<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Nad Niemnem
Wydawca Hipolit Wawelberg
Data wyd. 1899
Druk Druk Tow. S. Orgelbranda Synów.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Justyna bocznemi drzwiami wybiegła z domu i brzegiem owocowego ogrodu szła w kierunku pola. Wkrótce też znalazła się na ścieżce, kręto biegnącej pomiędzy zbożem i mającej pozór wązkiego korytarzyka, którego ściany tworzyło żyto wysokie, gęste, jeszcze zielone, ale już w bujne kłosy wypływające i szafirowemi centkami bławatków usiane. Było coś tajemniczego i pociągającego w tej ścieżce, utopionej na dnie kłosistego morza, która, zaczynając się u stóp zabudowań dworskich, biegła w głąb równiny, biała i twardo udeptana. Wydłużając się, to skracając, ścieżka zwracała się w różne kierunki; zdawało się nieraz, że już, już kończy się i urywa, aż za blizkim zawrotem albo zieloną miedzą ukazywała się znowu, wabiąc i wiodąc nie wiedzieć dokąd. Nikt widzieć nie mógł, oprócz tego, kto nią szedł, a ten kto nią szedł, nie widział także, nic, oprócz gęstwiny łodyg i kłosów dokoła siebie, nad sobą zaś błękitnej kopuły nieba. Była to nizka puszcza, u szczytów samotna i cicha, a w dole wrząca życiem niewidzialnem, które ją napełniało mnóztwem szelestów, ćwierkań, fruwań, brzęczeń, świergotów, zlewających się w nieustanny, przy samej ziemi kipiący szmer....
Justyna wypadkiem znalazła się na tej ścieżce i nie myślała wcale o tem, dokąd ją ona zawiedzie. Raczej instynktownie niż rozmyślnie uciekała od tego wszystkiego, co ją nudziło, raniło i poniżało. Od kilku lat cierpiała wiele, coraz więcej... Dlaczego czuła się tak głęboko i bez ratunku nieszczęśliwą? Jakim sposobem życie jej taki kierunek przybrało? Dlaczego z gorącego snu pierwszej młodości obudziła się nietylko samotna i smutna, ale zarazem obrażona i z niewyschłą dotąd kroplą goryczy w sercu?
W tłumnym nieładzie odłamy przeszłości zbiegały się do jej pamięci. Szła prędko, ze schyloną głową, i myślała, że kiedy była dzieckiem, już tylko słyszała o tem, że niegdyś ludzie bywali weseli i szczęśliwsi, że im żyć było łatwo; teraz zaś życie stało się próżnem uciech, a pełnem trudów i przeszkód. Te przeszkody przełamywano dokoła niej z wyrzekaniami, których treść coraz lepiej rozumiała, z wysileniami, od których ludzkie twarze chudły i zmarszczkami okrywały się czoła. Ale jej ojciec czuł się spokojnym i szczęśliwym jak dawniej; nie przełamywał nic i żadnych wysileń nie czynił.
Wprawdzie ten wychowaniec przebrzmiałej doby czasu, którego przez całą młodość dla pięknej gry na skrzypcach pieściły i wychwalały wszystkie dostępne mu towarzystwa, za którego rozmarzonemi oczami przepadało wiele kobiet, nie był zawsze takim, jakim stał się w ostatnich dziesięciu latach, ale posiadał już wszystkie zadatki tej przyszłej swojej postaci. Justyna pamiętała jak stopniowo zaokrąglał się i nabierał pulchności rąk i policzków; smutnym ani zagniewanym nie widziała go nigdy. Jakiekolwiek były otaczające go okoliczności, cokolwiek jego albo blizkich go spotkało, zachowywał on zawsze z niezmąconą pogodą dziecięcą prawie łagodność: unosił się i płonął wtedy tylko, kiedy grał, a grał ciągle, z przerwami tylko przez nieuchronne okoliczności sprowadzonemi, i możnaby mniemać, że ukochana sztuka zużywała wszystkie siły jego i zaspakajała pragnienia. Tak przecież nie było.
Ojciec Justyny miał drugą jeszcze namiętność. Pod złotawym, a potem już siwiejącym wąsem, zawsze purpurowe, zmysłowe jego usta, układały się w usta lubości, ilekroć zobaczył jakąkolwiek ładną twarzyczkę lub zgrabną kibić niewieścią. Można było nawet uczynić spostrzeżenie, że obie jego namiętności podsycały się wzajemnie. Im dłużej grał, tem posuwiściej i z większem rozmarzeniem przybliżał się do przedmiotu swoich miłosnych wzruszeń; im silniejsze i bardziej przez przeciwności rozdrażniane były te wzruszenia, tem więcej i zapamiętałej grał...
Wiele wspomnień mętnych i urywanych, ale o których teraz jeszcze z podniesionemi powiekami myśleć nie mogła, pozostało Justynie z owego czasu, kiedy jej matka często i gorzko płakała, a o jej ojcu domowi z cichym śmiechem wiele pomiędzy sobą szeptali. Wtedy jeszcze się dziwiła, nierozumiejąc, ale niebawem zrozumieć musiała. Dokładnie, plastycznie, dziś jeszcze wyobrazić sobie mogła tę kobietę chudą i zwinną, z włosami jak krucze pióra czarnemi i ognistemi oczami niekiedy gadatliwą i zalotną, częściej i prędko dom opuściła, a prawie jednocześnie, w podróż która długo trwać miała, wyjechał Orzelski. Zabrał z sobą swoje skrzypce — nietylko skrzypce, — bo przed wyjazdem zaciągnął dług nowy, znaczny...
Czy nieobecność ojca trwała kilka miesięcy lub rok cały, Justyna nie pamiętała, ale o przyczynie tej nieobecności już wiedziała dokładnie i jasno, bo o przeraźliwym rozstroju domowym i majątkowym nikt się przed dzieckiem bardzo nie ukrywał. W zamian pamiętnym był dla Justyny dzień, w którym w pośród krzyczącej, znieważającej, albo żałośnie wyrzekającej gromady wierzycieli siadała z matką do powozu.
Pojechały do Korczyna. Z pamięci Justyny nigdy nie wyszła rozmowa matki z Benedyktem Korczyńskim, w której kobieta od dawna już na siłach upadająca, a teraz śmiertelnie zagrożona, błagała krewnego o zaopiekowanie się córką, wrazie jej rychłej zapewne śmierci. Zwątlała i bezsilna, drżała na całem ciele, ręce, wychudłe i jak wosk żółte, załamując, a twarz, jak opłatek przezroczystą, te biedne, oblewając łez strumieniem.
Pan Benedykt mówił niewiele, końce długiego wąsa do ust wkładał i przygryzał, ponuro przed siebie patrzył, aż nakoniec chylące się przed nim czoło krewnej ucałował i ku niemu wyciągnięte żółte ręce ścisnął.
Kiedy powróciły do domu, na dziedzińcu już usłyszały tony skrzypiec. Pan tego domu powrócił, nie na długo. Wkrótce wiadomością o śmierci krewnej przywołany, pan Benedykt przyjechał, z mnóstwem trudów interesa majątkowe uregulował, małą sumkę z ogólnego rozbicia uratował, i owdowiałego ojca razem z czternastoletnią córką do Korczyna zabrał.
Orzelski okazywał się przez ten skład rzeczy zupełnie uszczęśliwionym. Po swojej ostatniej przygodzie romansowej postarzał znacznie, więcej tyć zaczął i dla płci pięknej zobojętniał. Nie pozbył się przecie wszelkich przyjemności życia. Kuchnia korczyńska, dzięki Marcie, była wcale dobrą, a dnie całe zostawały wolne, zupełnie wolne od wszystkiego, cokolwiek przedtem niekiedy ciążyło. Mógł je bez żadnej już przeszkody i odpowiedzialności poświęcać muzyce.
Teraz przed pamięcią Justyny powstała kobieta z majestatyczną postawą, z głową wyniośle podniesioną i skromnie spuszczonemi powiekami, w wiecznem czarnem wdowiem ubraniu. Była to po panu Benedykcie druga jej dobrodziejka. Zobaczywszy dziewczynkę, która jeszcze nosiła żałobę po matce, przyciągnęła ją ku sobie i serdecznie ucałowała. Zawsze smutne jej oczy napełniły się litością. Do obecnego pana Benedykta rzekła, że krewna Korczyńskich nie może być dla nich obcą, że obowiązek jej wychowania na jednym tylko z braci ciążyć nie powinien, że ona w imię Andrzeja prosi o danie jej w nim udziału. Gdy wymawiała imię znikłego męża, chłodne zawsze jej usta drżały.
— Ty wiesz, bracie — dokończyła, — jak niezachwianie chowam w sercu miłość i wierność dla tego bohatera mego. Niewidzialny cielesnym oczom, jest on zawsze duchowi memu obecny. Często rozmawiam z nim w ciszy nocnej i błagam Boga, aby pozwolił mu słuchać słów moich; kto wie, może prośba moja wysłuchaną bywa! Dziś mu powiem, że w rodzinie jego jest biedna sierota, której losem, wspólnie z tobą, zajmę się w jego zastępstwie.
Zajęła się, nawet szczerze i starannie. Na współkę z panem Benedyktem opłacała nauczycielki Justyny, sprawiała jej coraz nowe i ładne suknie, sprowadzała dla niej książki i noty. Czasem, dorosłą już dziewczynkę, na tygodnie i miesiące zabierała do swoich, niegdyś pięknych i obszernych, a dziś znacznie zmalałych i powoli w ruinę upadających, Osowiec.
Ta myśl Justyny napełniła się mnóstwem obrazów, składających główny wypadek dotychczasowego jej życia. Przypomniał jej się młody chłopak, o sześć lat od niej starszy, w domu przez drogo opłacanych nauczycieli chowany i przez matkę starannie od wszelkich powszednich zajęć i zjawisk życia odsuwany, wypieszczony, delikatny, z przepowiadaną mu przez wszystkich otaczających słoneczną przyszłością genialnego artysty... Z tym nawpół wykwintnym paniczem, a nawpół rozegzaltowanym artystą, łączyły się dla Justyny wspomnienia tych wszystkich wydarzeń i wzruszeń, które zazwyczaj stanowią wątek miłości świeżej, szczerej, lata całe trwającej i obustronnie uczuwanej. Były tam ranki majowe i księżycowe wieczory, długie przechadzki, ciche rozmowy, wspólne czytanie poetycznych i wzniosłych utworów, płacze pożegnań, kiedy on dla kształcenia swojego talentu odjeżdżał w dalekie kraje — rozłączenia napełnione palącą tęsknotą i kojącemi ją nadziejami, listy wysyłane i otrzymywane, namiętne radości powitań, przyrzeczenia, przysięgi, plany wspólnej przyszłości, upojenia — po których dniami i tygodniami czuła na swoich ustach ogień i słodycz jego pocałunków.
