Na szerszy świat!!/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na szerszy świat!! |
Podtytuł | Obrazek |
Pochodzenie | „Gazeta Kielecka“, 1890, nr 1-3 |
Redaktor | Stanisław Sienicki |
Wydawca | Stanisław Sienicki |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Drukarnia Gazety Kieleckiej |
Miejsce wyd. | Kielce |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Długa wioska ciągnęła się po nad brzegiem wązkiej, jednak bystro płynącej rzeki. Białe domki otoczone śliwami i czereśniami, wznosiły się na wzgórzu, którego powierzchnia nachylała się nieco ku rzece.
Z przeciwnej strony rzeczki była łąka piękna, usiana mnóstwem kopców, kopczyków i wich, pozatykanych na drągach.
Przez łąkę, środkiem samym, ciągnęła się wązka, dobrze udeptana ścieżka, niby jakaś taśma szara rzucona od niechcenia na tło aksamitnej, różnobarwnem kwieciem upstrzonej zieleni. Koniec tej ścieżki ginął w czarnym lesie sosnowym.
Po za wioską, po za chałupami nizkiemi, rozciągało się znowuż pole porżnięte na długie a wąziutkie zagonki. Na miedzach przysadziste grusze szemrały twardemi listkami, z pomiędzy których wychylały się zielone, drobne i cierpkie owoce.
Miedze liczne pokrywały obszerną przestrzeń pola, niby siecią gęstą, a patrząc na nie, łatwo było się można domyśleć, że wielu, wielu gospodarzy uprawia te wąziutkie, drobne paski ziemi.
Wieś była szlachecka; niegdyś jak wszystkie wioski szlacheckie do jednego zapewne należała rodu lecz potem, gdy się coraz liczniejszemi generacyje stawały, gdy się członkowie rodziny w naturze dzielić ziemią zaczęli, znaczna fortuna podzieliła się na drobniejsze mająteczki, te później na zaścianki, wreszcie na działki tak drobne, że ledwie z trudnością wielką właściciele wyżyć z nich mogli.
Zwykła geneza szlacheckiej wiosczyny.
Rozdrabniano grunta coraz bardziej, stawiano nowe chałupy, dworkami pompatycznie zwane i oto przez przeciąg lat wielu, nieznacznie wzniosła się wieś, tem tylko od zwykłej chłopskiej wioski różna, że sama szlachta w niej mieszka.
Szlachcic za sochą idzie, szlachcianka buraki i marchew piele, a piękne szlachcianeczki, chociaż w Niedzielę parasolek nawet używają, w dzień powszedni tak dobrze idą na zarobek, do żniwa lub kopania kartofli, jak najzwyczajniejsze chłopskie dziewuchy. Klejnot jednak szlachecki jest tam w rewerencyi i w poszanowaniu wielkiem. Stare papiery, nadania i przywileje królewskie, wraz ze stosami akt procesowych, (gdyż jak ryba bez wody tak drobny szlachcic bez procesu żyć nie może), są przechowywane starannie i od zniszczenia strzeżone. Często też bywa, że w chałupie zagonowego szlachcica pod obrazami świętemi, wisi oprawny w złote ramki obrazek, na którym wymalowany jest herb rodzinny.
W chwili gdy się nasze opowiadanie zaczyna, na szlachecką wiosczynę zapada mrok szary. Już bydełko i owce powróciły z pastwisk, żurawie studzienne skrzypią, okienka chałup błyszczą krwawym blaskiem od ognisk na kominach nieconych. Wieczór jest, czas wypoczynku, wytchnienia. Ustaje praca dzienna, milkną i pieśni i kłótnie sąsiedzkie. Każdy się śpieszy posilić i spać... spać, bo noc krótka i za parę godzin jasne słońce zajrzy w okna i budzić będzie do pracy. To też coraz w którymś domku światło gaśnie, coraz ciszej robi się we wsi, aż wreszcie noc rozpościera zupełnie panowanie swoje.
