Ileż to razy człek w krainie ducha,
Chciałby zapomnieć o ziemskim padole,
I chciałby skruszyć żelazną niewolę,
Która go wiąże do nieszczęść łańcucha.
Chociaż swe loty wybije nad chmury,
Myślą, jak strzałą strop niebios przenika,
Cofnąć się musi, — bo nie ma języka
Jakim ma mówić do Stwórcy natury.
Wraca — chce śpiewać co widział, i smutnie
Patrzy, na nicość swych promiennych tworów;
Bo choć od ziemi pożyczy kolorów,
Niebiańskich tonów, nie wieje w swą lutnię.
I próżno żąda siłami wszystkiemi,
Skruszyć swe pęta, lecieć w złudzeń kraje!...
Gdy zwichnie skrzydła, dopiero poznaje
Że on jest wiecznie przykuty do ziemi.
Choć okiem sięgniesz daleko, głucho na stepów równinie, Bo tylko natury głos, cicho rozlega się tam;
Głos ten, z wiosną się budzi, błąka się w stepach i ginie, Gdy mroźnej jesieni dzień, do czasu zbliży się bram.
Ale na stepie samotnym, wznoszą się liczne kurhany, Pomnik ostatni to już, od dawna ubiegłych lat;
Kto tam w ich łonie spoczywa?... i kto je sypał — nieznany, Bo znikłych pamiątka chwil, zwiędła na grobie jak kwiat.
Któż dziś te prochy milczące, z letargu pustyń obudzi? Któż nam objawi ich sen, co tyle wieków już trwał?
Ach! któż teraz odgadnie, jakich to szczątki są ludzi? Gdy czas rozsypał na pył, ostatnią cząstkę ich ciał.
Co ziemskie, ziemią się stało, do niebios wzleciał duch lotny... Tak zniknął wątek i ślad, bo zgasły wieści i pieśń...
Gdy dzieje patrzą i milczą, gdy milczy kurhan samotny, Poeto!... twój to jest świat... wszak masz popioły i pleśń.
IV.
KWIATEK.
Ja
Z kąd kwiatku w tak dzikiej zjawiłeś się stronie?
Tu ciebie sam oddech zabije lodowy;
Z kąd powiedz, z kąd wziąłeś, te farby, te wonie Tak różne od braci stepowej?
Kwiatek.
Z dalekich wybrzeży, z cieplejszej krainy,
Porwała mnie burza i skrzydłem swem lotnem,
Przeniosłszy przez błonia, ogrody, doliny, Rzuciła na stepie samotnym.
Mnie w domku rodzinnym kołysał koleją
To złoty motylek, to zefiru tchnienie;
A teraz sam jeden ja walczę z zawieją, Przez puste szumiącą przestrzenie.
Tu, chwasty mnie głuszą, a trawy wysoko,
Gęstem się nademną spajają sklepieniem;
Ja trawy przebijam, by zwrócić me oko Za słońca ostatnim promieniem.
Tu, stepów murawa jest moją pościelą,
Ranek mnie nie wita rosą, ale szronem,
A krople sperlone już wcześnie się bielą Na czole, ku ziemi schylonem.
I czuję, — jak coraz gwiazdki moje bledną,
Schną listki, padają; wiatr rwie ich i pędzi...
O! jeśli tu zginę!... życzenie mam jedno, Niech w twojej nie zwiędnę pamięci. 1837 r.