strzemię, aż do wielkiego gościńca; tam dopiero Jan, który, lubo najmłodszy, objął tym razem komendę nad braćmi, rzekł:
— To ja z Markiem zaraz ruszamy do smolarni, a wy tamtą beczkę przywieźcie jeszcze przede dniem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.