Gwiazdy błyszczą w górnych eterycznych przestrzeniach, szumi woda w rzece i wierzby nad wodą, a zresztą cisza zupełna, spokojna, uroczysta prawie.
W jednej tylko chacie na samym skraju wsi błyszczy światło, niejasne, migocące, niepewne.
To płomień lampki naftowej, kopcącej, płomień po nad którym skręca się czarna nitka dymu.
Przy tem świetle niepewnem, oświetlającem prosty stół sosnowy, siedzi chłopak, siedmio, ośmioletni może i z zatłuszczonego elementarza usiłuje coś czytać. Nieskładnie mu to idzie i trudno, oko nie może się przyzwyczaić do drobnych kształtów liter. Kombinacyja składania sylab wydaje się w wysokim stopniu trudną i zawiłą.
Chłopak nie zraża się jednak niepowodzeniem; walczy z trudnościami, walczy ze snem, który mu usiłuje skleić zmęczone powieki i pokonywa jak może trudności początków czytania.
W drugiej stancyi mniejszej nieco, matka tego jasnowłosego chłopca, przed obrazem ukląkłszy, pacierz mówi, a ojciec znacznie starszy od matki, już nieco szpakowaty mężczyzna liczy na stole pieniądze, oglądając się jednak czy go jakie złe oko nie podpatruje. Niewielkie to pieniądze, ale dla szlachcica na kilku morgach gospodarującego, to skarby. Przeznaczone są na kupno konia drugiego, a na tym drugim koniu oparte są nadzieje wielkich zarobków, ponieważ z jesienią mają szosę w bliskości budować i dla właścicieli furmanek złote czasy nastaną.
Gdy kobieta skończyła modlitwę, szlachcic pieniądze do worka zgarnął i zwracając się do niej rzekł:
— Patrzno Jagoś, toż koniec świata chyba.
— A no?
— Choćby i z naszym Wickiem. Patrz, toć siedzi znowu jak żyd nad bubliją i duka. Nasłanie prawdziwe.
— I, niech tam, Grzegorzu, niech tam, zawdy taki lepiej, że mu się we łbie rozświeci, niżby miał całe życie ciemnym ostać.
— Ciemnym! nie gadaj Jagoś, toć i my na to mówiąc, też niebardzo widzące, a dla tego żyjemy Boga chwaląc i chleba nie prosimy nikogój.
— Takie to życie, rzekła niechętnie kobieta.
Szlachcic, prędkiego temperamentu człowiek, z ławy się zerwał.
— A co ty chciała? rzecze, karytom się rozbijać, w pachnącej wodzie się myć. Takoż ci baba hambitna!
— Ja nic nie pragnę.
— Nic nie pragniesz, a gadasz, że masz życie ladajakie.
Szlachcianka milczała przez chwilę, dopiero po niejakim namyśle rzekła:
— Mnie tam chleb w zęby nie kole, ani mi się praca nie przykrzy, jeno jak o dzieciach pomyślę, to mi markotno. Wickowi siedem lat mija, Marynia czwarty zaczęła, a kto wie siła tam jeszcze Bóg ześle.
— Jak ześle to i ześle, moja jagodo, żeby jeno tyla było frasunku, co o dzieci.
— Ale, zdaje ci się, robaku, zdaje tylko. Póki to małe to bajki, bo mleka i kartofli nie brak i na tym zagonku Bóg miłosierny chociaż garstkę żyta zarodzi to i chleb się znajdzie, ale co później będzie?
— Co ma być to i będzie, jeszcze u nas przecie nikt z głodu nie pomarł.
Kobieta niezrażona opryskliwym tonem męża, mówiła dalej.
— Co będzie? warto nad tem pomyśleć, toż chałupina jedna, gruntu tyle co jak pies na nim siądzie to ogonem sąsiedzkiego pola dotyka i cóż dzieciom damy jak podrosną? Może jeszcze te trzy marne poletka na kawałki potniemy, żeby się potem o marny łokieć ziemi zabijali, procesowali, pomstę i obrazę Bożą czynili? czy nie tak, mój mężu?
