Nad Niemnem (wyd. 1899)/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nad Niemnem |
Wydawca | Hipolit Wawelberg |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Druk Tow. S. Orgelbranda Synów. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szlakiem, wzdłuż ogrodu przez koła wyżłobionym i białą dzięcieliną usianym, wyszli na nieszeroką drogę, która okolicę z polem rozdzielała. Długi dzień letni zbliżał się do końca, w cichej i świetnej gloryi pogody. Na całej przestrzeni niebieskiego sklepienia ani jednej chmurki, ani nawet jednego obłoczka nie było. Niebo, w środku szafirowe, bladło u skłonów, na zachodzie świecąc ogromną tarczą słoneczną, samotnie ku ciemnemu borowi płynącą.
Długo rozciągnięta i razem z biegiem rzeki w półkole nieco zginająca się okolica stała cała w złotawej mgle, utworzonej z lekkiej kurzawy, nawskroś promieniami słońca przepojonej. Zdala możnaby mniemać, że był to tylko gęsty pas roślinności; ale co kilkanaście lub kilkadziesiąt kroków ukazywały się wśród tej zielonej powodzi coraz-to inne ludzkie siedliska. Były to szare, nizkie, słomą pokryte domy, w pobliżu domów stojące świrny, z wystającemi i na kilku słupkach opartemi dachami, — stodoły, stajnie, obory podwórka i sady. Niewysokie, albo i całkiem nizkie, płoty z desek, kołków, lub wzdłuż umieszczonych żerdzi, nierozwikłaną dla oka plątaniną rozdzielały pomiędzy sobą to zagrody, które nie stały w szeregu prosto wytkniętym, ale, jakby wypadkiem rozsypane, cofały się w głąb lub wysuwały naprzód, czasem znacznemi przestrzeniami osamotnione, a czasem jedne zza drugich do połowy zaledwie wysunięte i wzajem na siebie następować się zdające; czasem zepchnięte aż na skraj wysokiej, ku rzece staczającej się góry, czasem krańcami ogrodów i tyłami stodół dosięgające przypolnej drogi.
O wielkiej dawności tych siedlisk opowiadała wielka starość otaczających je drzew... Jedne z domów tonęły prawie w rozłożystych i srebro przelewających topolach; zza innych ciemne lipy wznosiły wysoko poważne wierzchołki. Tu plączące brzozy kładły na ściany i okna wiotkie gałęzie; owdzie popielate wierzby wykrzywiały na wszo strony mnóztwo węzłowatych i powyszczerbianych pni, albo przysadzisto po ogrodach rozsiadały się odwieczne grusze, albo najrzadsze i najwynioślejsze wyrastały na dziedzińcach słupiaste jawory.
Niżej, młodsze od owych prastarych towarzyszy i stróżów osady, wiśniowe i śliwowe gaje nęciły wzrok głębokim cieniem bujnie rozrosłych wierzchołków i pozłacaną przez ruchome promienie słońca trawę swoich podścielisk. Niżej jeszcze, tuż przy płotach albo pod ścianami świrnów i stodół, pełno było nizkich leszczyn, zdziczałych malin i gęsto splątanych wiklin, wonnej piłowiei, krzaczystego żywokostu i brudno-żółtych blekotów, zmieszanych ze śnieźnemi powojami lulku i kolczastemi kwiatami ostów.
Tej dzikiej zarośli, zpod płotów i ścian wypleniać nikt tu snadź nie miał czasu ani chęci; ale w zamian ogrody płynęły istotnym chaosem, zmieszanych z sobą, uprawnych roślin. Wszędzie tu nad zielenią nizkich warzyw, delikatnym lasem, powiewały cienkie kminy i lebiody, maki różowo i biało kwitły, gęstą ściana stały wysokie konopie, na wysmukłe tyki fasola rzucała zielone girlandy. U końca ogrodów, tuż przy domach, na większych lub mniejszych grzędach mieniły się mnóztwem jaskrawych i łagodniejszych barw zmieszane, zwikłane, wzajem głuszące się i jedne nad drugiemi bujające, gaszty, wieczorniki, malwy, nogietki, żółte gwoździki, wysokie kiciaste rezedy, krzaczyste boże drzewka, pomarańczowe nasturcye, różowe grochy pachnące.
Wszystko to związane z sobą było podwójną siecią płotów i ścieżek; a te ścieżki w niezliczonych skrętach biegły od domu do domu, przerzynały ogrody, przeskakiwały płoty, prześlizgiwały się pod ścianami, urywały się, znikały i z gęstej zieleni wypływały znowu, przed myśl i wyobraźnię przywodząc jakieś tłumne, spójne, gromadne życie. Jak obrazek za obrazkiem, zagrody te ukazywały się jedna za drugą, zdaleka i zblizka, samotne lub ściśle jedna ku drugiej przysunięte, podobne do siebie, a przecież rozmiarami swoich domów, gatunkami drzew i przemagającemi barwami roślin od siebie różne. Wspólne tło błękitu i zieleni, wśród którego były rozsiane, czyniło z nich jeden obraz rozległy i bijący w otaczające powietrze stugłośnym rozgwarem.
Justyna szeroko otwartemi oczyma dokoła siebie patrzyła. Znajdowała się teraz w samem niejako wnętrzu okolicy, spajającemi ją dróżkami i ścieżkami postępując. Kilkadziesiąt domów, które okrążała, albo przez których dziedzińce i ogrody przechodziła, zamieszkiwało kilkaset istot ludzkich, które wszystkie u końca tego dnia pogody i pracy wysypywały się na zewnątrz. Mnóztwo kraciastych spódnic i kolorowych kaftanów kobiecych migotało wszędzie. Na dziedzińcach, wśród hałaśliwego gdakania kur, kobiety cienkiemi głosami do nocnych siedlisk zwoływały domowe ptactwo; inne siedziały na zagonach, pieląc warzywo; inne jeszcze szły z wiadrami wody na ramionach, albo w wielkich fartuchach niosły dzikie zielsko, albo przed domami myły domowe statki, albo po grzędach rwały do koszów liście sałaty i lebiody.