Dziś jeszcze, o tem wszystkiem wspominając, stanęła wśród ścieżki i w dłoniach ukryła twarz, do której dawna, silna i jedyna jej dotąd miłość uderzyła falą wzburzonej krwi. Prędko przecież pobladła, z gniewem w oczach wyprostowała się i szła dalej.
Jakże skończył się ten poemat? O, bardzo prozaicznie! Wprawdzie bohater wymówił głośno wyraz: „Małżeństwo!“ i nawet przez całe dwa miesiące, zrazu energicznie i uparcie, a potem coraz słabiej, go powtarzał. W tych dwóch miesiącach Justyna pamiętała każdy dzień i prawie każde do niej i o niej wymówione słowo. Myślała wtedy, że idzie o jej życie, więc wzrokiem i słuchem, które stały się nagle bardzo przenikliwemi, badała wszystko, co działo się dokoła. Wiedziała też o wszystkiem.
W koło niej wrzało. Pani Andrzejowej ubyło coś z jej majestatycznej postawy, tak czuła się zrozpaczoną postanowieniem syna. Mogła ona z wielką dobrocią i hojnością wychowywać ubogą sierotę, związkiem krwi połączoną z człowiekiem, którego w miarę, upływającego czasu, coraz więcej, jak utraconego kochanka i świętego, kochała i czciła. Ale kiedy potem tę, nawet lubioną przez siebie dziewczynę przymierzyła z synem, uznała ją za tak malutką i położeniem w świecie, i wychowaniem, i urodą, i rozumem, że pojąć po prostu nie mogła takiego związku.
O majątek mniej dbała, chociaż i pod tym względem, pomimo rzetelnego oderwania się od materyalnych spraw świata i bardzo małego rozumienia interesów majątkowych, czuła, że upadające Osowce potrzebowały wzmocnienia i podpór. Ale przedewszystkiem pragnęła dla syna kobiety wysoko urodzonej, z rozległemi koligacyami, z wychowaniem świetnem, jakiejś, nakoniec, muzy, któraby niewątpliwemu w oczach matki geniuszowi jego dopomagała do wzrostu i lotu.
Wszystko to, bez gniewu i uniesienia, bo z krewną Andrzeja źle obejść się nie mogła, owszem, smutnie, ale też i dumnie, wypowiedziała Justynie.
Daleko mniej powściągliwą była ciotka Zygmunta, kobieta bardzo żywa i wysoko ceniąca bogactwo.
— Powinnaś była wiedzieć, moja Justynko — mawiała, — że tacy ludzie jak Zygmunt z takiemi jak ty dziewczętami romansują często, ale nie żenią się nigdy!
Na głowę pana Benedykta posypały się gromy. Pani Andrzejewa co parę dni wzywała go do Osowiec; Darzecka przyjeżdżała sama i z szelestem jedwabnych sukni, wzburzona, głośno swoje gniewy i niechęci wyrażając, wpadała do gabinetu brata. Wdał się też w sprawę i sam arystokratycznie wyglądający Darzecki, monotonną i płynną mową swoją bratu żony oświadczając, że wcale się nie zgadza z jego chęciami i gustami, aby tak blizki przez żonę krewny żenił się — nie wiedzieć z kim...
Pan Benedykt wpadał w gniewy tak głośno, że w całym domu go słyszano, gdy zapytywał: Czy ma dziewczynę utopić, czy zastrzelić? Nakoniec zażądał rozmówić się w tej sprawie z Zygmuntem. Rozmówił się, i na zakończenie z chmurną zartobliwością rzekł:
— Wiesz co, gagatku, jedz sobie znowu za granicę i ucz się malować... Osowce wprawdzie marnują się do reszty, ale tobie samemu pewno serce nie pęknie... bo bo... bo... prawdę mówiąc, sam nie wiesz czego chcesz!
Jakoż wyjechał, — a po dwóch latach, spędzonych w ogniskach sztuk pięknych, przeważnie w Monachium, wrócił żonaty.
Całe to wydarzenie było zrazu dla Justyny ciosem, który wtrącił ją w rozpacz, a potem policzkiem, pod którym uczuła, że jest dumną i że jej godność jeszcze okrutniej zraniono aniżeli miłość. Było ono także ostrą strzałą, i serce jej przeszywając, otworzyło zarazem jej oczy. Spostrzegła i zrozumiała wiele rzeczy, umykających dotąd jej wzrokowi i rozwadze. Zrozumiała przedewszystkiem położenie własne i, dla marnej teraźniejszości wzgardą zjęta zlękła się przyszłości. Dotąd miłość, uciechy jej, cierpienia i marzenia, pożerały jej czas i do syta karmiły myśli i serce. Gdy tego pokarmu zabrakło, spostrzegła i uczuła, że nie posiada żadnego innego dla nasycenia ciężko wlokących się godzin i dni; że w niej i dokoła niej niema nic takiego, na czemby mogła zawiesić kotwicę nadziei jakiejkolwiek, choćby z pospolitego materyału ukutej.
Czasem, gdy zamykała oczy i myślała o tem, co z nią jest i co być może, zdawało jej się, że patrzy w jakąś bezmierną pustkę, po której, niby widma strapione i wątlejące, błąkały się młode siły jej ciała i ducha... Teraz człowiek ten chce znowu w tej pustce rozpalić płomień, który już raz tak srodze oparzył jej skrzydła. Przed kilkunastu zaledwie minutami do głębi swojej istoty czuła się wzruszoną samym tylko dźwiękiem jego głosu. Była już zapomniała, a teraz... czyż znowu? czyż znowu? Sto głosów zdawało się w niej wołać: nie! A jednak, w nudzie i bezcelowości życia swojego, może kiedy... może...
Nie była dzieckiem, miała lat dwadzieścia cztery i niegdyś bardzo kochała, — wiedziała, czuła, czem bywa i jakie przemoce wywiera szał krwi i serca... Przerażenie dreszczem po ciele jej przebiegło. Zarazem czoło jej zapłoniło się wstydem. Przypomniała sobie spojrzenia i zaczepki tego drugiego, wykwintnego pana, z wychudłem ciałem, chorobliwie drgającem czołem i atłasową ręką, która tak bardzo szukała i dotknęła jej ręki. Cóż to było? Podobała mu się? Wiedziała to aż nadto, ale czyż także z doświadczenia nie wiedziała, że „tacy jak on, z takiemi jak ona dziewczętami romansują często, ale nie żenią się prawie nigdy?“
Kimże więc była? jakie było jej miejsce i znaczenie pośród tych, z którymi upływało jej życie? O! naturalnie, powiedziano jej to dawniej i sama to przyznawała: była ona — nie wiedzieć kim!
Obu dłońmi schwyciła się za rozpaloną głowę, w gardle uczuła dławienie żalu, a na podniebieniu palącą gorycz upokorzonej dumy. Jednak uspakajała się powoli.
Z szerokiej przestrzeni przylatywały świeże powiewy i łaskawie muskały jej włosy i szyję. Zza łez widziała wpatrzone w nią litościwie szafirowe oczy bławatków i kłosy zielone, prawie nieruchome, po których przecie cicho płynął kojący szmer... Przed sobą, o kroków kilkanaście, zobaczyła wznoszącą się nad zbożem, rozłożystą i całą w słońcu stojącą gruszę polną; pień, gałęzie i wszystkie liście tego drzewa były złote. Oglądała się dokoła, i na wzburzoną twarz jej spływał wyraz ulgi. Widać było, że powoli o sobie i troskach swoich myśleć przestawała. Pochyliła się i, rozchyliwszy gęste łodygi zboża, z zajęciem popatrzyła na fioletowe lady i rohule, gęstemi splotami obejmujące łodygi żyta. Gdy podnosiła głowę, jeden z kłosów szorstko przesunął się po jej twarzy; wzięła go w rękę i ostrożnie obejrzała napełniające go młode ziarna. Liliowy motyl wzbił się jej z pod stóp i kręto wyleciał nad zboże; ścigała go wzrokiem, póki nie zniknął. Była już teraz o parę tylko kroków od gruszy polnej, i ogłuszył ją krzyk drobnych ptaków, których ilość nieprzeliczona skakała, fruwała, kołysała się pośród złotych liści. tej samej chwili, za zbożem, niedaleko, rozległ się głos ludzki. Był to silny i czysty głos męski, który zawołał:
— Hej, kasztan, hej, hej!
A w minutę potem, po raz drugi:
— Wolniej, gniada, wolniej!
W wołaniu tem, rozchodzącem się po ciszy polnej, nie było nic smutnego; owszem, brzmiało ono raźnie i ochoczo. Wnet potem rozległo się gwizdanie, w którem wyraźnie rozpoznać można było notę piosenki, zaczynającej się od slłów:

„Przy drodze, przy drodze jawor rozkwitnąwszy,
Gdzie pojedziesz, mój Jasieńku, konia osiodławszy?“

Jaworu tam nie było, ale u stóp gruszy polnej urywał się wązki korytarzyk, i w prostej, długo ze stron obu wyciągniętej linii wysokie żyto stawało nad płachtą nagiej, ciemnej, świeżo zoranej ziemi.

Justyna wyszła ze zbożowej puszczy i pod gruszą stanęła. Z jednej strony w znacznej odległości widać było długą i szaro ztąd wyglądającą wieś; z drugiej dość blizko stały wzgórza porosłe drzewami; naprzeciw, jak okiem sięgnąć, nizki owies i groch biało kwitnący okrywały ziemię. Ta sama ścieżka, którą Justyna zaszła aż w głąb równiny, przerwana płachtą zoranej roli, uparcie odradzała się tuż za nią i, białym paskiem przerzynając puszystą zieloność grochu, ponownie w owsie przepadała.
Od jednego ze wzgórzy, ku gruszy polnej, posuwał się. pług, ciągnięty przez parę koni, z których jeden był kasztanowaty, z konopiastą grzywą, drugi — gniady, z białą nogą i białą łatą na czole. Za pługiem, z rękami opartemi na wysoko sterczących rączkach, szedł wysoki i zgrabny człowiek, w białym, płóciennym surducie, długiem do kolan obuwiu i małej czapce, która skórzanym daszkiem osłaniała mu czoło, a nie zasłaniała z tyłu głowy jasno złocistych włosów; szedł prosto, równym krokiem, bez żadnego widocznego wysilenia; lejce z grubego sznura, mocno z sobą połączone i wzdłuż boków końskich wyprężone, poniżej ramion opasywały mu plecy.
