Na polu chwały/26
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polu chwały |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów króla Jana Sobieskiego |
Wydawca | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów |
Data wyd. | ok. 1906 |
Druk | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Poczem jęli radzić. Bukojemscy byli tego zdania, by przebrać w szatki panieńskie pierwszą lepszą babę, wsadzić na podjezdka, otoczyć czeladzią i pocztowymi, poprzebieranymi za osaczników i iść na umówione z Marcyanem miejsce, a gdy ów uczyni rzekomy napad, otoczyć go i albo zaraz pomsty nad nim dokonać, albo też do Krakowa go wziąć i tam sądom oddać. Sami ofiarowali się z wielką ochotą poprowadzić wyprawę i przysięgali, że rzucą związanego Marcyana pod nogi pannie Sienińskiej. Zamiar ów podobał się w pierwszej chwili wielce, gdy jednak poczęto go pilniej rozważać, wykonanie jego okazało się trudne, a spełnienie niekonieczne. Pan Zbierzchowski mógł i miał prawo ratować w niebezpieczeństwie ludzi, spotkanych przypadkowo w pochodzie, ale nie miał prawa i nie chciał wysyłać żołnierzy na prywatne ekspedycye. Z drugiej strony, skoro znalazł się między napastnikami człowiek, który znał i gotów był wskazać sądom głównego sprawcę napaści, to owego sprawcę można było w każdej chwili pociągnąć do odpowiedzialności i uzyskać nań wyrok hańbiący. Z tego powodu i pan Serafin i ksiądz Woynowski doszli do przekonania, że dość będzie na to czasu po wojnie, albowiem nie było obawy, aby Krzepeccy, posiadający znaczne majętności, opuścili je i zbiegli. Nie podobało się to tylko panom Bukojemskim, mieli bowiem żywą chęć załatwić sprawę odrazu. Oświadczyli też nawet, że skoro tak, to sami pojadą ze swymi pachołkami po Marcyana, ale nie pozwolił im na to pan Cypryanowicz, a powstrzymał ostatecznie Jacek, który zaklął ich na wszystkie świętości, aby jemu wyłącznie pozostawili Krzepeckiego.
— Ja tam — mówił — prawem przeciw niemu nie będę czynił, ale po tem, co tu od waszmościów słyszałem, jeśli na wojnie nie legnę, to go, jako Bóg na niebie, odnajdę — i dopieroż się pokaże, czyby kondemnata nie była mu lżejsza i milsza.
I jego „dziewczyńskie“ oczy zaświeciły przytem tak strasznie, że panów Bukojemskich, lubo kawalerowie byli nieustraszeni, aż dreszcz przeszedł; wiedzieli bowiem, w jak dziwny sposób splata się w duszy jackowej łagodność z zapalczywością i ze złowrogą pamięcią doznanych krzywd.
A on jeszcze powtórzył kilka razy: „gorze mu!“ „gorze mu!“ — i znów pobladł z poprzedniej utraty krwi. Jeszcze przedtem rozedniało już zupełnie. Zorza poranna pomalowała świat różaną i zieloną barwą i roziskrzyła się w kroplach rosy, wiszących na trzcinach, na sitowiu i na liściach drzew, a także na igłach karłowatych sosen, rosnących tu i owdzie po brzegach trzęsawiska. Pan Zbierzchowski kazał jeszcze jeńcom pochować ciała poległych, co prędko poszło, albowiem torf łatwo ustępował pod łopatami — i gdy na grobli nie pozostał żaden ślad bitwy, pochód ruszył dalej ku Szydłowcu.
Pannie Sienińskiej radził pan Cypryanowicz, aby znów przesiadła do kolaski, w której może zażyć smacznego snu przed popasem, ale oświadczyła tak stanowczo, że nie odstąpi Jacka, iż nawet i ksiądz Woynowski nie próbował odwieść jej od tego przedsięwzięcia. Jechali tedy razem i prócz woźnicy we dwoje tylko, gdyż panią Dzwonkowską morzył sen tak okrutnie, że po małej chwili przeniosła się do kolaski.