Jednokonne i dwukonne pługi, na szeroko rozkraczonych włokach położone, wracały z pola; idący za niemi mężczyźni w kapotach i surdutach, w wysokich butach i bosi, w czapkach małych i zgrabnych, albo wielkich i kosmatych, pokrzykiwali na konie, zdaleka zamieniając się urywkami rozmów; z łąk albo od łanów pastewnych powracający kosarze pobłyskiwali kosami albo wznosili w powietrze zębiaste profile grabi. We wnętrzu domów huczały obracane żarna i stukały krosna. Na każdej drodze, za każdym płotem ożywał się tętent koni, które chłopcy wyprowadzali na nocną paszę. Jedne z nich biegły luzem, na innych jechały bose niedorostki, w płóciennych ubraniach i z rozweselonemi twarzami, pod usuniętemi na tył głowy daszkami starych czapek. Na każdym dziedzińcu, szczekał lub, bawiąc się z dziećmi wesoło, skomlił jakiś Mucyk, Żuczek, Bryś, Wilczek, których imiona, głośno przez dzieci wykrzykiwane, rozlegały się daleko. Pod gęstemi warzywami śmigały bure i czarne koty; butne koguty z płotów i gałęzi rzucały światu przeciągłe dobranoc; stada kaczek, powracających z rzeki, wylatywały zza góry i z krzykiem padały na trawy.
W wiśniowych gajach dziewczęta podskakiwały ku okrytym jagodami gałęziom, a w pobliżu tych miejsc cienistych niejeden pług zatrzymywał się na chwilę i niejedna kosa z brzękiem wikłała się wśród gałęzi, gdy jej właściciel pochylał głowę — niewiadomo: czy ku zerwanej wiśni, czy ku uchu dziewczyny, rumieniącemu się pod wetkniętą we włosy nogietką. Czasem, pod ścianą domu, zjawiło się kilka podstarzałych kobiet na długiej ławie, gwarząc spokojnie, z bezczynnie na kolana opuszczonemi rękami. Czasem na koniu prowadzonym do kuźni przesunęła się postać młodzieńcza, tak wysmukła i zgrabna, jakby przez natchnionego snycerza wykuta. Czasem siwowłosy starzec powoli przeszedł pod szeregiem wysokich lip... Lecz w ogólności był to rój ludzki do roju pszczół podobny, ciężko i własnoręcznie pracujący, w grubej odzieży, z grubemi rękami, z ciemną ogorzałością na twarzach i z potem na czołach, — nie ponury jednak, owszem, tu i owdzie rzucający w powietrze wybuchy śmiechów kobiecych, młodzieńczych, dziecinnych.
Pieśni, zaczynane i przerywane pracą, wzbijały się jedną i kilku notami i, milknąc tu, odzywały się owdzie, to skoczne, to tęskne, to bliżej, to dalej — aż pojedyńczy, męzki głos jakiś przetrwał wszystkie inne, i rozgłośnie, na dziedzińce i ogrody, aż na pola, rzucił strofy tej samej pieśni, którą niedawno wygwizdywał idący za pługiem Jan...
„Przy drodze, przy drodze jawor rozkwitnąwszy,
Gdzie pojedziesz, mój Jasieńku, konia osiodławszy?“
Może, śpiewałby dalej, ale około najbliższego domu powstał krzyk, zmieszany z lamentem i śmiechem. Na drodze ściśniętej pomiędzy płotami dwóch zagród ukazała się para ludzi; mężczyzna był małym, przygarbionym starcem w płóciennej, aż do stóp zapiętej kapocie, kobieta — wysoką, pleczystą dziewczyną, w różowym kaftanie i z kasztanowatemu włosami. Śnieżnie biała kapota nie była bielszą od włosów staruszka, zrzadka rozsianych pa żółtej jego czaszce, a twarz jego, bezzębna, malutka od ściągających ją zmarszczek, okryta była w tej chwili wyrazem nieprzytomnego przerażenia, które objawiało się także w widocznem drżeniu rąk i całej, szczupłej, zwiędłej, postaci. Nie mógłby był pewnie trzymać się na plączących się i podrygujących nogach, gdyby go wielka i silna dziewczyna wpół nie obejmowała, twarz swoję ku twarzy jego pochylając, i czasem łagodnie, a czasem z wybuchającą energią, przemawiając:
— Niech dziadunio uspokoi się! Niech dziadunio do chaty powraca! Pacenko nie przyjechał! Pacenki nigdzie niema! On już po babulkę nie przyjedzie! on już umarł i babulka umarła! Proszę nie dziwaczyć i do chaty wracać!
Ale stary prostował się z całej siły i, nie zważając na perswazye dziewczyny, dygocącym głosem bełkotał i wykrzykiwał:
— Pójdę! znajdę! zabiję zwodnika! babulki nie dam! Gdzie on? Chodźmy, Jadwiśku, szukać! Prędzej! chodźmy!
Dziewczyna, podtrzymując wciąż jego chwiejącą się postać, powtarzała:
— Pacenki niema! Pacenko umarł i nigdy już nie przyjedzie! To tylko te złe chłopcy Ładysiowe dziadunia tak straszą.
Ale stary rwał się naprzód i swoje powtarzał, a coraz bardziej trząsł się i zwiędłą ręką w powietrzu wygrażać zaczynał.
Za nim dwaj chłopcy, bosi, gołogłowi, z minami wiejskich urwisów, wyskakiwali, śmiejąc się głośno i powtarzając:
— Pacenko przyjechał! Pacenko przyjechał, i dziadulkowi babulkę odbierze!
Dziewczyna podniosła głowę zjeżoną gęstwiną kasztanowatych włosów, a z szafirowych jej oczu na pełne i rozognione policzki ciekły łzy...
— Co ja pocznę! — lamentowała, — straszą i straszą, a ten idzie i idzie... znowu narazi się na klepkowanie ludzkie, albo upadnie i stłucze się, jak wtedy...
Jan do Justyny szepnął:
— Stary zawsze tak waryuje, jak tylko kto mu powie, że Pacenko przyjechał... To ten Pacenko, co mu niegdyś żonkę zwiódł i w świat powiózł.
Ale Anzelm przyśpieszył kroku i, przed starcem stanąwszy, powolnym głosem zapytał:
— A gdzie to pan Jakób idzie?
Małe oczy starca z pod czerwonych i nabrzmiałych powiek wzniosły się ku jego twarzy.
— A... a... a... zdaje się... pan Szymon?
— Ja, Szymon, ale gdzie to pan Jakób idzie?
— Szymon — objaśnił Jan Justynę, — to był mój dziadunio, stryja i ojca ojciec. Jakób żyjących ludzi nie rozpoznaje, tylko ich wszystkich za pomarłych ojców i dziadów przyjmuje... tak samo zupełnie, jakgdyby śród nieboszczyków żył...
— Pacenko przyjechał! — prędko mrugając powiekami i głosem skarżącego się dziecka powtarzał stary.
Anzelm wyprostował się i stanowczym głosem przemówił:
— Pacenko nie przyjechał i nigdy nie przyjedzie, bo już na tym świecie wcale go niema.
Bezbarwne i bezzębne usta starca otworzyły się szeroko, ale drżeć i naprzód wyrywać się przestał.