Człowiek ten, idąc, wygwizdywał trzecią już strofę piosnki:

„Rybacy, rybacy, sieci zarzucajcie,
Nadobnego Jasia na brzeg wyciągajcie.“

Pług posuwał się dość prędko; lemiesz głęboko pogrążał się w rolę; po żelaznej, błyszczącej policy nieustannie przepływały strumienie ciemnej, w miałki piasek rozsypującej się ziemi. Niewielkie konie z połyskującą sierścią szły równo i raźnie, a w niejakiej od nich odległości kilka wron, zdając się zaglądać im w oczy, tu i owdzie skakało, albo poważnie i ze spuszczonemi dziobami siadało na grudach.
Nagle oracz gwizdać przestał, i o kilka kroków spostrzedz już było można, że uczuł się zdziwionym. Prędkim ruchem zdjął czapkę z głowy, konie zatrzymał i na kobietę, która tak niespodziewanie dla niego wyszła z pomiędzy gęstego zboża, patrzył ze zmieszaniem na twarzy i w postawie. Usta mu się otworzyły i pod złotawym wąsem ukazały się śnieżne zęby. Uśmiechnął się, twarz odwrócił, zawahał się, chrząknął, nakoniec, snadź bojąc się zbyt głośno przemówić, prawie pocichu wyrzekł:
— Czy panienka potrzebuje czego? Może drogę dokąd pokazać lub robotnikom pana Korczyńskiego co powiedzieć? oni tam za górką...
Odjął ręce od pługa, do odejścia gotów. Justyna postąpiła parę kroków po wązkim zielonym pasie, rozdzielającym ścianę żyta od płachty zoranej ziemi.
— Dziękuję — odpowiedziała, — wyszłam na przechadzkę, i sama nie wiem jakim sposobem aż tutaj zaszłam...
Ruchem głowy wskazał białą ścieżkę, z pośród żyta wyglądającą.
— Ta ścieżka przyprowadziła, — zauważył. — Ale to nic — dodał, — że panienka tak daleko od dworu zaszła. Można wrócić krótszą drogą, tamtędy... między owsem iść, i wyjdzie się nawprost okolicy (wsi zamieszkanej przez drobną szlachtę), a ztamtąd to już do dworu krótka droga...
Mówił już głośniej, prędko i z widocznem pragnieniem okazania się grzecznym i usłużnym. Wyciągniętem ramieniem wskazywał owies, przerzynającą go zieloną drogę i szarzejącą u jej końca okolicę.
Justyna patrzyła na żywe jego ruchy, którym kształtność ciała nadawała szczególną zręczność i giętkość; nie mogła też nie spostrzedz, że z błękitnych, roziskrzonych oczu, zza zmieszania i zawstydzenia, wybuchała mu tajona, lecz niedająca utaić się, radość...
— Pan Jan Bohatyrowicz? — trochę nieśmiało zapytała.
Odkryte i od reszty twarzy bielsze jego czoło zaszło rumieńcem; z rumianych i ogorzałych policzków ledwie krew nie wytrysnęła.
— A jakże! — odpowiedział i, palcami dotykając rączek pługa, ze spuszczonemi oczami zapytał: — Zkąd panienka wie kto ja jestem?
— Widuję pana czasem... ciotka Marta mówiła mi o ojcu i stryju pańskim...
Znów twarz na chwilę odwrócił, chrząknął i śmielej już odpowiedział:
— Pewno o stryju Anzelmie bo on niegdyś dobrze znał pannę Martę...
Urwał i, po krótkiem milczeniu zdobywając się widocznie na śmiałość, dodał jeszcze:
— I ja też dawniej w Korczynie bywałem... ociec mnie tam brał z sobą... ale już potem nigdy nie byłem. Czego chodzić, kiedy żadnej przyczyny niema?
I, jakby mu nagle przyszła na pamięć jakaś obraza czy niechęć, głowę podniósł trochę butnie, brwi zmarszczył, ręce na rączkach pługa położył i zawołał na konie, aby szły naprzód. Lejce tylko, które mu plecy opasywały, ściągnął i parę razy do koni przemówił: — Wolniej, kasztan! wolniej, gniada, wolniej!
Pług posunął się znowu, tylko daleko powolniej niż wprzódy, i znowu lemiesz głęboko rył się w pulchną rolę, a po błyszczącej policy spływały strumienie ciemnej, miałkiej ziemi. Justyna wązkim brzegiem żytniego łanu szła obok pługa, z niejakiem zdziwieniem na zachmurzoną twarz towarzysza patrząc. Po chwili, wskakując rolę, zapytała:
— Po koniczynie?
— A jakże — odpowiedział.
— Pod pszenicę?
Rzucił na nią szybkie spojrzenie, w którem błysnęło trochę niedowierzania i obawy. Pomyślał może, że ona chce z niego zażartować.
— Panienka niby to zna się na gospodarstwie?
Zmieszała się z kolei. Istotnie, bardzo mało posiadała wiadomości o tej ziemi, po której stąpała i której zjawiska, obrazy i plony budziły w niej często ciekawość i zachwycenie. To i owo z rozmów toczących się dokoła niej zapamiętała; ale zblizka pracom rolniczym nie przypatrywała się nigdy. W tej chwili dziwiła ją pozorna przynajmniej łatwość, z jaką młody rolnik pracę swoję spełniał. Wyobrażała sobie, że orać jest bardzo ciężko...
Wszelako bywa, — odpowiedział. — Bywa, że ciężko, bywa, że lekko. Popierwsze, to od gruntu zależy, a powtóre, od uzwyczajenia i od siły. Do tego i pługi teraz inne niż dawniej. Dla. mnie mórg zaorać to tak, jak prawie na spacer pójść...
Przy ostatnich wyrazach głową rzucił raźnie, w górę spojrzał, i znowu w uśmiechu, ale tym razem jakby tryumfującym, białe zęby mu pod złotawym wąsem błysnęły. Widocznie, w poczuciu siły własnej i uzdatnienia do tej pracy, którą przez całe życie spełniał, uczuł się dumnym i wesołym. W ogóle, w postawie, mowie i całem obejściu się jego dziwnie mieszały się z sobą i ruchliwie jedna przed drugą ustępowały: dzika nieśmiałość i harda butność, kobieca prawie wstydliwość i męzka dojrzała siła. Znać w nim też było wielką żywość i mowność, chęć okazywania się grzecznym i przystojnym. W tej chwili przecież żywość i mowność wzięły gorę nad nieśmiałością. Coś u pługa poprawiwszy, wyprostował się, na konie, które były stanęły, cmoknął, i z promieniejącą twarzą zawołał:
— Prędzej-bym śmierci spodziewał się w tym momencie, niż panienkę śród pola zobaczyć. Wszyscy mówili, że dziś we dworze bal...
— Nie wesoło mi było na tym balu, i wołałam pójść w pole, — żywo i zupełnie mimowoli odpowiedziała Justyna.
Uśmiech zniknął z twarzy Bohatyrowicza. Dłużej, śmielej niż dotąd, popatrzył na nią.
— Ja to już dawno wiem — ciszej znowu odpowiedział, — że panience nie zawsze tam bywa wesoło. Ludziom gąb nie zamknąć, a i twarz człowieka wygada czasem, co się w sercu kryje. Jaż panienkę, choć zdaleka, a często widuję...
Wstrzymał się... Głos jego, ów silny głos, który na całą okolicę rzucał dźwięki rozgłośnych pieśni, zmącił się i urwał. Po chwili dopiero dokończył:
— Może panienka gniewa się na mnie, że tak śmiele powiedziałem?... — i, niespokojnie głowę pochylając, spojrzał w twarz idącej obok niego kobiety. Zarumienioną była, ale nie rozgniewaną; owszem, zpod spuszczonych powiek wzrok jej podniósł się na niego ciekawie i przyjaźnie. Znowu okrągłe i rumiane policzki jego w ogniu stanęły. Odwrócił twarz, zawahał się, chrząknął i dokończył:
— Panienka i wiedzieć o tem nie może, że ja na panienkę — czasem patrzę, i różne myśli przychodzą mnie do głowy. Słonko małego ptaszka nie widzi; jednakowoż on śpiewać zaczyna, kiedy ono wzejdzie, i nikt jemu zabronić tego nie może, bo choć on w nizkim krzaku mieszka, ale swoje śpiewanie i swoję wolność ma!...
Znowu, pomimowoli może, podniósł głowę, oczy błysnęły mu dumą czy zapałem i, u końca wyoranej brózdy pług zatrzymując, raźnie zawołał:
— Co tam! Ja panience powiem, że nie trzeba nadmiar troskać się i smęcić. Są na świecie złe ludzie, są i dobre. Podczas, smętno bywa... a podczas może być i wesoło. Najgorsza to jest rzecz, kiedy człowiek nic nie robi, a tylko o swoich biedach myśli!...
— To prawda — uśmiechnęła się Justyna; — ale jeżeli kto na świecie nic do robienia nie ma?...
— To nie może być — zaczął i nie mógł dokończyć, bo z niejaką trudnością zawracał pług, aby poprzeczną brózdą odgraniczy o zaoraną rolę od kwitnącego grochu. Jakkolwiek utrzymywał, że wyoranie morga ziemi było dla niego tem samem prawie, co przechadzka, jednak, zatrzymując pług u początku drogi, ocierał sobie pot, który bujną rosą wystąpił mu na czoło.
Justyna pogładziła konopiastą, gęstą i wypieszczoną grzywę kasztanka.
— Ładne i zgrabne koniki, — zauważyła.
— Silne i bardzo głaskliwe — widocznie pochwałą jej uradowany, odpowiedział — głos mój znają, do ręki idą... Wszelakie zwierzę — dodał — wygłaskać można, byle jemu lubienie i dobre staranie okazać. Dla mnie zaś nic w gospodarstwie niema nad konie. Tak już widać przyrodziłem się do ojca, bo nieboszczyk ociec za końmi aż przepadał...
Przewrócił pług w ten sposób, aby bokiem sunąć się mógł poziemi, lejce zdjął z pleców i cmoknął na konie, które weszły na nieszeroką, trawą i dzikiemi kwiatami, porosłą drogę.
— Czy pan ojca swojego pamięta? — zapytała Justyna.
— Dlaczego nie? Czasu śmierci jego siedem lat miałem, i do nikogo, zdaje się, tak, jak do niego, przywiązany nie byłem...
— Ą matka żyje?
— Żyje, chwała Bogu, ale ja z nią tak jak prawie nigdy nie byłem...
Mówił teraz żywo i prędko, coraz więcej pozbywając się nieśmiałości. Można było nawet pomyśleć, że zapytania Justyny sprawiały mu radość, która wilgotną mgłą przyćmiła na chwilę roziskrzony blask jego oczu.