Jacek leżał na wznak na wiązkach siana, poukładanych po jednej stronie wzdłuż wozu, a ona siedziała po drugiej, pochylając się co chwila ku jego zranionej ręce i bacząc, czy krew nie przedostaje się przez opatrunek. Chwilami przykładała rannemu do ust bukłak ze starem winem, które widocznie działało wybornie, gdyż po pewnym czasie sprzykrzyło mu się leżeć i kazał woźnicy powyciągać wiązki siana, na których wspierał nogi.
— Wolę jechać siedzący — rzekł — bo już się całkiem czuję na siłach.
— A rana? nie będzie tak waćpanu bardziej dolegać?
Jacek zwrócił oczy ku jej różanej twarzy i począł mówić głosem cichym i smutnym:
— Odpowiem waćpannie tak, jak dawno, dawno temu odpowiedział pewien rycerz, który, gdy go król Łokietek ujrzał na pobojowisku, przebodzonego krzyżackiemi włóczniami i zapytał, czy bardzo cierpi, pokazał na swe rany i rzekł: „To mniej boli“.
Panna Sienińska spuściła powieki.
— A co więcej boli? — szepnęła.
— Więcej boli stęsknione serce i rozłąka i pamięć krzywd doznanych.
Przez chwilę panowało milczenie, tylko serca poczęły bić w obojgu z coraz większą mocą, albowiem zrozumieli, że nadchodzi chwila, w której mogą i powinni wypowiedzieć wszystko, co przeciw sobie mają.
— Prawda — rzekła panienka — pokrzywdziłam waćpana wówczas, gdym go po owym pojedynku przyjęła z gniewną twarzą i nieludzko... Ale to było raz jedyny, i choć Bóg jeden wie, jakom potem tego żałowała, to przecie mówię: moja wina! i przepraszam waćpana z całej duszy.
A Jacek przyłożył zdrową dłoń do czoła.
— Nie to — odpowiedział — było mi cierniem, nie to największą boleścią!
— Wiem: nie to, jeno list pana Pągowskiego... Jakto? więc waćpan mogłeś mnie posądzić, żem ja o nim wiedziała, albo przyczyniła się do niego?
I poczęła opowiadać przerywanym głosem, jak wówczas było: jak błagała pana Pągowskiego, by krok do zgody uczynił, jak jej obiecał, że napisze list ojcowski i serdeczny, napisał zgoła przeciwny, o którym dopiero później dowiedziała się od księdza Woynowskiego, a z którego pokazało się, że pan Pągowski, mając już inne zamiary, chciał właśnie rozdzielić ich raz na zawsze.
Przyczem, ponieważ słowa jej były poniekąd wyznaniem, a zarazem odnową wspomnień przykrych i bolesnych, więc z przymusu i ze wstydu jasne rumieńce rozkwitały co chwila na jej policzkach, a oczy ćmiły się łzami.
— Zali ksiądz Woynowski — spytała w końcu — nie napisał waćpanu, żem ja o niczem nie wiedziała, i że nie mogłam nawet zrozumieć, dlaczego za moje szczere serce taką otrzymałam zapłatę?
— Ksiądz Woynowski — odrzekł Jacek — doniósł mi jeno, że waćpanna za mąż, za pana Pągowskiego, wychodzi.
— Ale nie doniósł, żem się na to zgodziła z bolu, z sieroctwa, w opuszczeniu — i jeno z wdzięczności dla pana Pągowskiego... Bom wówczas jeszcze nie wiedziała, jak on z waćpanem postąpił, a wiedziałam to jedno, że mną wzgardzono i że o mnie zapomniano...
Usłyszawszy to, Jacek przymknął oczy i tak począł mówić z wielkim smutkiem:
— Że cię zapomniano?... Bogdaj tak!... Byłem w Warszawie, byłem na dworcu królewskim, jeździłem z chorągwią po kraju, ale cokolwiek mi czynić wypadło i wszędy, gdzie byłem, ani na chwilę nie schodziłaś mi z pamięci i z serca... Szłaś za mną, jako idzie cień za człowiekiem... I nieraz w strapieniu, w boleści, poprostu z umęczenia wołałem do cię śród bezsennych nocy: Zlituj się! pofolguj! daj o sobie zapomnieć! Aleś ty nie odstępowała nigdy: ni w dzień, ni w nocy, ni w polu, ni pod dachem... Ażem wreszcie zrozumiał, że tylko wtedy mógłbym cię wyrwać z serca, gdybym i samo serce wyrwał z piersi...
