Na polu chwały/19
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polu chwały |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów króla Jana Sobieskiego |
Wydawca | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów |
Data wyd. | ok. 1906 |
Druk | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
I długo musiał pan Serafin uspokajać rozsierdzonych braci. Tłómaczył im, że gdyby zaraz usiekli Marcyana Krzepeckiego, nie byłby to szlachecki, ale zbójecki uczynek. Wpierw — mówił — trzeba sąsiedztwo objechać, porozumieć się z księdzem Tworkowskim, mieć za sobą opinię szlachty i duchowieństwa, pościągać świadectwa służby z Bełczączki, następnie wnieść sprawę do Trybunału, a dopiero, gdy wyrok zapadnie, siłą go poprzeć. Gdybyście (mówił) zaraz Marcyana na szablach roznieśli, nie omieszkałby ojciec Krzepecki rozgłosić, żeście to uczynili w zmowie z panną Sienińską, przez co reputacja jej mogłaby ucierpieć — a was by stary pozwał i, zamiast na wyprawę iść, musielibyście po sądach się włóczyć, bo nie będąc jeszcze pod inkwizycyą hetmańską — nie moglibyście się od terminów uchylić. Ot co jest.
— Jakże? — pytał z żalem Jan. — To mamy płazem puścić krzywdę tego gołąbka?
— Zaś myślicie — zauważył ksiądz — że Marcyanowi Krzepeckiemu miłe będzie życie, gdy nad nim infamia albo i topór katowski zawiśnie, a do tego gdy go wzgarda powszechna otoczy? Gorsza to męka, niż prędka śmierć, i nie chciałbym ja za wszystkie srebro olkuskie siedzieć teraz w jego skórze.
— A jeśli się wykręci? — spytał Marek. — Ojciec jego stary frant, któren już niejeden proces wygrał.
— Jeśli się wykręci, to mu Jacek po powrocie do ucha słówko szepnie... Wy jeszcze Jacka nie znacie! dziewczyńskie on ma oczy, ale przezpieczniej z pod niedźwiedzicy niedźwiadki wyciągać, nieźli jemu do żywego dojąć.
Na to Wilczopolski, który dotychczas milczał, ozwał się ponurym głosem:
— Pan Krzepecki już na się wyrok napisał i kto wie, czy powrotu pana Taczewskiego doczeka. Ale inną rzecz powiem: Będzie on pewnikiem chciał zbrojną ręką pannę napowrót brać i wtedy...
— Wtedy obaczym! — przerwał pan Cypryanowicz. — A niech jeno spróbuje! To co innego!
I trzasnął groźnie szablą, a Bukojemscy poczęli wraz zgrzytać i powtarzać:
— Niech spróbuje! niech spróbuje!
Lecz Wilczopolski rzekł:
— Jeno, że waszmościowie na wojnę wyjeżdżacie...
— To się zaradzi! — odpowiedział ksiądz Woynowski.
Dalszą rozmowę przerwało przybycie piwniczego. Przywiózł on łuby z rzeczami panienki, co, jak mówił, nie przyszło mu bez trudności. Panny Krzepeckie usiłowały bronić i chciały nawet budzić brata, by też nie dawał. Ale dobudzić się go nie mogły, szlachcic zaś wmówił w nie, że trzeba to uczynić i dla ich własnego i dla braterskiego dobra, inaczej bowiem oskarżone będą o grabież cudzego mienia i wzięte na męki w sądzie. Zlękły się tedy, jako niewiasty nie znające się na prawie, i przyzwoliły. Piwniczy mniemał także, że Marcyan będzie usiłował koniecznie odzyskać pannę, ale nie przypuszczał, by od razu uciekł się do przemocy.
— Powstrzyma go od tego — mówił — stary pan Krzepecki, który rozumie, czem pachnie „raptus puellae“! Nic on jeszcze nie wie, co się stało, ale ja stąd wprost pojadę i całą sprawę mu przedstawię, a to z dwóch przyczyn. Raz dlatego, by pohamował pana Marcyana, a powtóre, że nie chcę być jutro w Bełczączce w chwili, w której pan Marcyan się przebudzi i dowie się, żem to ja ułatwił panience wyjazd. Porwałby się na mnie niechybnie i wówczas jednemu z nas mógłby się casus paskudeus przytrafić.
Pan Serafin i ksiądz Woynowski pochwalili roztropność piwniczego i, widząc, że człowiek jest życzliwy, a przytem doświadczony, który z niejednego pieca chleb jadał i któremu nawet i prawo jest nieobce — zaprosili go do spólnego sprawy rozważania. Uczyniły się tedy dwie narady, bo drugą złożyli w oficynie panowie Bukojemscy na własną rękę.