— Prawdę powiedziawszy, to stryj Anzelm był dla mnie i ojcem i matką; ale kiedyścić zachorował i kilka lat nietylko co, ale z łóżka udźwignąć się nie mógł. Wtenczas na mnie wszystka spadło: i gospodarstwo, i choremu stryjowi i małej siostrze i samemu sobie rady dawać musiałem, sam tak jak prawie dzieckiem.
jeszcze będąc. Najadłem się też w czasie niemało biedy, a w czasie i ludzie niemało mnie nakrzywdzili...
Machnął ręką, znowu brwi trochę zmarszczył, ale zaraz, z powracającą wesołością, dokończył:
— Teraz zato wszystko u nas odmieniło się na dobre, i tyle tylko mojej biedy, co jej we własnych żądaniach wynajdę.
— Jakież to żądania? — z żartobliwym uśmiechem zapytała — Justyna.
On zmieszał się znowu, odwrócił twarz, chrząknął, i po chwili dopiero odpowiedział:
— Różne w człowieku bywają żądania: podczas i takie, co nigdy spełnić się nie mogą. Już, zdaje się, i wygnasz ich z serca i zapomnisz, a smętek i tęsknota, wszystko jedno, po nich ostają...
Spojrzał w górę i zamyślił się, ale w tej chwili w owsie zaszeleściło i o kilka kroków przed końmi ukazała się na wązkiej miedzy dość szczególnie wyglądająca kobieta. Była to dziewczyna dwudziestoletnia, wysoka, z potężnemi rozmiarami ciała i twarzą tryskającą świeżością i zdrowiem. Kasztanowate włosy, promieniami słońca przetykane, jeżyły się dokoła jej głowy, jak złota gęstwina; gruby, splątany warkocz opadał na szerokie plecy, okryte jaskrawo różowym kaftanem. W dużej płachcie, przymocowanej do pasa, niosła mnóztwo polnego ziela, szła wyprostowana szerokim i silnym krokiem, a zpod króciuchnej samodziałowej spódnicy wyżej niż do kostek ukazywały się jej duże bose nogi. Zdala już widać było bławatkowy szafir jej oczu, które pod brwiami kasztanowatemi zaświeciły, rozbłysły i w twarzy Jana, jak w tęczy, utkwiły. Kiwnęła ku niemu głową i, obojętnem spojrzeniem powiódłszy po Justynie, z szerokim uśmiechem ponsowych warg zawołała:
— Pan Jan widać czasu ma dużo, kiedy sobie tak pomału idzie!
Uchylił trochę czapki.
— A panna Jadwiga co takiego w fartuszku niesie?
— Ziele dla krów! czy to pan Jan nie poznał? Widać, że na słońce spojrzał, to w oczach pociemniało!
— Może panna Jadwiga i zgadła! — odpowiedział z cichym śmiechem.
Teraz ogromna dziewczyna z szafirowcmi oczami i szeroko śmiejącemi się usty drogę mu zajść musiała i, przechodząc, raz jeszcze zblizka na niego spojrzała. Uśmiech jej zmącił się i zniknął, głowę trochę pochyliła i wymówiła prędko:
— Dlaczego to pan Jan nie łaskaw nigdy nas nawiedzić? Zdaje się, że nie na końcu świata żyjemy. Już i dziadunio o panu wspominał...
Nie zatrzymując się ani na sekundę, pług i konie wyminęła i przodem poszła, a gdy z wielkim swoim fartuchem, pełnym zieleni, z bogato rozwiniętemi kształtami ciała i jeżącą się nad głową złotą gęstwiną włosów, szła prosto i prędko, można by ją było porównać do ogromnej, silnej i w sile swojej ponętnej Cerery.
— Kto to? — zapytała Justyna.
— To jest panna Domuntówna, najbogatsza w okolicy aktorka.
Justyna szeroko oczy ze zdumieniem otworzyła. Jaś uśmiechnął się...
— Państwo nie rozumieją naszych nazwań, — objaśnił. — Aktorka czyli sukcesorka... to jest dziedziczka... Dziadunio panny Domuntówny, Jakób Bohatyrowicz, miał tylko jednę córkę, którą wydał za Domunta. Córka i zięć prędko pomarli, i tę jednę wnuczkę jemu zostawili. Całe tedy gospodarstwo, wcale piękne, na nią spadnie, a o starym gadają, że i pieniądze jeszcze ma...
Justyna uśmiechnęła się... Spostrzegła była rozkochane spojrzenie, jakie Domuntówna przez mgnienie oka zatopiła w twarzy Jana.
— Piękna panna! — ścigając wzrokiem oddalającą się, zauważyła.
— Co do piękności, to bynajmniej! — z widocznem niezadowoleniem odpowiedział; — owszem, zdaje się, że nadmiar wielka i gruba! Ale — poprawił się śpiesznie — pracowita i z dobrem sercem, to prawda. Czy panienka uwierzy, że gospodarstwo u niej idzie nie gorzej niż u jakiego mężczyzny?... i wszystko ona robić zdoła, taka silna... Przeszłego lata o najemników trudno było: to, aż śmiech powiedzieć, sama z parobkiem kosiła i orała... Wtedy mnie stryj powiedział, żebym jej pomagał, bo starego szanuje, i do tego głowę sobie nabił....
Zamilkł, widocznie czegoś nie dopowiadając; zmieszał się znowu, chrząknął i prędko zagadał:
— Ten Jakób to może już prawie dziewięćdziesiąt lat ma... Francuzów pamięta i więcej niż pięćdziesiąt lat temu z dziadem pana Benedykta Korczyńskiego na wojnę chodził. Po wojnie ożenił się, już w późnym wieku, i doświadczył wielkiego nieszczęścia. Żonka go porzuciła, a on to sobie tak wziął do serca, że od tego czasu troszkę zwaryował. Nie to, żeby całkowicie waryatem był, ale troszkę... Jadwisia pięknie dopatruje staruszka, lubi jego i pieści jak małe dziecko...
Czuć było, że zbliżali się do wsi dużej i ludnej. Głosy ludzi i zwierząt coraz wyraźniej dawały się słyszeć. U brzegu kończącego się owsa trzej chłopcy, bosi i w białych, z grubego płótna, ubraniach, z niewielkiej przestrzeni pola zbierali koniczynę. Jeden, barczysty, tęgi i rudowłosy, kosił, a dwaj, młodzi, niedorośli, grabili i zgarniali ściętą trawę w małe kopice.
Jan uśmiechnął się, otworzył usta dla powiedzenia czegoś, i powściągnął się... Nakoniec, snadź nie mogąc powstrzymać się zupełnie, do kosarza, którego kosa pobrzękiwała i na słońcu pobłyskiwała, zawołał:
— Adaś! a spóźniliście się z koniczyną, aż wstyd patrzeć! Będzie wam za to od ojca!
Zaczepiony, nie odwracając się, z gniewem odkrzyknął:
— Ciągnij się za swój nos, a o cudzy nie dbaj!
Jeden z młodszych chłopców, grabiami ziemię drapiąc, cienkim głosem zawołał:
— E! ociec dziś na nas i nie patrzy! Z miasta tylko co powrócił i o procesie gada!
— Ja po swojej koniczynie już i dziś i zaorałem! — filuternie sprzeciwił się Jan.
— Wiadomo! żebyś ty czego lepiej nie zrobił! znać dudka z czubka! — sarknął znowu kosarz.
— W ojca wrodził się — zauważył Jan do Justyny, — taki gniewliwy jak i ociec. Oni mnie streczno-streczni przychodzą, Fabiana Bohatyrowicza synowie... i pomiędzy nami kłótni żadnej niema. Tylko tego Adasia najwięcej teraz to gryzie, że mu w jesieni do wojska trzeba iść... Jak sobie na to wspomni, godzinę staje....Jeszcze i czwarty brat u nich jest, Julek, ale taki zawzięty rybak, że go z Niemna ani ściągnąć... Za Niemnem i za swoim psem, Sargasem, świata nie widzi. A siostrę ich, Elżunię, panienka widziała...
Wtem stanął, zatrzymał konie i smutnie wymówił:
— Ot! tuż i okolica, i droga do dworu...
Zdjął czapkę i w wahającej się postawie na Justynę patrzył.
— Może-bym ja — zaczął nieśmiało — panienkę do domu odprowadził, żeby podczas jaki zły pies albo bydlę nie nastraszyło!...
Może jedno z tych niespełnionych żądań, o których przed chwilą mówił, smutkiem napełniło mu oczy. Może żałował ubiegłej godziny czasu, przedłużyć ją pragnąc. Z niepokojem patrzył na tę, tak mu z pozoru obcą, kobietę, która, w tej chwili wcale go nie słuchając, głowę podała naprzód, ciekawe i zachwycone oczy wlepiając w obraz, tylko co ujrzany. Był to raczej mały i skromny obrazek wiejskiej zagrody, ale który dziś i zblizka widziany, powiał na nią czarem ciszy i świeżości.
— Śliczna zagroda! — zawołała, — kto tu mieszka?
— Stryj Anzelm, czyli my wszyscy troje, pomiędzy nami we wszystkim jest wspólność!
Mówiąc to, dwoma skokami przebył białą drogę, wieś z polem rozdzielającą, jednym ruchem ręki otworzył na oścież zamykającą ogrodzenie, przezroczystą i niewysoką bramę. Przez bramę tę właśnie Justyna ujrzała część zagrody; teraz, gdy wnętrze jej szerzej odsłoniło się przed nią, szybko postąpiła naprzód.
Jan Bohatyrowicz, z czapką w ręku i schyloną w ukłonie głową, stał u bramy, wyciągniętem ramieniem wnętrze zagrody ukazując.
— Proszę wejść, bardzo proszę wejść i spocząć. Stryj będzie bardzo kontent i siestry zaraz zawołam... proszę, bardzo proszę...
Nieśmiałość jego zniknęła bez śladu. Na swoich śmieciach puszył się trochę i dumniał, grzeczną przytem gościnność «kazać pragnąc.