Szlachcic odpowiedział powoli z rozmysłem.
— To co?! ja ziemi nie przysporzę, cudzego zagona nie zabiorę, a pieniędzy dzieciom nie zostawię bo nie mam, niech ta sobie swoim rozumem starają się o chleb. Skarbów zakopanych w ziemi nie mam, ani też ich szukać nie będę.
— Ale im nie broń szukać.
— Niby komu?
— Juści dzieciom.
— Czyż ja bronię?
— Wiadomo że bronisz i na Wicka krzywo spoglądasz jak się do książki bierze, jak się uczy, mówisz, że mu to w głowie przewraca, że do gospodarstwa niechętny!
— A bo tak, bo nie co tylko tak. Na co mu ta adukacyja? kiedy jest gospodarski syn, to jego psie prawo bydła pilnować: nauczy się na książce Pana Boga chwalić, to dobrze, a nie nauczy to i tak nie zginie.
— Nie, nie, to nie tak jest mój mężu, posłuchaj ty i mnie, przecież ja także nie dzisiejsza i ojciec mój po służbach całe życie chodził i ja przez lat sześć, nim za ciebie poszłam we dworze służyłam, słyszało się przecież i to i owo...
— Więc i co z tego.
— Więc dajmy Wickowi naukę, ta chleba kawał znajdzie i nie będzie potrzebował czychać, rychło oczy zamkniemy i rychło będzie mógł jakąś tam cząstkę naszej biednej fortuny zagarnąć.
Szlachcic już złościć się zaczął. Porywczy dosyć z natury, gotów był gniewem wybuchnąć, tylko go wzgląd na żonę, którą lubił bardzo, powstrzymywał.
Milczał więc i chodził po ciasnej izdebce szerokiemi krokami, a z drugiej stancyi dolatywał głos chłopca sylabizującego z trudem i składającego kilkozgłoskowe wyrazy.
Kobieta nie dawała za wygraną.
— Grzesiu, rzekła z przymileniem do męża, toć my nibyto szlachta...
— Oho! jeszcze jaka szlachta. Prapradziadki nasze szwedów tłukli, a jeden to nawet podobno biskupem był... Oj, dodał z westchnieniem, nie bylimy takie marne ludzie jak dziś, ale panowie prawdziwe. Tać to nawet stoi dokumentnie wypisane w tych papierach, co to wiesz, na samem dnie skrzynki schowane. Było, było, ale się zmyło, jagodo, dziś my prawie na chłopów zeszli, a nawet inszy chłop, toby takiej szlachty chodaczkowej całą furę mógł kupić i czystem srebrem zapłacić.
— To powiadasz, Grzesiu, że i biskup był w rodzie?... Ej, chyba to nieprawda.
— Żebym tak spuchł, jeślim zełgał. Był, powiadam ci, biskup rzetelny; w infule chodził, pastorałem się podpierał, a krzyż nosił na piersiach na złocistym łańcuchu, co go podobno od samego króla dostał. Biskup, moja jagodo, biskup najprawdziwszy, a jaka osoba wspaniała?... to człek patrzy i patrzy i napatrzyć się nie może i wiary dać nie chce, że taki znaczny duchowny w naszej wiosce się rodził i naszem się przezwiskiem nazywał.
— Alboż to go widziałeś kiedy?
— Ja? skąd, kiedy?! Jak ten biskup pomarł, to już dobrze temu ze sto lat minęło.
— Więc jakże?
— Na obrazie go widziałem w kościele. Daleko stąd, aż za Częstochową, już niedaleko Krakowa, jest w jednej wiosce kościół co go ten właśnie biskup fundował no i tam obraz wisi z podpisem. A! wspaniała osoba, wiadomo, biskup.
— A teraz, rzekła szlachcianka, duchownego w naszym rodzie nie znajdziesz?