— Nie przyjechał? Pan Szymon mówi, że nie przyjechał? Chłopcy mnie zwiedli. Przybiegli i krzyczą: „Przyjechał!“ Ale czy pewno nie przyjechał?
— Nie przyjechał, — powtórzył Anzelm.
— Czy słowo uczciwości?
Anzelm z uroczystością w głosie odpowiedział:
— Słowo uczciwości!
Starzec uspokoił się zupełnie, dziewczyna wielką czerwoną rękę do Anzelma wyciągnęła.
— Dziękuję — rzekła, — bardzo dziękuję. On zawsze panu Anzelmu wierzy; kilku takich ludzi jest w okolicy, którym zawsze uwierzy... Dziaduniu — znowu nad starcem schylając się, dodała, — proszę do chaty wracać... Mleczko dziś na wieczerzę będzie i pierożki z wiśniami zrobię...
Chciała zawrócić go ku bramie zagrody, ale on uśmiechał się i z widoczną fantazyą wyprostować się usiłował.
— A... a... pan Szymon, gdzie idzie?
— Do Jana i Cecylii, — odpowiedział zapytany.
Rzekłbyś, że nagle blask słoneczny oświecił wyłysiałe czoło i wygładził zmarszczki starca. Uśmiech jego stał się szerokim, błogim; oczy usiłowały spojrzeć w górę; wskazujący palec, cienki i żółty, wzniósł do wysokości własnej głowy, i drżącym trochę, ale podniesionym, głosem mówić zaczął:
— Jan i Cecylia! Aha! Jan i Cecylia! Było to w starych czasach, w sto lat albo może jeszcze mniej po tem jak litewski naród przyjął chrześciańską wiarę, kiedy w te strony przyszła para ludzi...
Mówiłby pewno dłużej, ale Jadwiga, ręce wzdłuż spódnicy opuszczając, z szerokim uśmiechem przed Anzelmem dygnęła.
— Może panowie będą łaskawi, przy blizkości, do chaty naszej zajść...
Szafirowe jej oczy parę razy z ukosa ku Janowi zerknęły.
— Subjekcyi czynić nie chcemy, — odpowiedział Anzelm.
Ona dygnęła znowu.
— O subjekcyą bynajmniej... proszę, bardzo proszę, dziadunio kontenty będzie...
Ale Anzelmowi pilno było do celu wycieczki. Z grzecznym ukłonem i czapkę wysoko nad głową podnosząc, odszedł. Jadwiga posmutniała, dziadka wpół objęła i ze schylonemi nad nim szerokiemi plecy, ze spadającym na nie roztarganym warkoczem, wprowadziła go do zagrody, której dom, stary, ale z gankiem i czterema oknami, zaledwie był widzialny zza gęstwiny srebrnych topoli.
Anzelm powolnym ruchem zwrócił się do Jana, który, z kilku stolarskiemi narzędziami w ręku, zdala i biernie na tę scenę patrzył.
— Poszedłbyś i dopomógł Jadwiśce dziadunia uspokoić...
Chłopak wydął nieco usta, spojrzał na dach najbliższego budynku, chrząknął i odpowiedział:
— Już uspokojony!
W tej chwili blizko zagrody starego Jakóba i jego wnuczki, na sporem podwórku, rozpoczynała się gwarna rozprawa pomiędzy kilku ludźmi, którzy stali ściśnięci w gromadkę i z pomiędzy których wybijał się donośnie zapalczywy głos Fabiana. Snadź prędko przebiegł okolicę i, naprędce kilku sąsiadów pochwyciwszy, ze wspólnego procesu i tylko co odbytej podróży do miasta sprawę im zdawał. Słychać tam było wykrzyki jego:
— Bóg mnie ubij na duszy i ciele!
A drugi raz:
— Niech mnie mizerne ciało opuści, jeżeli mu nie pokażę, zkąd kozy gonią!
Parę pługów i bron, z niewyprzężonemi końmi, stało u wrót podwórka. Właściciele ich słuchali wymownego sąsiada w zaciekawionych i niespokojnych postawach. Niektórzy odzywali się czasem z zapytaniem jakiemś lub powątpiewaniem, ale jeden, wysoki i poważnie wyglądający, w siwej baraniej czapce, chudą twarz na dłoni opierał i zpod czarnego, wąsa ciągle potwierdzająco powtarzał:
— A jakże! a pewno! Żeby nie! A ma się rozumieć!
Inny, snadź bardzo ubogi, bosy i w siermiędze, z szerokiem, pięknem czołem i bujną płową czupryną, ale z chłopska zarywającą mową, co moment jękliwie wymawiał:
— Oj, biedne my, panoczku, biedne, bez tego wygonu! Oj, kab to prawda była, panoczku, że my jego wygramy!
Trzeci, młody i przystojny, ze starannie uczesaną bródką i zawadyacko zakręconemi wąsami, pokrzykiwał:
— I koniec, i kwita! wygon powinien do powszechności naszej należeć! i koniec, i kwita!
— Od Adama i Ewy do nas przynależał, — wzbił się znowu nad wszystkie inne i popędliwie zagadnął głos Fabiana.
Anzelm kroku przyśpieszał. Z ruchów jego widać było, że trwożnie boczył się od wszystkich gwarów i swarów. Na hałasującą gromadkę prawie lękliwe rzucał spojrzenia. Prędko przesunął się pod samą ścianą jakiegoś świrna.
— Wygon nigdy nie był nasz i święcie do pana Korczyńskiego przynależy — zaczął zcicha; — ale oni na każdą garść ziemi aż mrą z chciwości...
Czapkę na czole przesunął, głową potrząsał.
— Chociaż względem niektórych — dodał — to powiedzieć można, że na ziemię przymierają, dlatego właśnie, iż jej tak jak prawie nie mają... Między nami wszelako bywa: jednym gody, drugim głody...
Przechodzili teraz około malutkiej chatki, bez komina, bez ganku, bez płotu, z piędzią ogrodu, w którym rosło mizerne warzywo, i z jednym tylko ogromnym dębem, który litościwie jakby zarzucał na nią szerokolistne gałęzie. Zaduch, brud, nędza tchnęły z otwartej sionki, w której ciemnawem wnętrzu pokwikiwało prosię, a blada kobieta, siedząc na ziemi, skrobała kartofle.
— To jest Ładysiowa, czyli Władysławowa chata, tego samego Ładysia, co tam stał z Fabianem i z chłopska mówił; z chłopką ożeniony, czworo dzieci ma i pewno nie więcej nad półtora morga gruntu. Wszelako — powtórzył — między nami bywa...