Zagroda była dość obszerna. Płot, z niewysokich i gładko ociosanych desek zrobiony, obejmował dobry mórg ziemi, na której, z zielonej jak szmaragd łąki, wyrastała setka młodych, przed kilku laty zaledwie zasadzonych, grusz, śliw i jabłoni. Gdzieniegdzie te wysmukłe i z widoczną starannością piastowane płonki osypane już; były zawiązkami owoców, a tu i owdzie pomiędzy niemi stare wiśnie stały, całe w potopie czerwonych jagód. Środkiem ogrodu koła wyżłobiły na trawie dość szeroką drogę i gęsto zasiała się na niej biała dzięcielina. Za owocowemi drzewami ze dwadzieścia, ulów, na błękitno pomalowanych, do połowy kryło się w łanie biało i różowo kwitnącego maku, zza którego wystrzeliwały malwy, obrosłe płaskim i różnobarwnym kwiatem, oraz ukazywała się gęstwina, melisy bladej na tle ciemno-zielonych, wysokich i rozczochranych konopi. Dalej, nizko na zagonach, rosły lub wiły się warzywa, żółte słoneczniki wzbijały się nad delikatnym lasem białego kminku; tu i owdzie pod grzędami wyrastały czerwone gaszty i rozpierały się rozłożyste krzaki wieczorników. Stuletnia może sapieżanka gałęzie swoje, już bezpłodne, ale nieprzeniknioną gąszczą listowia okryte, kładła na oknach i ścianie domu, którego okiennice i narożniki, na biało pomalowane, wesoło zza niej wyglądały. Dom, w samej głębi tej sporej przestrzeni stojący, nizki był, szary i słomą pokryty, z jednym kominem i słomianą strzechą. Do ogrodu stał boczną ścianą, w której świeciły dwa spore okna, a mały ganek, z zębiasto wyrzeźbionym okapem i nizkie drzwi do wyjścia miał od dziedzińca, na którym zza niziutkiego opłotka widać byłe świron (lamus), z wystającym i na kilku słupkach opartym dachem, oraz stajnię, przed którą leżała brona, stały kozły do piłowania drzewa i żółciało trochę rozsypanej słomy. Stodoła wyglądała zza domu, dalej kilka tuż przy sobie rosnących lip, a jeszcze dalej, za dziedzińcem i lipami, ledwie widzialny z wysokiej góry, migotał wązki pasek Niemna, z żółtą za nim ścianą i u samego krańca widnokręgu ciemną wstęgą boru. Promienie słońca, które pochylało się już do zachodu, igrały po trawie i w gałęziach rozżarzały barwy kwiatów, a wiśnie w wielkie rubiny zmieniały. Nad tem wszystkiem, w głębokiej ciszy, dzwonił w drzewach świergot wróbli, brzmiało monotonne, basowe brzęczenie pszczół i rozbijało się morze woni, z przemagającym wszystkie inne zapachem świeżo skoszonej trawy.
Świeżo skoszoną trawę grabiami zgarniał i w małą kopicę na, dziedzińcu składał człowiek dość wysoki, bosy, w ciemnej, do kolan sięgającej kapocie i wielkiej, baraniej czapce. Ta czapka tworzyła mu jakby drugą głowę i uderzający stanowiła kontrast z resztą ubrania. Starym być musiał, czy osłabionym, bo ruchy miał powolne i przygarbione plecy. Grabie jego, nieustannie, ale powoli, posuwały się po ziemi, a od połowy ogrodu słyszeć już można było rozmowę, którą prowadził z kimś niewidzialnym, snadź za domem i płotem dziedzińca stojącym.
— Apelacya już, chwalić Boga, podana, i mucha poniesie to, co pan Korczyński w wyższej instancyi wygra! — prędko i zapalczywie mówił głos niewidzialnego człowieka.
— A ja sto razy Fabianu mówiłem, i sto-pierwszy powtórzę, że komar naje się tem, co my od pana Korczyńskiego wygramy. — Powoli i monotonnym głosem odpowiedział człowiek grabiący skoszoną trawę.
— Czemuż to tak? — wybuchnęło zza płotu popędliwe zapytanie; — czy to Anzelm dla naszej powszechności dobra nie życzy?
— Życzę — brzmiała odpowiedź, — ale powiadam: po cudze nie sięgaj!
— A jak pokaże się, że wygon nie cudzy, tylko nasz? a Bóg mnie ubij na duszy i ciele, że pokaże się tak, a nie inaczej...
— Fabiana adwokat zbałamucił, i Fabian wierzy...
— Jeszcze ten się nie urodził, ktoby potrafił mnie zbałamucić! Do sąsiada po rozum nie pójdę, i nawet u Anzelma go nie poproszę, choć Anzelmowi jeszcze ta mądrość z głowy nie wywietrzała, co jej niegdyś od wielkich panów nabrał.
Głos niewidzialnego człowieka przybierał coraz więcej popędliwości, aż przy ostatnich słowach stał się gniewnym i zgryźliwym.
Grabiący trawę z jednostajną wciąż powolnością zaczął:
— Niechaj mi Fabian wielkimi panami oczu nie wypieka... ja ich dwadzieścia lat nie widziałem i do śmierci już pewno nie zobaczę...
— Wszystko równo. Czego się człowiek za młodu nauczy, to i na starość mruczy, — dojadał głos zza plota.
Wtem niewielki kudłaty pies z żółtą sierścią i wydłużonym jak u lisa pyskiem, który dotąd spokojnie leżał na rozrzuconej przed stajnią słomie, zerwał się i z głośnem szczekaniem ku ogrodowi poskoczył. Z ogrodu na dziedziniec wbiegła para koni, ciągnąca za sobą pług w ten sposób, że łatwo mógł zaczepić o płot albo świron i zepsuciu uledz.
— A toż co? a gdzie Janek? — na widok samopas pędzących koni żywiej przemówił Anzelm.
Ale w tejże chwili za czepiającym się już płotu pługiem przyskoczył Jan bez czapki, która w ogrodzie na trawie leżała, zaczerwieniony i zdyszany. Jednym zamachem rąk pługowi nadał właściwy kierunek, lejce podjął i konie, które głosowi jego posłuszne były jak dzieci, przed stajnią zatrzymał. W mgnieniu oka przy stryju się znalazł i za ramię go pochwycił.
— Stryjaszku! żeby stryjaszek wiedział, jakie mnie dziś szczęście spotkało...
Ręce jego drżały, głos dygotał, — w palcach ściskał kapotę starego, który z rąk grabie wypuścił.
— A toż co? Kto tam w sadzie?
Żółty pies, minąwszy pług i konie, ze szczekaniem wpadł do ogrodu.
— Mucyk! — rzucając stryja, wołał za nim Janek, — pójdź tu Mucyk!...
— Daj pokój, Mucyku! Kto to taki? Pani jakaś? czego ona...?
Z dłoni sobie daszek nad oczami robił i, w głąb ogrodu patrząc, usiłował rozpoznać rysy kobiety, dokoła której zwijał się, poszczekując, uspokojony już Mucyk.
Jan stryja za rękę chwycił.
— Z Korczyna... panna Justyna... Stryj wie... ta, co to ja stryju zawsze opowiadałem... Niech stryj idzie i przywita się...
Ze zdziwieniem i prawie przerażeniem przygarbiony człowiek cofnął się ku domowi.
— A toż co? — zawołał, — z Korczyna, na co? po co? dla jakiej przyczyny?
— Bardzo jej podobało się u nas, przyszła spocząć... niechże stryj idzie...
Ale stary plecami przyparł się do ściany domu.
— Na co mnie? nie pójdę... kiedy ją przywiodłeś, to idźże do niej sam...
— Kiedy mnie konie odprządz i nakarmić trzeba! — gwałtownie szeptał Jan i za obie już ręce opierającego się pociągał. — Stryjku, stryjaszku, mój mileńki! mój rodzony! proszęż iść... prędko... ona w gościnę do nas przyszła... proszę iść..!
— Waryat ty Janek, czy co? Ze wszystkiem jak u waryata oczy błyszczą... czego ty mnie tam ciągniesz?... sam idź!
— A konie! I czy to pięknie, żeby stryj sam gościa w swojej chacie nie przywitał?... Proszęż już iść... prędzej... mój rodzony!...
Bosy i przygarbiony człowiek otulał się swoją kapotą, głową w wielkiej baraniej czapce trząsł przecząco, do ściany wciąż się przypierał, ale przemoc, którą oszalały w tej chwili chłopak na nim wywierał, była widoczną. Wyrywając ręce swoje z jego dłoni, wpół z gniewem wpół ze zgryzotą, zawołał:
— A puśćże już! Niechajże choć buty wdzieję! Ze wszystkiem waryat!
— Pójdzie stryj?
— A już pójdę... ale niech buty wdzieję...
Zniknął w głębi domu; Jan wpadł jeszcze do ogrodu.
— Niech panienka będzie łaskawa siądzie, zaraz stryj przyjdzie... ja konie odprzęgę...
I rzucił się ku stajni, do koni.
W dużym ogrodzie, który był zarazem owocowym, warzywnym i kwiatowym, a także łąką i pasieką, znajdowała się jedna tylko ławka, przy ścianie domu, pod dwoma oknami stojąca, z ważkiej, na dwu słupkach opartej, deski złożona, i tak długa, że dziesięć osób rzędem na niej usiąść-by mogło. Tuż przed nią wyrastał z trawy szereg sztywnych malw, a nieco na prawo, pszczoły nad błękitnemi ulami i różowemi makami brzęczały. Z tej ławki podniosła się wysoka i kształtna kobieta, z głową czarnemi warkoczami owiniętą i śniadą twarzą o rysach wydatnych, którą rzeźwiące powietrze pola oblało teraz świeżym rumieńcem. Pomiędzy malwami, sama do pysznie rozwiniętego kwiatu podobna, stała w nieśmiałej trochę postawie, a szare jej oczy zdala już wpatrywały się w zbliżającego się ku niej człowieka.
Nie był on dla niej całkiem nieznanym. Zasłyszała coś była o przeszłości jego wspólnej z przeszłością Korczyńskich, z tą przeszłością, o której teraz prawie nigdy nie wspominano w Korczynie, lecz której niestarte pamiątki tkwiły w sieroctwie Zygmunta, w wiecznej żałobie jego matki, w położeniu, sposobie życia i posępności oczu p. Benedykta. Domyślała się także czegoś więcej nad przelotną znajomość, która niegdyś zachodzić musiała między tym człowiekiem a Martą.
Zblizka, pomimo ruchów ociężałych i przygarbionych pleców, mniej staro wyglądał on niż zdaleka. Z twarzy jego, o rysach ściągłych i regularnym profilu, poznać było można, że nie miał więcej nad lat pięćdziesiąt, ale była to twarz cierpiąca i zamyślona, z cerą od słońca trochę zaróżowioną, z zapadłemi policzkami i spłowiałym błękitem oczu. Ze sposobu, w jaki zbliżył się do nieznanej sobie kobiety, z ukłonu, jaki jej oddał, znać było, że dworne obyczaje nie były mu całkiem obce. Uchylił nieco baraniej czapki, lecz wnet ją znowu włożył na głowę.
— Jestem Anzelm Bohatyrowicz, — wyrzekł powolnym i monotonnym głosem, — przepraszam, że w czapce ostanę, ale taką mam głowę, która lęka się przeziębienia...