Tu przerwał, gdyż głos zdławiło mu wzruszenie, ale po chwili mówił dalej:
— ...Więc potem nieraz mówiłem przy pacierzu: Daj, Boże, poledz, bo sam widzisz, że mi i do niej nie lża, i bez niej nie lża... I już anim się spodziewał tej łaski, że cię jeszcze w życiu zobaczę... ty, jedyna w świecie... ty, umiłowana!
To rzekłszy, pochylił się ku niej i oparł skroń o jej ramię.
— Tyś — szeptał — jako ta krew, która daje życie, tyś jak to słońce na niebie... Miłosierdzie Boże jest nade mną, że cię jeszcze widzę... umiłowana! umiłowana!...
A jej wydało się, że Jacek śpiewa jakąś pieśń cudną. Oczy jej zalała fala łez, a serce fala szczęścia. Uczyniło się między nimi znów milczenie, tylko dziewczyna płakała długo, tak słodkim płaczem, jakim nie płakała dotychczas nigdy w życiu.
— Jacku — rzekła wreszcie — po cośmy się tak namartwili oboje?
— Bóg nagrodził stokrotnie.
I po raz trzeci zapadła między nimi cisza — jeno wóz skrzypiał, posuwając się zwolna po piachach szerokiego gościńca. Za borem wyjechali na obszerne, skąpane w słońcu, pola, szumiące żytem, utkane bogato kraśnemi makami i modrym chabrem. Był wielki spokój. Nad zżętemi już gdzieniegdzie polanami tkwiły w górze nieruchome, rozśpiewane skowronki, na krańcach pól migotały w oddali sierpy, z dalekich zielonych błoni dochodziły pokrzyki i pieśni pastusze. A im obojgu zdało się, że dla nich szumi to żyto, dla nich migocą maki i chabry, dla nich dzwonią skowronki, pokrzykują pastusi i że cały ów słoneczny spokój polny i wszystkie te głosy wtórują tylko ich szczęściu i upojeniu.
Z zapamiętania rozbudził ich dopiero ksiądz Woynowski, który, przysunąwszy się niepostrzeżenie do wozu, zapytał:
— Jako że ci tam, Jacuś?
Jacek drgnął i spojrzał na niego błyszczącemi oczyma, jakby zbudzony ze snu:
— Co, dobrodzieju?
— Jako że ci jest?
— Ej! już i w raju nie będzie lepiej!
Ksiądz popatrzył uważnie naprzód na niego, potem na pannę.
— Tak?... — rzekł.
I pocwałował z powrotem do kompanii.
Lecz ich objęła napowrót radosna rzeczywistość: poczęli spoglądać na się i tonąć sobie wzajem w źrenicach.
— Ty... nienapatrzona!... — rzekł Jacek.
Ona zaś, spuściwszy oczy, jęła uśmiechać się kącikami ust, tak, że aż dołki utworzyły się na jej różowych policzkach.
— A panna Zbierzchowska zali nie gładsza? — spytała cicho.
Jacek spojrzał na nią ze zdumieniem:
— Jaka panna Zbierzchowska?...
Wówczas nie odrzekła nic, tylko poczęła się śmiać w piąstkę dźwięcznym jak srebrny dzwonek śmiechem.
Tymczasem, gdy ksiądz przycwałował do kompanii, towarzysze, którzy lubili Jacka, poczęli o niego dopytywać:
— No, co tam? jakoż nasz ranny?
— Już go na świecie niema! — odrzekł ksiądz.
— Na Boga! co się stało? jakto go niema?
— Bo powiada, że już w raju. Mulier!!!...