Istotnie, każdy mógł łatwo poznać, że rozmaicie pomiędzy nimi bywało. Takich chatek nędznych i nagich jak Ładysiowa, znajdowało się niewiele, ale i pomiędzy zamożniejszemi znać było różnicę dostatku i pomyślności. Widać było, że ziemia, jedyna podstawa, na której stały te zagrody, ulegała tu licznym i nierównym działom; że oddawna, może od wieków, pokolenia i rodziny kroiły pomiędzy sobą ten chleb święty; że w tę przepaść zieleni i kwiatów spływała obfita rosa, nietylko potu, ale i łez... Tylko drzewa odwieczne szerokiemi gałęźmi otulały zarówno dostatek i nędzę, a przyroda, miłosierna czy obojętna, zarzucała na wszystko welon rajskiej poezyi.
Anzelm opuścił okolicę, i z drogi, która w tem miejscu szybko w dół spadać zaczęła, skręcił w stronę, w której płynął niewidzialny ztąd jeszcze Niemen. Było to tak jakby z powierzchni ziemi, oblanej światłem i ciepłem słonecznem, weszli w ocieniony i chłodny korytarz. Roztworzył się przed nimi parów, tak długi, że końca jego najbystrzejsze oko dosięgnąć nie mogło, a tak głęboki, że dwie jego ściany podnosiły się nad nim jak wysokie góry.
Zrazu ściany te miały pozór nagich, piaszczystych skał, przez niewiadome siły przyrody pogiętych w niezliczone garby i jamy, wśród których gdzieniegdzie wyrastał krzak jałowcu, albo cienka sośninka pochylała się nad przepaścią. Powoli przecież żółte ich tło usiewać zaczynała roślinność coraz obfitsza, aż wybuchnęły morzem zieloności wszelkich odcieni, posypanej kwiatami wszelkich barw... Jak okiem sięgnąć, naprzód i ku górze, po stromych spadzistościach i łagodnych stokach, rosły tam olszynowe i brzozowe gaje, jasne i przezroczyste nad nieprzeniknioną gęstwiną berberysów, ożyn, dzikich porzeczek, kwitnących głogów, wilczyn, osypanych purpurowemi gronami jagód, kaliny, śnieźnemi kwiaty jak wielkiemi płatami śniegu bielejącej, — które za podścielisko swoje miały całe lasy krzaczystej lucerny, ogromnych pokrzyw, ostrą woń wyziewających piołunów, wysokich, gwiaździstych rumianków i słoneczników polnych, dzikiego chmielu, plączącego się z mnóztwem nierozwikłanych i nigdzie, zda się, początku ani końca niemającyck wiklin. Wszystko to ze stron obu i z wielkiej wysokości ogromną i w różne kształty wydymającą się falą, spadało aż ku dołowi. U samego szczytu światło słoneczne przeciągało po tej gęstwinie szeroki pas złoty, w którym delikatne olchy zdawały się drżeć z rozkoszy, a biała kora srebrniała na brzozach. Ale niżej słoneczny ten pas bladł i przygasał, i niknął zupełnie, a w głębie parowu zsuwały się stopniowo chłodne i wilgocią napojone cienie.
W głębi, na dnie, sunął kręty, puszysty szlak łąki. On-to zdradzał tajemnicę przyrody i wieków; opowiadał, że tem czemś nieznanem i dawnem, co w tem miejscu ziemię na ogromną szczelinę rozłamało, było gwałtowne ramię wielkiej rzeki. Niegdyś, niegdyś, uderzyło ono o ląd i przedarło w nim sobie łożysko, którego wody zniknęły oddawna, ale które, dotąd jeszcze, wilgocią przejęte, zabarwiało tę łąkę zielonością wiecznie majową, i bajeczny nieledwie rozrost dawało roślinnym tłumom, wyściełającym te wysokie góry. Jednak, łagodne i wdzięczne zakręty łąki coraz się zwężały, aż ustąpiły miejsca wązkiej rozpadlinie, a ścieżki w głąb parowu prowadzące zaczęły piąć się po stokach gór, to nagie, skaliste, ostremi rozpęknięciami poprzerywane i kolczystą wikliną zjeżone, to zielone i tajemniczo pod sklepieniami liściastej zarośli przepadające. W rozpadlinie czuć było zbliżanie się do miejsc mokrych i żywemi wodami przejętych. Leżały tam wielkie, wilgotną pleśnią obrosłe kamienie, błękitnemi kępami kwitły niezapominajki, szeroko rozpościerała się leszczyna, a pod miękką pościelą, którą tworzyły trójzębne łotocie i okrągły podbiał, toczył się cichy, ledwie słyszalny szmer...
Wtem coś zawarczało i zadzwoniło nakształt gotującego się wrzątku. Była to krynica, której kryształowa szyba pobłyskiwała pod sklepistem pokryciem leszczyny i cienką nić strumienia rzucała pomiędzy gęste łotocie i czerwonawe kamienie. W gęstwinę leszczyn wplątane, wysoko tam kwitły błękitne cykorye, śniegiem bielały puszyste kity kotuszników, krzaczysty liliowy dzięgiel z groniastych koron swoich rozlewał mocną woń heliotropin I jakby w tem miejscu natura prawo głosu dawała tylko srebrnej strunie wodnej, cisza panowała tu nieskazitelna. Ptaki mieszkały u szczytów tych ścian wysokich, wśród jasnych olszyn i brzóz, ale w tej głębi nie było ich prawie. Krynica wrzała, strumień dzwonił, i czasem tylko w berberysowym czy wilczynowym krzaku dało się słyszeć frunięcie skrzydeł lub od strumienia przyleciał rzeźwy powiew i z cichym szelestem strącił z głogowej gałęzi liście dzikiej róży.
Justyna stanęła pomiędzy leszczyną i naprzód pochylona patrzała przez chwilę na utopioną w liściach i kwiatach krynicę. Za nią przystanął Anzelm, i z brodą opartą na dłoni przesuwał wzrok dokoła. Cierpiące jego oczy były teraz bardzo pogodne; z żartobliwym uśmiechem wymówił zwolna:
Luby wietrzyk trawę pieści,
Strumyk mruczy, liść szeleści...
Było to niewyraźne echo, przynoszące mu z odległej młodości urywek nawpół zapomnianego wiersza. Zaraz przecież zaczął iść dalej, a raczej wspinać się na górę, po naturalnie wyżłobionych, korzeniami najeżonych wschodach. Szedł powoli, z przygarbionemi plecami i z widoczną trudnością; ale Jan, torując sobie drogę wśród gęstych krzewów, dopomagał mu do przebycia miejsc najtrudniejszych. Ten do wejścia na stromą górę nie potrzebował wschodów. Wysoka i kształtna jego postać kołysała się w obie strony, jakby w wesołem i tryumfującem poczuciu swojej siły. Czasem w gęstwinie znikał zupełnie lub ukazywała się z niej tylko głowa jego, małą czapką ocieniona, i ramię w białym rękawie, troskliwie wyciągające się ku staremu.