Pan Cypryanowicz, wiedząc, w jaki sposób najłatwiej można pohamować ich mężobójcze zamiary i zatrzymać ich w domu, podesłał im do oficyny spory gąsior zacnego zieleniaku, który też zaraz radzi obsiedli i poczęli wzajem do siebie przepijać. Serca mieli wzruszone, a na myśl mimowoli nasuwały im się wspomnienia owej nocy, w której panna Sienińska po raz pierwszy przestąpiła progi domu w Jedlince. Jęli sobie teraz przypominać, jak to się w niej natychmiast zakochali i jako się przez nią skłócili, a potem „unanimitate“ przeznaczyli ją Stanisławowi Cypryanowiczowi, czyniąc z własnych żądz ciężką dla przyjaźni ofiarę.
Wreszcie Mateusz pociągnął wina, wsparł głowę na dłoni, westchnął i rzekł:
— Jacek tej nocy na drzewie jako wiewórka siedział. Któż się mógł wówczas domyślić, że to jemu właśnie ją Pan Bóg przeznaczył?
— A nam w sieroctwie trwać kazał — dodał Marek.
— Pamiętacie — zapytał Łukasz — jak to wtedy pojaśniało od niej we wszystkich izbach? Nie uczyniłoby się jaśniej od stu świec jarzęcych. A ona to ci sobie wstała, to ci sobie siadła, to ci się uśmiechnęła... A co na cię spojrzała, to ci się tak ciepło w dołyszku robiło, jakobyś się grzanego wina napił... Napijmy się i teraz na tę naszą tęskność okrutną.
Napili się znów — poczem Mateusz uderzył pięścią w stół i zakrzyknął:
— Ej! żeby ona tak tego Jacka nie miłowała!
— To i co? — zapytał oburkliwie Jan — to myślisz, żeby się zaraz w tobie zakochała. Patrzcie, jaki mi gładysz!
— Dobrze, żeś ty nie kostropaty! — odparł Mateusz.
I poczęli na się nieżyczliwie spoglądać. Lecz Łukasz, choć zwykle do zwady wielce pochopny, począł ich godzić:
— Ni dla cię, ni dla cię, ni dla żadnego z nas — rzekł. — Inszy ją dostanie i do ołtarza powiedzie.
— A nam jeno żal i łzy — rzekł Marek.
— To się przynajmniej wzajem kochajmy. Nikt nas na świecie nie kocha! nikt!...
— Nikt! nikt! — powtarzali naprzemian, mieszając wino ze łzami.
— A ona tam sobie śpi! — ozwał się nagle Jan.
— Śpi niebożątko! — przywtórzył Łukasz — leży jako ten kwiatuszek kosą podcięty, jako ta owieczka od bezecnego wilka podarta. Bracia rodzeni, zali tego wilka nikt nawet i za kudły nie wytarga?
— Nie może być! — zawołali Mateusz, Marek i Jan.
I poczęli znów się burzyć, a im więcej pili, tem częściej zazgrzytał to jeden, to drugi, albo też pięścią w stół uderzył.
— Mam myśl! — zawołał nagle najmłodszy.
— Mów! miej Boga w sercu!
— Ono, widzicie tak! Przyrzeklim panu Cypryanowiczowi, że „Pniaka“ nie rozsiekamy — prawda?
— Prawda, ale ty gadaj, nie pytaj!
— Wszelako pomścić się za naszą panienkę trzeba. Przyjedzie tu, jako mówili, stary Krzepecki próbować, czy mu pan Cypryanowicz dobrowolnie panny nie wyda. Ale my wiemy, że nie wyda! co?
— Nie wyda! nie wyda!
— Owóż, jak myślicie? nie wyskoczy li Marcyan na spotkanie wracającego ojca, żeby obaczyć i rozpytać, czy co wskórał?
— Jak Bóg na niebie, tak wyskoczy.
— Ano jest nawpół drogi między Bełczączką a Jedlinką smolarnia tuż przy gościńcu. A żebyśmy tak zaczekali na Marcyana w tej smolarni?...
— Dobrze! Ale po co?
— Jeno sza! cicho!
— Sza!...
I poczęli oglądać się po izbie, choć wiedzieli, że prócz nich niema w niej żywego ducha — a potem szeptać. Szeptali długo, to głośniej, to ciszej, wreszcie rozpromieniły im się oblicza, dopili duszkiem wina, uściskali się wzajemnie i po cichu, gęsiego, jeden za drugim wynieśli się z izby.
Posiodłali w największej ciszy konie i wyprowadzili je za uzdy z podwórza. Minąwszy kołowrot, siedli i jechali strzemię w strzemię, aż do wielkiego gościńca; tam dopiero Jan, który, lubo najmłodszy, objął tym razem komendę nad braćmi, rzekł:
— To ja z Markiem zaraz ruszamy do smolarni, a wy tamtą beczkę przywieźcie jeszcze przede dniem.