Było w nim coś obojętnego i przymuszonego, kiedy dłonią swoją dotknął ręki, którą spiesznie podała mu Justyna. Wzrokiem twarz jej omijał, a pod krótkim siwiejącym wąsem bladawe jego usta zarysowały miną surową. Jednak dwornym znowu gestem wskazał ławkę, mówiąc:
— Proszę, bardzo proszę sieść i odpocząć...
Sam w stojącej postawie pozostał i, daleko gdzieś patrząc, milczał. Pomimo usiłowań, które czynił, aby okazać się grzecznym i gościnnym, czuć w nim było dzikie boczenie się od ludzi, tudzież ukrywane, lecz niepozbyte, uczucie niechęci. Spostrzegła to Justyna i ze zmiękczeniem zaczęła:
— Przepraszam, że weszłam, ale ogród ten wydał mi się tak świeżym i pociągającym, a pan Jan tak mię uprzejmie zapraszał...
Trudno byłoby zgadnąć, czy pochwała jego zagrody, albo też poufałe nazwanie po imieniu synowca, nieco go rozpogodziło.
— Owszem — rzekł, — bardzo dziękuję... Już i nie spodziewałem się takiej promocyi, ażeby kto z Korczyna moję ubogą chatę nawiedził...
Znowu uchylił czapki.
— A jakże miewa się panna Marta Korczyńska? — zapytał.
— Często i przyjaźnie o panu wspomina, — żywo odpowiedziała Justyna.
— Być nie może! — zaprzeczył, — pani tak tylko, z łaski swojej... Tyle lat... Widziałem ja ją... będzie temu lat trzy, w kościele... u! zmieniła się, postarzała... ze wszystkiem już insza, niż była...
— Od wielu lat wujowi mojemu pomaga i ciężko pracuje, — wtrąciła Justyna.
Trochę urągliwy uśmiech po ustach mu przemknął i ciszej rzekł:
— A lękała się pracy! Ot, wszystko jedno, pracować wypadło...
Zamyślił się, długą, bladą ręką poprawił czapkę nad czołem i, daleko kędyś blademi oczami patrząc, monotonnym głosem wymówił:
— Poranek widział kwitnącą, rumianą, a wieczór babę obaczył...
Czy ta krótka rozmowa zajęła go i ożywiła, czy też sposób wyrażenia się Justyny przypomnieniem czegoś dawno minionego pociągnął go ku niej — postąpił krok naprzód, i na ławce, dość jednak daleko od niej, usiadł.
Wtem zza węgła domu ukazał się Jan, na rozmawiających spojrzał i, nie zbliżając się, przemówił:
— Stryju, panience sad nasz bardzo się upodobał.
— Chodźże tu! — zawołał Anzelm.
Chłopak widocznie walczył z sobą.
— Kiedyż jeszcze koniom nie wszystek owies zasypałem...
— To idź i zasypuj!
A zwracając się do Justyny, znów trochę czapki uchylił:
— Bardzo kontenty jestem, że się pani mój sadek upodobał. Wszystko to pochodzi z mojego własnego sadzenia i starania. Gdyby pani dziesięć lat temu tu przyszła, o baczyłaby same rudery, badyle, śmiecie i paskudztwo...
Justyna powiedziała mu, że słyszała o jego długiej i ciężkiej chorobie.
— A... a... a... od... ko... kogo?
Zdziwił się tak, że aż jąkać się zaczął. Blade oczy jego z wytężeniem w twarzy jej utkwiły.
— Czyżby w Korczynie kto jeszcze o mnie wspo... wspo... mi...?
Machnął ręką i prędko dodał:
— A to pewno Janek pani o tem mówił... Żeby nie! Dobrze jemu zapamiętało się to niedołęztwo moje, bo ile on podtenczas biedy przecierpiał, tego i opowiedzieć trudno... A co to był za defekt, o tem jeden Pan Bóg wiedzieć może; dość, że zwalił mnie z nóg jak kłodę i dziewięć lat bezwładnym i w bolach trzymał... U doktorów radziłem się ze trzy razy, ale nie pomogli i nawet nic zepsutego w ciele mojem nie wynaleźli... Mówili, że hypochondryą mam... hypochondrykiem mnie nazywali... Duszna to podobno była choroba, więcej niżeli cielesna...
Rozgadał się i powolnym, monotonnym głosem opowiadać zaczął przebyte cierpienia. Z tego, co opowiadał, i nawet z wielu trwających jeszcze cech jego powierzchności, łatwo można było odgadnąć jednę z tych strasznych chorób nerwowych, które dla samej nauki do określenia i zwyciężenia wielce trudnemi bywają. Jakim sposobem pochwyciła ona tego człowieka prostego i tak ściśle z życiem natury spojonego, o którym Marta mawiała Justynie, że miał niegdyś postawę dębu i twarz do kwitnącego maku podobną? Widać, że on sam nieraz zapytywał siebie o to, bo w zwykły sobie sposób zamyślając się i kędyś daleko patrząc, dokończył:
— Różne na świecie bywają zdarzenia... Bywa to, że człowieka przez pole idącego szkodliwy wiatr obejmie i reumatyzmu albo innej choroby nabawi. A bywają także i insze wiatry, nie te, co po polu świszczą, ale te, co przez drogę życia człowieka przelatują...
Potrząsł głową i znów kędyś daleko patrzył.
Powolnym ruchem podniósł się z ławki i znowu czapki nieco uchylił.
— To może pani będzie łaskawa sadek mój obejrzeć, kiedy się tak upodobał...
Po niedawno skoszonej i gładkiej jak kobierzec trawie, od drzewka do drzewka przechodząc, opowiadał jej wiek i pochodzenie każdego z nich, tłómaczył sposoby hodowania i gatunki.
— To jest bonkreta... a to panny jesienne... to francmadama... tam trzy sapieżanki... tam jabłka oliwne, zimowe papierówki... kalwinki... sztetyny... a tam ten gaik cały śliwowy...
Wyprężenie jego rysów, mające w sobie coś obojętnego i razem bolesnego, miękło i znikało; w bladym błękicie źrenic pobłyskiwać zaczęły nikłe, lecz prawie wesołe, iskry. Po Justynie znać też było, że w tej zagrodzie, napełnionej urodzajnością i ciszą, swobodniej oddychała, niż przed godziną w napełnionym gośćmi salonie.
Znajdowali się właśnie przy sporej grupie śliwowych drzewek i Anzelm opowiadał, w jaki sposób chroni renklody i mirabele przed zimowemi śniegami i mrozami, kiedy Jan wybiegł znowu z dziedzińca i, stanąwszy o kilka kroków, słuchał przez chwilę ich rozmowy.
— Czy panienka da wiarę — zawołał, — że stryj to wszystko własnemi rękami zasadził i teraz dopatruje?... Zdaje się taki słaby, a wielką ma siłę i wytrwałość...
Anzelm obejrzał się...
— Chodźże tu, Janek! — po raz drugi zawołał.
Ale chłopak wahał się znowu, to ku dziedzińcowi, to na Justynę się patrząc. Widocznem było, że pragnął być tu i tam...
— A kiedyż jeszcze konie napoić trzeba...
— Pewno, że trzeba, — odpowiedział Anzelm.
I zwracając się do Justyny, zwykłą sobie, powolną i czasem przerywaną, mową, ale coraz swobodniej, opowiadać zaczął: jak w ciężkiej słabości leżąc, nieraz nawet na świętą Wolę Bożą szemrał za to, że go bezczynnym i niepożytecznym uczyniła; jak gryzł go i przestraszał los tego chłopca, sieroty po bracie, którego źli sąsiedzi krzywdzili i z własności obdzierali, z sieroctwa i dziecinnego jego wieku korzystając; jak, nakoniec, kiedy już dźwignął się z niemocy, ręce paliły się mu do roboty.
— Już to też dziesiąty rok jak zmartwychpowstałem i chłopiec mój dorósł... Najpierwej od sąsiadów wyprocesowaliśmy to, co nam zabrano, potem zbudowaliśmy ten oto domek, a potem już wszystko poszło: i pasieka, i sadek. Janek nauczył się pszczelnictwa od jednego takiego człowieka, co sam na naukę do wielkiego miasta jeździł; ja znów od młodu przyuczony byłem do stolarstwa, i jego przyuczyłem.
Szerokim gestem zatoczył dokoła:
— Wszystko to jest robota własnych rąk naszych: i ten płot z desek, i ten ganeczek, i ule. W potrzebie najemników do pomocy bierzem, ale sami my rolniki, i sadowniki, i pasieczniki, i stolarze... W biednym stanie inaczej nie może być, kiedy człowiek żąda, nietylko nasycenia ciała, ale i tych różnych alegancyi i przykrasek, co i niekoniecznie potrzebne, ale dla oczu miłe...
Zaśmiał się cichym, piersiowym śmiechem; przygarbione plecy prostował; nikłe iskry zlały się mu w źrenicach w spokojny i ciepły promień. Jednak w głębi tego człowieka było coś, co falą smutku, czy zniechęcenia, rychło gasiło jego wesołość. Pochylił znowu głowę, przygarbił się i powoli dodał:
— Wszystko to jest doczesność i znikomość. Nie na takie roboty człowiek patrzył, a wniwecz poszły; nie takiemi nadziejami karmił się, a najadł się trucizny... Każda rzecz na świecie jak woda przepływa, jak liść na drzewie żółknie i gnije...
Patrzył w ziemię, mówił monotonnie i coraz ciszej; można byłoby mniemać, że słowa te były pacierzem, który odmawiał od lat wielu, po wiele razy na dzień i może w nocy. Powoli jednak podniósł twarz i daleko patrzeć zaczął.
— Ale każdy ma jednostajną łaskę u Boga, i jeden więcej, drugi mniej szczęśliwości na tym świecie zażyje. Może z tego wszystkiego Janek, dzieci jego i wnuki mile korzystać będą... Do tego — dodał — każdemu gniazdo swoje miłe, a osobliwie nam...
Tu wzrok jego przesunął się po twarzy Justyny.
— Panowie to co innego — dokończył; — do wielkich miast jeżdżą, za granicami przemieszkują, różne zabawy i rozkosze mają... A dla nas co? dla nas ani Paryżów, ani honorów, ani pięknych muzyczek, ani wesołych asamblów niema. Gniazdo nasze — wszystko nasze... i dla tej przyczyny trzymamy się jego zębami i pazurami...
Justyna spuściła oczy. Było w nim znowu coś niechętnego i trochę urągliwego, kiedy słowa te wymawiał. Przytem uczuła się daleko, daleko od Korczyna, — niby na jakimś zupełnie innym świecie.