W pamięci Justyny błysnęło wspomnienie. Widziała już tych dwóch ludzi, w ten sam sposób wstępujących na wysoki brzeg Niemna; wtedy jeden z nich przystawał czasem i twarzą zwracał się ku otwartemu oknu, w którem ona stała. Ale to przypomnienie błyskawicą tylko przemknęło jej przez głowę; zatrzymała się i z ciekawością patrzyła dokoła siebie.
Znajdowali się w miejscu, o kilka stóp zaledwie oddalonem od szczytu góry, na łagodnej pochyłości, która tworzyła małą, nieco spadzistą równinę. Trzeba było tylko trochę wzrok podnieść, aby zobaczyć ruchomą frendzlę zboża, rozrzuconego nad samym brzegiem parowu. U końca cienistej i w nierówne wschody powyszczerbianej alei, którą wspięli się aż tutaj, leżał olbrzymi kamień, mający liczne wgłębienia i wypukłości, za siedzenia służyć mogące, miejscami siwym i brunatnym mchem obrosły, a miejscami zwieńczony gibkiemi gałęziami ożyn i rozchodnikow. Kilka cienkich sosen z szerokiemi u góry konarami i rozłożysta grusza z gęstwiną drobnych liści wyrastały tam z ziemi, okrytej rzadką trawą i osypanej igłami sosen. Pod sosnami i gruszą coś czerwieniało, błękitniało i bielało; trzeba było wejść pomiędzy drzewa, aby rozpoznać, że to grobowiec...
Był to grobowiec bardzo prosty i ubogi, ale takiego kształtu i w taki sposób przyozdobiony, że aby módz podobny mu zobaczyć, trzebaby cofnąć się wstecz o kilka wieków. Składał się z sześciokątnego, grubego u podstaw a zwężającego się ku szczytowi, krzyża, na którego czerwonem tle bielała postać Chrystusa, a którego boki okryte były różnobarwnemi godłami i figurami. Były tam, białym pokostem powleczone i ściśle do krzyża przylegające, trupie głowy, różne narzędzia męki Chrystusowej, płaskie popiersie Bogarodzicy, z tkwiącemi w niem siedmiu, pozłacanemi niegdyś i w kształt miecza wyrzeźbionemi, strzałami, wreszcie — wsparte na rękach i na podstawach z drzewa lub gliny siedzące, wypukłe figury świętych. Z chudości tych figur, z długości ich członków, z okaleczeń, któremi czas zatarł rysy ich twarzy, poznać można było smak i robotę odległych czasów. Krzyż był tak spróchniały, że rychłym upadkiem groził, ale rozpięta na nim postać Chrystusa i figury okrywające jego boki, przez czas okaleczone, ze spłowiałemi barwami i pozłotami, zachowywały niezmącenie główne zarysy i cechy. Odsłaniał je i od zupełneg zniszczenia chronił, zawieszony u szczytu, gontowy daszek.. Na szerokiej podstawie krzyża bielał wyraźny jeszcze, choć miejscami zacierający się, napis: Jan i Cecylia, rok 1549, memento mori.
Napis grobowy był zagadką. Nazwiska nie miał żadnego. Z bezimiennego grobowca, osłonionego ścianą nadniemeńskiego parowu, przeszło trzy wieki patrzyły na przepaść zieloną, z warczącą w głębi krynicą, na olbrzymi i cały w mchach i wiankach leżący kamień, na wielki trójkąt Niemna, odsłoniony tu przez wyginające się w tył ściany przepaści i stojący teraz w cichej pogodzie szybą błękitu i srebra. Za nieruchomą, zda się, rzeką, wielka, samotna tarcza słoneczna wisiała nad samym już szczytem boru i tak go światłem swojem przenikała, że żółte pnie sosen wyraźnie oddzielały się wzajem od siebie, pod ciemnem pokryciem koron stojąc nieprzejrzanemi szeregi.
Teraz ciszę tu panującą przerywać począł monotonny szmer hebla, przesuwającego się po leżącej na ziemi i do połowy już obrobionej kłodzie drzewa. Anzelm zdjął wielką swoję czapkę przed grobowcem, ale wnet znowu głowę nakrył, i w milczeniu, z nasępionemi brwiami, pogrążył się w swojej robocie. Powoli i jakby automatycznie, nieprzerwanie przecież, długa i blada jego ręka przesuwała narzędzie po powierzchni drzewa. Krzyż próchniejący, który pierwsze jesienne wiatry obalić mogły, musiał być zastąpiony przez inny. Kilkadziesiąt lat temu taką samą robotę spełniał zgrzybiały dziś i nawpół obłąkany Jakób. Teraz jemu, Anzelmowi, przypadło w udziale stróżować nad tą pamiątką, drogą zapewne licznym pokoleniom, skoro z nich każde znalazło wśród siebie kogoś, kto jej z powierzchni ziemi zniknąć nie pozwolił. Nowy krzyż okryją stare godła, krótki napis wyraźniej zabieleje na czerwonej podstawie grobowca, — i wszystko tu znowu będzie tak samo, jak było przed trzema blizko wiekami, jak było w owej porze dalekiej, gdy dwoje jakichś ludzi o nieznanych nazwiskach i dziejach złożono w jednej mogile.
Justyna wpatrywała się w stary grobowiec, i w pamięci jej uparcie powtarzać się zaczęła strofa pieśni, którą niedawno, uniesiona wspomnieniem, wydeklamowała przed nią Marta:
„A gdy kto przyjdzie, albo przyjedzie,
Pomyśli sobie:
Złączona para, złączona para
Leży w tym grobie!“
Czy kochali się oni? Czy świat ich rozłączył a połączyła mogiła? Jak żyli? i dlaczego, gdy umarli, tak na długo, na wieki, pozostali w sercach i pamięci ludzi?
O parę kroków od niej, na obalonym pniu sosny, siedział Jan i uśmiechał się wpół filuternie, wpół tajemniczo.
— Stryj wie wszystko i bardzo lubi historyą tę opowiadać. Trzeba go tylko pięknie poprosić, a opowie...
Istotnie, po Anzelmie widać było, że walczyć zaczynał z ogarniającą go chęcią mówienia i czemś, co go do milczenia raczej skłaniało. Zatrzymał raz hebel pośrodku kłody, spojrzał na Justynę i zcicha rzekł:
— Na co? dla jakiej przyczyny?