— Skąd? nietylko duchownego, ale nawet organisty niemasz, zmarniało to, skapcaniało, upadło... Ot, niema o czem gadać.
Rzekłszy to, szlachcic ręką machnął niechętnie.
— Grzesiu, rzekła kobieta, a wiesz ty co mnie się śniło w Sobotę?
— Skąd ci mam wiedzieć.
— Ot, śniło mi się, żeśmy niby oboje gdzieś w znacznem miejscu na odpuście byli. Kościół wielki i piękny, ludu jak nabił, we wszystkie dzwony dzwonili, procesyja wychodziła właśnie, chorągwie śliczne, obrazy, światła. Księży z dziesięciu, a pomiędzy niemi, we złocistym ornacie, pod baldachimem, szedł ksiądz jakiś młody i monstrancyją ludzi błogosławił.
— Ano, to ci się pięknie śniło i nabożnie nawet.
— Ale czekajno, czekaj, bo to jeszcze nie koniec. Patrzę ja na tego księdza, a on mi taki znajomy, taki swój jakbym go od Bóg wie wielu lat znała. Przyglądam się tedy przyglądam, przypatruję i Boże wielki, poznaję, że to nasz Wicek...
— Wicek!?
— Wicek, Wicek, jak mi Bóg miły, tak mi się wyśnił pięknie, ażem krzyknęła przez sen i obudziłam się...
— Wicek, Wicek, powtarzał w zamyśleniu szlachcic, prawdziwie dziwny sen... Ale co tam, Jagusiu, sen mara a Bóg wiara, co tam sobie głowę po próżnicy zaprzątać.
— San mara, to prawda, ale jak jaki sen, jak się kościół śni i nabożeństwo, toć chyba nie mara, to właśnie jakby od Boga samego.
— Ha, i to prawda, rzekł szlachcic, przekonany tym argumentem, od złego taki sen nie przyjdzie, ono świętości nie lubi.
I zadumał się szlachcic, zastanawiając się nad zagadką w śnie owym ukrytą, rozmyślał jakby ją sobie wyjaśnić i wytłómaczyć.
Po chwili żona zbliżyła się do niego, usiadła przy nim i głosem zniżonym, szeptem prawie, mówiła:
— Grzesiu, ty mu nie będziesz bronił uczyć się?... ja mu jak tylko do miasta pojadę, kilka nowych książek przywiozę, niechby tam, kiedy ma już taką chęć, że aż piszczy do książki. Prawda, Grzesiu, nie będziesz przekorny?
— No, no, idź ty tera spać, bo to noc a i Wicka spać zapędź. Jak już chce gwałtem, to lepiej po dniu, za widoku, bo i nafta droga i oczów szkoda.
Rzekłszy to, szlachcic ukląkł i półgłosem pacierze odmawiać zaczął. Kobieta zaś wymknęła się do drugiej, większej izby, zbliżyła się do uczącego się dziecka i głaszcząc jego jasne, lniane włosy, rzekła:
— Dość już, Wicusiu, dość, jutro po dniu będziesz się uczył.
Chłopak spojrzał na nią jasnemi, szeroko otwartemi, oczami.
— A tatko? zapytał.
— Bajki, tatko się nie rozgniewa.
— Ale... a za bydłem kto pójdzie?
— Jutro jeszcze ty pójdziesz i książeczkę weźmiesz ze sobą, a potem się inaczej obróci, pastuszka na lato przyjmiemy.
— Ale?! zapytał z niedowierzaniem chłopak.
— Ale tak, tak, kiedy ci matka powiada to wierz.
Chłopak uchwycił szorstką rękę matki i ucałował ją kilkakrotnie.
Po chwili światło w chacie na skraju wioski zagasło. Noc rozpostarła nad ziemią płaszcz swój szary, gwiazdy migotały na niebie, nastała cisza, spokojna, uroczysta, którą mącił tylko szum drzew i szmer czystej wody, przelewającej się po kamienistem dnie rzeczułki.