Kiedy podniosła oczy, u końca dziedzińca zobaczyła wybiegającego zza góry kasztanka, a tuż za nim jechał na gniadej Jan. Konie, napojone i wykąpane w rzece, otrząsały z siebie gęste krople wody, parskając wesoło. Jan z gniadej zeskoczył, a po niejakiej chwili z wnętrza stajni zawołał:
— Antolka! Antolka!
Wołał tak na młodziutką dziewczynkę, która, w krótkiej spódnicy, w różowym kaftanie i bosa, ukazała się zza góry, niosąc na ramieniu koromysło (sądy do noszenia wody), z dwoma pełnemi wiadrami. Wysmukła i wątła, przechylała się trochę na bok pod tym ciężarem i jedno ramię, dla utrzymania równowagi, zdala od ciała trzymała.
— A co? — odkrzyknęła cienkim głosem.
— Weź kluczkę i wisień z drzewa nazdejmuj! prędzej tylko!
— Na co?
— Dla gościa.
A ciszej dodał:
— W sad popatrzaj!
Dziewczynka śpiesznie wiadra z wodą na ganku postawiła i koromysło z ramienia zdjęła, poczem, na ogród spojrzawszy, ręką twarz zasłoniła i do domu wpadła. W minutę wybiegła znowu, ale już w trzewikach, i z długą, u końca zakrzywioną, tyczką w ręku. Jak sarna przez ogród, ku największej wiśni biegła, zagony przeskakując, ze wstydliwie spuszczoną głową. Ciemny warkocz aż do pasa spadał po szczupłych i gładkich jej plecach, u końca czerwoną wstążeczką związany. U początku warkocza sterczał czerwony kwiat gasztu. Podskoczyła, kluczką gałąź przechyliła i prędko wiśnie rwać zaczęła.
— Przyrodnia jego siostra — zcicha rzekł Anzelm do Justyny, — z jednej matki, nie z jednego ojca... Jaśmontówna... Jego matka, po bracie moim owdowiawszy, drugi raz za Jaśmonta poszła, i o trzy mile ztąd w Jaśmontowskiej okolicy żyła...
Siedzieli znowu na ławce, pod ścianą domu, ale dokoła nich mniej cicho i samotnie stawać się zaczynało, niż było wprzódy. W szczelinach płotu zaświecił jeszcze jeden jaskrawo różowy kaftanik, zupełnie taki sam, jak te, które miały na sobie Domuntówna i Jaśmontówna; a nad niewysokiemi deskami ukazało się czoło kobiece, oczy zaś, pod czołem tem umieszczone, przez szczelinę zaglądać musiały do wnętrza zagrody Anzelma. Po chwili, dalej nieco, wysunęła się znad płotu cała głowa mężczyzny, z krótko ostrzyżonemi włosami, sterczącemi wąsami i okrągłą różową twarzą, a w miejscu, gdzie kończyło się ogrodzenie z desek, nad nizkim płotkiem, od kilku minut już stała, niepostrzeżona dotąd przez nikogo, podstarzała kobieta, w ciemnem krótkiem ubraniu i w chustce nakształt czepka na głowie związanej. Snadź była ciekawa także zobaczyć, co się dzieje w ogrodzie sąsiada, jednak stała nieruchomie, w postawie zamyślonej, z podłużną i białą twarzą, na dłoni opartą. Anzelm na ciekawych sąsiadów nie zwracał żadnej uwagi i powoli, ale z zajęciem, wypytywał Justyny o sposoby, jak zasadzają i pielęgnują drzewa owocowe we dworskim ogrodzie. Mało o tem wiedziała, gdyż ogrodem korczyńskim, z wyłącznością sobie właściwą, zajmowała się Marta.
Uśmiechnął się znowu i głową pokiwał.
— A lękała się pracy... — zcicha powtórzył.
Jan wbiegł z dziedzińca, zupełnie już widać o wyprzężonych z pługa ulubieńców i współpracowników spokojny. Pobiegł do siostry i, za ramię ją wziąwszy, do ławki pod domem stojącej prowadził; z koszykiem pełnym wiśni w ręku i z pochyloną ciągle głową, przed Justyną stanęła. Widać było, że gdyby ją brat nieco powyżej ręki nie trzymał, pierzchnęłaby wnet i schowała się gdziekolwiek. Ale wysmukła i cienka jej kibić była tak do młodej brzózki podobna, drobna schylona twarz miała tyle łagodnego wdzięku, a w oczach, które na chwilę oderwała od ziemi, błysnęła taka dziecinna ciekawość, z taką dziecinną bojaźliwością złączona — że Justyna, ruchem zupełnie instynktowym, za rękę ją pochwyciła, na ławie przy sobie posadziła i, objąwszy, w białe, ciemnemi włosami zarzucone czoło pocałowała. Daleko ognistszy rumieniec, niż ten, który oblał twarz jego siostry, wytrysnął na czoło i policzki Jana. Uszy jego nawet stanęły w ogniu. Stojąc pod sapieżanką, o pień plecami wsparty, spojrzał na niebo, na szczyty drzew, dokoła siebie, i ręką przetarł czoło i oczy. Coś w tej chwili snadź wezbrało w tej szerokiej i silnej piersi, a przed oczami, iskry sypiącemi, świat może zakręcił się wirem. Justyna, patrząc na wiotką i zaledwie dorosłą dziewczynkę, przypomniała sobie owo koromysło i owe dwa ciężkie wiadra z wodą, które przed chwilą na plecach jej widziała.
— Czy to nie ciężko wodę nosić... na tak wysoką górę? — zcicha zapytała.
— Żeby nie! — kręcąc w palcach brzeg fartucha, odszepnęła Antolka.
— Krwawa u nas woda — wtrącił Anzelm; — z góry po nią iść trzeba i nieść ją pod górę.
— To też, zimową porą osobliwie, częściej ja wody przyniosę, niżeli ona, — jakby usprawiedliwiając się, rzekł Jan.
— Częściej on przyniesie, niżli ja — podnosząc głowę i na brata patrząc, potwierdziła siostra. — Ale — dodała prędko i ze wzrastające» zawstydzeniem — ja takoż mogę... czemu nie! Już ja w tym roku drugie lato żąć będę...
Justyna zamyśliła się... o czem? Może przed jej pamięcią stanęła kobieta wątła także i delikatna, którą dziś widziała wysuwającą i cofającą drobne nóżki, z niewymowną trwogą, uczuwaną przed zejściem z kilku schodów.
— Żaden człowiek sił swoich nie zna, dopóki ich w potrzebie... — zaczął Anzelm, ale nie skończył, bo w tej chwili rozległ się u plota głuchy stuk, podobny do tego, jaki-by sprawiła spadająca na ziemię ogromna kluska.
Niewysoka i krępa dziewczyna w różowym kaftanie, podobna istotnie do pulchnej i zarumienionej kluski, przez płot przeskoczyła i szybko zbliżała się do rozmawiających. Zdala już, wśród okrągłej i tłustej jej twarzy śmiały się do nich jej białe zęby, błyszczące oczy i zuchwale zadarty nosek. Zdala też na powitanie głową kiwała i wołała:
— Dobry wieczór! Wszystkim państwu dobry wieczór!
— Czego? — patrząc na nią, zwięźle zapytał Anzelm.
Tuż przed nim stając, głośno zaszczebiotała:
— Przyszłam do Antolki wody pożyczyć...
— Czy w garść wody nabierzesz? — flegmatycznie zapytał gospodarz zagrody.
Dziewczynka spojrzała na czerwone swoje ręce, które wzdłuż jej kraciastej spódnicy wisiały, i wybuchnęła śmiechem.
— Bardzo słusznie! — przestając śmiać się, ale wciąż białe zęby ukazując, odpowiedziała. — Wody w garść nie nabiorę: nie po wodę też przyszłam, ale żeby panienkę z Korczyna zobaczyć... Panienka mnie zna!
— O! już zna! Raz ciebie na wozie jadącą widziała, i już zna! — zapominając o bojaźliwości swojej, oburzyła się Antolka.
— Bardzo słusznie! bo kto na kogo kwiatami rzuca, ten tego nie tylko zna, ale pewno i lubi!
— To jest prawda, że panienki bukiet wtedy wprost na nią upadł! — potwierdził Jan.
— Takie już moje szczęście! bardzo słusznie! — na całe gardło zaśmiała się znowu dziewczyna.
I wszyscy śmiać się zaczęli; nawet Anzelm ze słabym uśmiechem zwrócił się do Justyny:
— Elżusia Bohatyrowiczówna, Fabiana córka... najpuściejsza dziewczyna z całej okolicy...
— Bardzo słusznie! — I pan Anzelm nie był pewno taki smętny, kiedy był młody, — odcięła się Elżusia.
— A warto byłoby rozumu troszkę nabrać, kiedy już tak jak prawie zaręczona! — zażartował Jan.
— Nieprawda, jeszcze nie zaręczona, jeszcze ojciec na oględziny pojedzie...
— Tak jak prawie zaręczona! — tak jak prawie zaręczona! — rozszczebiotała się nagle Antolka. — Jaśmont ze swatem przyjeżdżał... nasza mama tobie wyswatała... Może nie mówiłaś, że ładny?
I koszyk z wiśniami pod samą prawie twarz przyjaciółki podsunęła.
— Na, jedz wiśnie.
Elżusia pełną garścią zaczerpnęła z koszyka czerwonych jagód i wnet je do ust poniosła, ale od płotu zabrzmiał głos męzki, wołający z gniewnym i groźnym akcentem:
— Alżusia! a ty tu czego? Czy to tobie w chacie roboty nie stało... Alżusia!
Człowiek, który przed chwilą głowę znad ogrodzenia ukazywał, przestąpił nizki płotek, w miejscu, gdzie stała podstarzała, mizerna kobieta, i poważnemi, ale szerokiemi kroki dążył ku domowi Anzelma, ustawicznie przywołując dziewczynę. Córka tu przyszła niby po wodę; ojciec przychodził niby po córkę. Nie zlękła się ona bynajmniej, tylko umilkła, może dlatego, że usta miała pełne wiśni, i usunęła się trochę pomiędzy wysokie malwy. Żółty Mucyk z gwałtownem szczekaniem zabiegł drogę przybywającemu, ale on go końcęm buta odtrącił i z fantazyą w postawie wśród obecnych stanął. Średniego wzrostu był, krępy w surducie z grubego sukna i wysokich butach, z twarzą bardzo podobną do takiego rydza, w którego-by wprawiono zadarty nos, kępkę sterczących wąsów i małe, błyszczące oczy.