Po chwili jednak znów podniósł oczy i dłużej popatrzył na zbladłą nieco i smutną w tej chwili twarz młodej kobiety. Czarowne marzenia grobowiec ten budzić musiał w tej młodej głowie. Nie śmiała prosić o nic tego nieznajomego człowieka, który, ze swoją pracowitą niezależnością i przeszłością, pełną jakichś wielkich cierpień, wydawał się jej dziwnie poważnym i surowym. Ale on prośbę wyczytał z jej oczu. Obejrzał się na słońce: już było poczerwieniało i do połowy ukryło się za borem.
Mało już dziś będzie roboty mojej! A wszystkie pustoty od młodych pochodzą! Wymyślają, pytają się, czas bałamucą: a tu nic tak osobliwego do gadania niema!
Nigdy jeszcze pod siwiejącym wąsem nie uśmiechał się tak łagodnie; mówił też wesoło i prawie z odcieniem filuterności. Czapkę nad głową podniósł.
— Dlaczego nie? — dodał, — jeżeli pani żąda posłyszeć tę historyą, to o moję fatygę bynajmniej... Ja owszem... Nikt jej nie opisywał i w książkach nie drukował... Jeden człowiek opowiadał ją drugiemu, i tak zdaleka, jak rzeka przez różne kraje, przez pradziadów, dziadów i ojców naszych przypłynęła aż do nas. Mnie jej nauczył stary Jakób, gdy jeszcze boso latałem i cielęta pasłem, a jego uczył niewiadomo kto, może dziadek, może przeddziadek, bo w ich familii wszyscy długo żyją.
Stolarskie narzędzia położył na stronie i, na jednem z wgłębień olbrzymiego kamienia siedząc, uśmiechnął się jeszcze.
— Bajki babom, a to, co ja powiem, nie bajka!
Wysoki zrąb kamienia, siwym mchem w tem miejscu porosły, służył za oparcie przygarbionym jego plecom, a na baranią czapkę, i aż na ramiona, spadały mu cienkie gałęzie ożynowego krzaku.
Było to w starych czasach, w sto lat, albo może jeszcze i mniej po tem, jak litewski naród przyjął świętą chrześciańską wiarę, kiedy w te strony przyszła para ludzi. Niewiadomego oni byli nazwiska, niewiadomej kondycyi, i to tylko można było poznać i z mówienia ich i z ubioru, że przyszli z Polszczy. Dla jakiej przyczyny porzucili swój kraj rodzony i aż tu przywędrowali? — zarówno niewiadomo było. Kiedy spotykający ich ludzie podczas pytali ich o nazwiska, odpowiadali, że przy chrzcie świętym nadano im imiona: „Jan“ i „Cecylia.“ A kiedy ktokolwiek chciał wiedzieć dokąd i dla jakiej przyczyny wędrują, — mówili: „Szukamy puszczy!“ Widać było ze wszystkiego, że bali się jakiegoś pościgu i żądali skryć się przed ludźmi, a żyć tylko pod Bożem okiem. Całej pewności co do tego niema, ale takie o nich chodziły głosy, że kondycya ich była nierówna, bo on był ciemnej twarzy i bardzo w sobie silny, tak jak to rzadko pomiędzy panami, a najczęściej w pospólstwie bywa, a ona, czy to szła, czy stała, czy mówiła, czy milczała, wydawała z siebie pańską wspaniałość i piękność. Ale jak tam było z ich początkiem, wszystko jedno; dość, że nie trudno znaleźli to, czego szukali.
Cały tutejszy kraj zalegała podtenczas nieprzebyta puszcza; tylko Pan Bóg nasiał co niemiara jezior błękitnych i łąk zielonych, a ludzie pobudowali troszkę osad, w których trudnili się sobie różną przemyślnością. W jednych miejscach, nad jeziorami lub nad rzeczułkami siedzieli rybaki i Bobrowniki; w inszych, tam, gdzie stały lipowe lasy, pszczelniki miód i wosk pracowitym zwierzątkom odbierali; niektórym król nakazał, aby dla niego hodowali sokoły, i od tego poszło, że nazywali się sokolnikami; a inszych wolnością obdarował, aby tylko wszelkie posyłki jemu sprawiali, i dla tej przyczyny mieli oni nazwanie bojarów, czyli ludzi wolnych. O uprawianie ziemi było im bynajmniej; ogrody mieli, ale najwięcej rzepę w nich sadzili i len w wielkiej obfitości sieli, bo, owiec nie mając i wełny nie znając, odzieży płótnianej tylko używali. Zboże zaś rzadko gdzie zobaczyć można było, i to przy miastach, a w głębokiej puszczy jeszcze gdzieniegdzie nikt i nie słyszał o niem. Ale zato byli tacy, co, w dębowych lasach żyjąc, trzody świń na żołędziach hodowali, i od tego dane im było brzydkie przezwisko świniarów, i tacy, co, przy łąkach mieszkając, bawoły obłaskawiali, i dla tej przyczyny nazywali się — bawolniki. O pieniądzach to jeszcze gdzieniegdzie i nic nie wiedzieli, a jak kto chciał co sobie potrzebnego kupić, dawał skóry zdarte z ubitych bobrów, niedźwiedzi. lisów, kun i inszych zwierząt, albo troszkę miodu i wosku, albo przyswojonego bawołu, karmną świnię, i co tam zresztą kto miał. Chaty ich nazywały się numy i były bardzo biedne i smrodliwe, bez pieców i kominów, bo tym leśnym ludziom nieznajoma jeszcze była malarka. W Boga chrześciańslnego niby-to wszyscy już uwierzyli, a jednakowoż w głębokościach puszczy wielu jeszcze kłaniało się bałwanom i żyło z kilku żonami.
Jan i Cecylia, wzdłuż puszcze przeszedłszy, poznali różne jeziora i łąki, zachodzili do rybaków, do bobrowników, do sokolników i do bojarów; zachodzili także do świniarów i do bawolników; ale nigdzie im nie podobało się tak, jak tutaj, nad brzegiem tego Niemna. i na tem właśnie miejscu, gdzie teraz ten pomnik stoi... Widać zobaczyli, że tu najmniej ludzie doścignąć ich mogą, a najlepiej im będzie pod jednem, Bożem, okiem pozostawać. Może już tak im było przeznaczono, ażeby właśnie ten kawał ziemi zaludnić i nasz ubogi, ale długowieczny, ród ufundować...