Panowie Bukojemscy, jako ludzie pomiernie z natury przywykli do prędkiego pojmowania tego co słyszą, nie przestali spoglądać na księdza z przerażeniem i, zdjąwszy czapki, już-już mieli rozpocząć „wieczny odpoczynek“, gdy wtem ogólny wybuch śmiechu pomieszał im te pobożne myśli i zamiary. Ale w tym śmiechu towarzystwa była szczera życzliwość i szczere spółczucie dla Jacka. Wiedzieli już niektórzy od Stanisława Cypryanowicza, jak „czuły był to kawaler“, domyślali się wszyscy, jak srodze musiał być utrapion, więc słowa księdza uradowały wszystkich wielce. Zaraz też ozwały się głosy:
— Dla Boga! widzieliśmy przecie, jako się z afektem borykał, jako na pytania odpowiadał nie do rzeczy, jako sprzączek na sobie nie dopinał, jako się przy jadle a nawet i piciu zapamiętywał i jako nocami na księżyc oczy przewracał: niezawodne to były nieszczęsnej miłości signa!
Inni zaś mówili:
— Wiera, że mu teraz jak w raju, bo jeśli żadne rany gorzej od ran przez Amora zadanych nie bolą, to natomiast niemasz słodszego nad wzajemność specyału.
Takie i tym podobne uwagi czynili towarzysze Jacka. Niektórzy wszakże, dowiedziawszy się, przez jakie terminy przeszła panna i jak haniebnie obszedł się z nią Krzepecki, poczęli trzaskać szablami i wołać: — „Dawajcie go sam!“ — niektórzy rozczulali się nad dziewczyną, niektórzy, dowiedziawszy się, co spotkało Marcyana od Bukojemskich, wynosili pod niebiosa ich przyrodzony dowcip i męstwo.
Lecz po chwili ogólna uwaga skupiła się znowu na dwojgu zakochanych.
— „Nuże! — wołano — zakrzykniem im na zdrowie, na cześć et felices rerum successus!“ — i wraz ruszono końmi tłumnie i hałaśliwie ku bryce.
W mig cała niemal chorągiew otoczyła Jacka i pannę Sienińską. Zagrzmiały gromkie głosy: „vivant! floreant!“ inni zaś przed czasem jeszcze wołali: „crescite et multiplicamini!“
Czy panna Sienińska naprawdę była temi krzykami przelękniona, czy też, jako „mulier insidiosa“, udawała tylko przestrach — tegoby i ksiądz Woynowski nie zdołał odgadnąć, dość, że przytuliwszy swą jasną główkę do zdrowego ramienia Jacka, zaczęła pytać zawstydzona i pomieszana:
— Co to, Jacku? co to się dzieje?
A on otoczył ją ramieniem i odrzekł:
— Ludzie mi cię dają, a ja cię wezmę, kwiatuszku mój najmilejszy.
— Po wojnie?...
— Przed wojną.
— Dla Boga, czemu tak prędko?
Lecz Jacek widocznie nie dosłyszał pytania, albowiem, zamiast na nie odpowiedzieć, rzekł:
— Pokłońmy-ż się i podziękujmy miłym towarzyszom za życzliwość.
Więc poczęli się kłaniać na obie strony, co wzbudziło jeszcze większy zapał śród rycerzy. Widząc tedy spłonioną i śliczną jak zorza ranna twarz dziewczyny, żołnierze aż bili się dłońmi z podziwu po udach.
— Na miły Bóg! — wołali — dy to olśnąć można poprostu!
— Anioł by się zakochał, a cóż dopiero człek grzeszny.
— Nie dziw, że z żalu po niej marniał!
I znów setne głosy huknęły jeszcze potężniej:
— Vivant! crescant! floreant!...
Śród tych okrzyków i w obłokach złotej kurzawy wjechali do Szydłowca. Zlękli się w pierwszej chwili mieszkańcy i, porzuciwszy stojące przed domami warsztaty, na których wykrawali z piaskowca osełki, pouciekali do izb. Lecz wkrótce poznawszy, że są to okrzyki wesela nie gniewu, wylegli hurmem na ulice i połączyli się z wojskiem. Uczynił się tłum ludzi i koni. Ozwały się husarskie kotły, trąby i krzywuły. Ochota stała się powszechną. Nawet żydkowie, których strach najdłużej zatrzymał w izbach, krzyczeli: wiwajt! choć wielu nie wiedziało dobrze o co chodzi.
A Taczewski mówił do panny Sienińskiej:
— Przed wojną! przed wojną, choćby w godzinę później zginąć przyszło!