— Niechże i mnie będzie wolno przywitać Anzelmowego gościa! — zaczął z niejaką nadętością w głosie i mowie, a oczka jego drwiąco trochę świeciły. — Dawne to już czasy, kiedy przez nasze ubogie progi przestępowały takie znakomite nogi, a niewiadomo, coby to pan Korczyński powiedział, gdyby wiedział, że siostrzenica jego znajduje się w bohatyrowieckiej okolicy, tak jak prawie w samem gnieździe jego największych wrogów!...
Jan głowę w tył odrzucił i parę kroków naprzód postąpił.
— My nikomu wrogami nie jesteśmy! — żywo zawołał.
— Czy Fabianu język tak świerzbi, że przyszedł tu niewczas o takich rzeczach gadać? — ze zwykłą sobie powolnością zapytał Anzelm, ale żywszym trochę ruchem czapkę poprawił.
— A niby Anzelm żadnego żalu do pana Korczyńskiego w sercu swojem nie chowa, i żadnej ubligi od niego nie otrzymał? — znacznie popędliwiej rzucił przybyły, i coraz prędzej, z coraz bardziej błyszczącemi oczyma, ciągnął: — Czy to Anzelm już nie pamięta jak pan Korczyński przed całym swoim dworem mnie i Anzelma złodziejami nazwał? Czy Anzelm nie pamięta jak pan Korczyński na nas różne kondemnacye u sądów wyjednywał? Czy Anzelm nie pamięta jak pan Korczyński do góry nos podejmuje, kiedy koło okolicy przechodzi, albo przejeżdża?
Ale Anzelm wyprostował się trochę, baranią czapkę bladą długą ręką na czole przesunął i przerwał:
— Co ja pamiętam, o panu Korczyńskim wspominając, tego Fabian ze wszystkimi swymi synami na plecach-by nie poniósł. Jednakowoż źle nie życzę nikomu i między niczyimi wrogami nie jestem... Niech pan Korczyński żyje i zdrów będzie długie lata... Ja jemu przekleństwa nie posyłałem i nigdy nie poślę...
Spłowiałe jego oczy spojrzały kędyś daleko i plecy wnet przygarbiły się znowu. Fabian obie dłonie na rękach oparł i zjadliwie wybuchnął:
— Anzelm zawsze taki, jakby wczorajszego dnia z Panem Bogiem gadał. A ja inszy: ja panu Korczyńskiemu do śmierci nie daruję i tego, że mnie złodziejem przezwał, i tych krwawych rublów, co ze mnie na różne sztrafy wycisnął... Nie zlęknę się ja i przed siostrzenicą jego powiedzieć, że ten proces, który z Bohatyrowieżami ma, przeze mnie ma... Ja szlachtę do niego namówił, ja adwokata znalazł, ja staram się i zabiegam. Niech zna, że i biedna mucha odcina się, kiedy ją zabijają. Czy wygramy, czy przegramy, ale on tymczasem naje się kłopotów i kosztów nałoży. Dobrze mnie i to! Dobra kozie brzoza. On arystokrat i wzłotnych pokojach mieszka, a ja ubogi szlachcic nizkiej chaty; ale bywa, że mała mucha wielkiego konia do krwi ukąsi. Może ja w tym procesie darmo zdrowie położę i fortunkę swoją nadwerężę, może mnie głupie ludzie i kląć będą na wypadek przegrania. Ale mam nadzieję, że tak nie będzie, bo Bóg kotwica moja, a kogo on ma w swojej obronie, ten w złej nawie nie utonie...
Mówiąc to wszystko, brał się w boki, szeroko rozmachywał rękami, głos coraz podnosił, cały wewnątrz kipiał, a na twarzy spotniał. Zdawać się mogło, że nigdy mówić nie przestanie; ale Jan, który niespokojne wejrzenie na Justynę rzucał, głową kręcił, usta przygryzał i widocznie powściągał się z trudnością, teraz na ramieniu rękę mu oparł.
— Niech pan Fabian upamięta się... — wymówił przez zaciśnięte zęby.
Stary obejrzał się i głowę podnieść musiał, aby w twarz wysokiemu chłopakowi spojrzeć.
— Co to? — krzyknął.
— Niech pan Fabian do upamiętania przyjdzie! — powtórzył Jan, a z oczu jego tryskały takie błyskawice gniewu, że stary zmieszał się i nagle ochłonął.
— A co ja takiego nagadałem? — ciszej zapytał.
— Głupstw, głupstw, ojciec nagadał! — krzyknęła, wyskakując zza krzaku Elżusia, a chwytając go za połę surduta, energicznie dodała: — Bardzo słusznie! Niech już sobie ojciec idzie, bo jak jeszcze troszkę tu postoi, to znów pan Korczyński na język ojcu wylezie...
On córkę usunął i ze zmieszanym wzrokiem rzekł:
— Jeżeli co niewczas naplotło mi się w gębie, to przepraszam... przepraszam,.. Język bez pamięci, sekretu nie strzyma... Przepraszam... dobranoc państwu!
Zdjął czapkę i miał już odchodzić, ale zatrzymał się jeszcze, na Jana patrząc. W rozgniewanej i rozognionej przed chwilą jego twarzy wszystko teraz śmiać się zdawało: i czerwone policzki, i małe oczy, i zadarty nos, i ruszające się wąsy. Czapką ku Janowi machnął i zawołał:
— Kiedy Jezus przed Herodem do Egiptu ubieżał, to i mnie przed tobą ubieżeć nie wstyd; ale pamiętaj to sobie, że jaja kur nie uczą. Pierwej doznaj, a potem gań... Dobranoc.

Machnął czapką i ku płotowi poszedł. Elżusia biegła tuż za jego plecami, podskakując, przyśpiewując i pestki od wiśni z ust wypluwając. Wtem nad ogrodzeniem przesunęła się w powietrzu błyszcząca kosa i rozległo się wesołe niegłośne nucenie:

„A kto chce rozkoszy użyć,
Niech idzie do wojska służyć...

Ten, kto słowa te nócił, smutny był, czy nadąsany.
Fabian przyśpieszył kroku i znowu najgroźniejszym swoim głosem zawołał:
— Adaś! a nie mogłeś to koniczyny skosić, kiedy ja w mieście byłem! Wszystkie zęby ci w gardło wepchnę, gamuło!
— Już skoszona, i niech ociec nadarmo swojego gardła nie mocuje! — wcale nie przestraszonym głosem odpowiedział tęgi, rudawy, ale prosty i przystojny chłopak, który z kosą na ramieniu ukazał się za nizkim płotkiem. Nieruchomo dotąd stojąca mizerna kobiecina odwróciła się ku szaremu domkowi, nieopodal od zagrody Anzelma, za płotem, drzwiami, i kawałkiem ogrodu ledwie widzialnego.
— Alżusia! po wodę zbiegaj! — piskliwie i bardzo przeciągle zawołała.
Zdaleka już oz wał się rozkazujący głos Fabiana:
— Nie trzeba! Imość zawsze tylko-byś się Alżusią posługiwała, a chłopcom wszystkie folgi robiła. Niech Adaś po wodę idzie, a dziewczyna i bez tego wieczerzę gotować będzie!
— Adaś! pójdziesz? — zawołała, a raczej zaśpiewała, znowu matka.
— Zaraz! — odkrzyknął niewidzialny już za drzwiami chłopak i głośniej zanócił:

„Tam on rozkoszy użyje,
Krwi jak wody się napije...“

W ogrodzie Anzelma zapanowała cisza. Jan nieśmiało zbliżył się do Justyny.
— Czy pani nie gniewa się za te... nieprzyjemności, które on mówił o panu Korczyńskim? Słyszał, że stryj nazywał ją panią, i w ten sam sposób mówić do niej zaczął. Stryj lepiej od niego wiedział jak mówić i z każdym obchodzić się trzeba, bo przez lat parę codziennie prawie bywał we dworze. Ale Anzelm niespokojnym się stawał; raz wraz poprawiał czapkę i na słońce mrużącemi się oczami spoglądał. Stało ono u skraju nieba, w blizkiej już od ciemnego boru odległości.
— Janek!
Zpod baraniej czapki blade oczy z niepokojem wznosił ku twarzy synowca.
— Czy my już dziś nie pójdziemy do Jana i Cecylii?
Jan zmieszał się także.
— Może nie pójdziem... co tam, że jeden dzień opuścim!...
Stary głowę pochylił.
— Źle, źle będzie — szepnął — jeżeli do jesiennej pory krzyża nie skończym...
— Czy pani była w parowie Jana i Cecylii? — zapytał Jan Justyny.
Przypominała sobie. Zdawało jej się, że coś o miejscu tę nazwę noszącem słyszała; ale nie była tam, najpewniej nie była tam nigdy.
— A pewno, pewno... co państwa takie rzeczy obchodzić mogą! — rzekł Anzelm.
Justyna wstała. Znów pierwszą jej myślą było pożegnać tych ludzi i odejść. Ale rysy jej wyprężyły się, zesztywniały i twarz przybrała w mgnieniu oka pozór daleko starszej, niż była istotnie. Tak z nią stawało się zawsze, gdy uczuwała silne dotknięcie jakiejś wielkiej nudy czy żałości. Łatwo można było odgadnąć, że pomimo zdrowia i siły, które z niej całej uderzały, należała do rzędu tych organizacyi, które żwawo głodnemi sercami młodość swoją pożerają. Nie chciała ztąd iść, ani tam wracać. Co ona tam będzie robiła? Znów sztywnie siedzieć obok wystrojonej i szczebioczącej narzeczonej hrabiego, znów patrzeć na poniewierkę siwych włosów ojca, znów spotykać podejrzliwe spojrzenia pani Andrzejowej lub łzą oszklone oczy Klotyldy, znów przy każdem zbliżeniu się tego człowieka, którego niegdyś wyglądała jak szczęścia, drżeć przed nim, przed nimi, przed trucizną własnego wzruszenia! Poco tam ona? komu potrzebna? Kto jej powrotu tam pragnie? A jeśli pragnie ktokolwiek, o! po tysiąc razy bodajby to pragnienie we wstręt się zmieniło! A tu? cicho, bezpiecznie i tak świeżo, jakby dla niej, rodzącej się na nowo, rodził się jakiś świat nowy.
Wzrokiem przechodząc ze zmęczonej i cierpiącej twarzy Anzelma ku pochylonej w nagłem zamyśleniu głowie Jana, z prośbą wymówiła:
— Weźcie mnie panowie z sobą!
Anzelm uważnie i ciekawie na nią popatrzył.
— A dla ja... jakiej przy... przyczyny? — zapytał, jąkając się, jak zwykle bywało, gdy był zdziwiony albo wzruszony.
Zaraz jednak potwierdzająco głową skinął i czapkę prawie zupełnie nad głową podniósł.
Owszem, owszem! — uprzejmie zaprosił.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.