Powolny i przyciszony głos opowiadającego brzmiał na wysokim stoku góry, monotonnością swoją podobny do mruczącego u dołu strumienia. Czasem jednak zatrzymywał się i szukał w pamięci wyrazu lub nazwy, których w życiu codziennem nie używał prawie, ale jak słowa z pacierza, ze starej gadki wyrzucić nie chciał. Teraz, z widocznem naprężeniem rysów, wiązał przez chwilę w głowie wątek opowiadania, bojąc się splątać go, albo część jego uronić.
— Podtenczas — zaczął znowu — nie było w tem miejscu żadnego kawałka zaoranej ziemi, ani żadnego ludzkiego plemienia. Z tej strony rzeki i z tamtej strony rzeki, na prawo i na lewo, naprzód i w tył, rosła jedna tylko puszcza. Jan i Cecylia upatrzyli sobie właśnie to miejsce, gdzie teraz ten pomnik stoi, a gdzie podtenczas stał dąb taki stary, co może i tysiąc lat miał wieku, bo w jego wydrążeniu bawoła ukryć byłoby można, i pod tym dębem zbudowali sobie najpierwej chatę, czyli takoż numę bez pieca i komina, nędzną i smrodliwą. Odrazu inszej zbudować nie mogli.
Lepiej mówiąc, on zrąbywał drzewa, oprawiał kłody i budował, a ona zbierała orzechy i dzikie jabłka, gotowała rybę, doiła bawolicę, którą on rychło sobie obłaskawił, naprawiała odzież, a gdy wieczór przyszedł, i on położył się pod dębem, z oszczepem i lłukiem napiętym przy boku, by zawsze od dzikiego zwierza się obronić, siadała przy jego głowie, śpiewając i grając na harfie. Z wysokiego domu pewno była, bo po anielsku grała i śpiewała i ręce z początku miała takie białe, by lilie. Ale krótko tego było, bo pracując ciężko, w niewygodach i niebezpieczeństwach straszliwych, prędko pociemniała na twarzy i rękach i tak wyrosła, zmężniała w sobie, że podobną stała się do płowej łani, której trudności i samotności leśne najmilsze. Jak pierwsza matka ludzkiego rodu, miała ona włosy złociste i takie długie, że pokryć niemi mogła siebie i swoję harfę; gdy też późnym wieczorem nad spracowanym, senliwym mężem śpiewała, on, choć znużony, pieścił się z jej włosami, a potem o wschodzie słonka zdrowy i wesół do roboty wstawał, bo siły miał wzmocnione i serce pocieszone przez nią.
Jednakowoż, pomimo kochania i wszelkich jego rozkoszy, nachodziły ich takie potrzeby i strachy, że innym ludziom i pomyśleć o nich byłoby trudno. Wszystko tu było nie tak jak teraz, ale okropnie, dziko... Po puszczy chodziły stada żubrów, turów, niedźwiedzi, dzików i wilków; w gałęziach czaiły się drapieżne jastrzębie i krogulce, szerokiemi skrzydłami łopotały krzywodziobe orły. Nocami wyły puszczyki, a po drzewach wieszały się rysie, w ciemności oczami jak latarniami świecące. Czasem kruki i kawki czarną chmurą zakrywały niebo, a dzikie konie napełniały zaciszności leśne grzmotem kopyt i przerażliwem gwiżdżeniem. Nad rzeką i na wszelkich mokrych miejscach lęgło się mnóztwo obrzydłych żab, wężów i jaszczurek. I rzeka ta nie była taka, jak teraz; głębinę i prędkość miała ogromniejszą. Wody były wtenczas nadmiar silne i gniewliwe; rozlewały się daleko i o ziemię biły, koryta w niej sobie porząc, czego do dzisiejszego dnia te parowy pamiątką ostały.
Jak oni to wszystko znieśli i przemogli? Bogu świętemu wiadomo; dość, że znieśli i przemogli. Już to jest pewne, że żaden człowiek siły swojej nie zna, dopóki jej w potrzebie z siebie nie dobędzie. Prawda i to, że wiele rzeczy i stworzeń podtenczas człowiekowi do pomocy stało. Narzędzia do wszelkich robót i myśliwstwa przynieśli z sobą, albo różnym sposobem zrobili sobie dobre i mocne. Las dawał dzikie jabłka, orzechy, jagody i grzyby; do rzeki po napój przybiegały jelenie, daniele i sarny, które ze stad wielkich łatwo ubijać było; u góry żył lud wiewiórek, a u dołu skrywała się mnogość zajęcy, łasic i kun; w wodach mieszkały wydry i bobry domki sobie budowały. A trzeba było tylko wędę, sieć albo oszczep w rzekę zanurzyć, ażeby z niej wyłowić tyle ryb różnych, jakich już teraz wcale tu niema.
Do tego i lubości był tu nadmiar. Słowicze śpiewy umilały noce, a jaskółcze i gołębie gminy same przez się szukały przytułku pod dachem numy. Podczas płochliwa sarna ugłaskać się pozwoliła i wiernie potem chodziła przy boku swojej pani. Wszelako tam bywało: ciężko i mile, straszno i bezpiecznie. To tylko jest pewnem, że nacierpieli się nadmiar głodu, chłodu, strachu i zasępu najedli się do sytości, wiele razy od upału i mozołu skóra z rąk i nóg im złaziła, a od wiatrów i mrozu piekące bąble obsiadały ciała.
Może dwadzieścia roków minęło im w tej męce, kroplami rozkoszy słodzonej, aż po puszczy puściły się pogłosy o tej parze ludzi, że przemyślnością swoją i krwawą pracą kawał duży lasu wyplenili, zboża nasieli i inszych różnych roślin nasadzili; że dom sobie zbudowali widny i czysty, z którego też dym przez komin wychodził; że nabyć u nich można niektórych takich rzeczy, jakich na szeroki okół nikt jeszcze nie miał. Poszli tedy do nich ludzie z różnych dalszych osad dowiedzieć się: jak też tam czyniły się takie cuda... A jak raz przyszli, to już na długo przy nich ostawali, przypatrując się różnym, do tego czasu niewiadomym, dziełom i przemysłom. Niektórzy prosili się, aby ze wszystkiem już ostać przy nich dla wspólności i pomocy; ale Jan i Cecylia wprędce doczekali się rodzonych pomocników. Sześciu synów i sześć córek urodziło się im i wyhodowało nad brzegiem tej wody, w cienistościach tej puszczy, pod okiem jednego Boga.
Jeden z tych synów pojął sobie żonę u rybaków, drugi ją wybrał pomiędzy sokolnikami, trzeciemu przeznaczenie dało bojarkę, czwartemu bobrowniczkę, piątemu pszczelarkę, a szósty, handlując rybami, do których łapania wielką miał ochotę, przywiózł sobie dozgonną towarzyszkę aż z miasta Grodna, które podtenczas, dla przyczyny mnóztwa tam rosnących ogrodów, po rusińsku Horodnem zwano. Rusinką też owa dziewka była, ale podtenczas dwie krwie, na jednej ziemi mieszkające, nierzadko mieszały się z sobą, i nie wynikała z tego nikomu żadna obraza, ani ujma. Zkąd synowie pojmowali żony, ztamtąd przybywali mężowie dla córek i, poślubiwszy je, nie odjeżdżali nigdzie, tylko tu sobie budowali chaty; a tnąc las coraz dalej, uprawiali pola. Tak przeminęło lat ośmdziesiąt, albo może i więcej, od tego dnia, kiedy Jan i Cecylia pierwszy raz na tej ziemi nogi swoje postawili...
Umilkł Anzelm, zmęczony niezwykłym wysiłkiem pamięci i myśli; kilka kropli potu zaświeciło na jego zapadłych i rozognionych policzkach, spłowiałe zwykle i białe oczy pobłyskiwmły pod wielką czapką. Obejrzał się w stronę słońca: znikło już ono za borem, lecz Niemen stał żółtawą taflą, i jasne smugi, rozciągnięte u zachodu nieba, jaskrawo oświecały sunący od wschodu zmrok.
— Dzień kończy się, i moja gadka także do swojego końca idzie — wymówił z uśmiechem. — Ale — dodał — w tym końcu także są rzeczy, które walor mają...
Głośniej trochę i żywiej niż wprzódy mówił dalej:
— Ośmdziesiąt lat, a może i więcej, przeminęło od tego dnia, kiedy Jan i Cecylia pierwszy raz na tej ziemi nogi swoje postawili. Aż jednego razu znaleźli się tacy ludzie, którzy samemu królowi donieśli, jakie to dziwy dzieją się gdzieściś, w kraju litewskim, w najgęstszej puszczy, tuż nad samym brzegiem Niemna. Panował podtenczas król, dwoma imionami: Zygmunt i August, nazwany... Zapalczywy był myśliwiec, i właśnie w tej porze, kiedy mu to doniesienie zrobiono, bawił się polowaniem w swoich knyszyńskich lasach. Zmiarkował zaraz, że od Knyszyna do tego miejsca, o którem jemu ludzie rozpowiadali, droga była nie bardzo daleka. Łowczym na apel zatrąbić, a panom jechać za sobą rozkazał, i puścił się w drogę. Jechał i jechał, jechał i jechał, a panowie za największym, z panów jechali, aż raptem zobaczyli jakoby koniec puszczy. Drzewa rzedniały i rozstępowały się, jakoby jadącym z drogi ustępując.. Król spojrzał przez te otwory, krzyknął aż z zadziwienia i żartobliwie do panów swoich zawołał:
— „Hej! hej! Waszmość panowie, widzi mi się, że ktoś tu dla mnie nowe królestwo gotuje!“
Aż tu wszyscy, wyjechawszy z lasu, stanęli, oczom własnym wiary nie dając. Tam, kędy dawniej panowała dzicz drzewiasta, bezludna i głucha, srogim zwierzom tylko przytułek dająca, teraz, leżała wielka równina, żółtością ścierniska, po zżętem zbożu pozostałego, okryta. Na ściernisku, by wysokie domy, lub też by słupy z pozwężanemi wierzchołkami, stały sterty wszelkiego zboża; sto par wołów orało pod przyszły zasiewek; a śród pola na gładkich, łąkach hasały stada obłaskawionych koni, pasły się trzody krów ryżych i białych owiec. Na dwóch pagórkach dwa wietrzne młyny łopotały wielkiemi skrzydłami, lipowe gaje rozlegały się od brzęczenia nieprzeliczonych rojów pszczelnych, a w olszynach i brzeźniakach, na wszystkich gałęziach wisiały, wielkie jak czapki, gniazda gawronie. Sto domów przedzielonych ogrodami sznurem wyciągało, się wpodłuż rzeki, a z ich kominów, by z kościelnych kadzielnic, sto złotnych dymów podnosiło się prosto do nieba. Na jabłoniach i śliwach liścia widać nie było za czerwonością i liliowością owocu; po zielonych trawach suszył się len i bieliły się sztuki płócien, w chatach krośna stukały, przed chatami na gałęziach i płotach wysychały ufarbowane przędziwa wełny, a na dachach dojrzewały żółte ogromne dynie. Ptactwo domowe, ziemne i wodne, grzebało się w piasku, lub z hałasem leciało nad rzekę, od której powracający rybacy wychodzili zza góry, niosąc po kilku siecie i niewody, z rzucającemi się w nich rybami. Co do rzeki, tej, jako w dole płynącej, kroi z oddala zobaczyć nie mógł, ale rozpoznał gdzie ona płynęła, po wysokiej, piaszczystej ścianie, nad którą stał bór, przez, nikogo jeszcze nie ruszany... ten sam...
Tu opowiadający wskazał palcem pas boru, rozciągnięty nad złotawym trójkątem Niemna. Zająknął się i głos mu zadrżał.
— Te... te... ten sam!
I zamilkł.
— Tymczasem — mówił dalej — król jechał naprzód, oglądając się w okół i wesoło dziwiąc się wszystkiemu, co tylko obaczył. Młody był podonczas i tylko co na tron swój wstąpił. Koń był pod nim arabski, ognisty, z rzędem kapiącym od złota i drogich kamieni. Nad czołem królewskiem świeciło na kołpaku brylantowe pióro, a drogie purpury i gronostaje spadały z królewskich ramion aż prawie po końskie pętlice. Wokół niego i za nim jechali hetmany, senatory i inne pany, a każdy z koni, które pod sobą mieli, piękniejszy był od drugiego, a od kolorów ich szat i drogocenności siodeł aż ćmiło się w oczach. Za nimi jechali także Sokolniki, na dłoniach trzymając zakapturzone sokoły, — pieściwe pazie, z różami na licach, hardonosa służba i bystrookie strzelce. A łowczowie złotne trąby wciąż do ust przykładali i rozgłośnem graniem rozgłaszali królewskie przybycie szerokiej równinie, długiemu Niemnu i aż zaniemieńskim głębokościom boru...
Jako też ze stu domów i ze stu ogrodów, z pola, z łąk, z rzeki pozbiegali się wszyscy ludzie, patrząc na niewidziane rzeczy, i nie lękając się prawie, tylko podziwiając i oczekując: co z tego będzie? A król ich zapytuje:
— „Czy żywię jeszcze rodziciel was wszystkich?“
— „Żywię i w zdrowiu przebywa,“ — odpowiedział najstarszy syn Jana i Cecylii, który przed króla wystąpił, sam już zmarszczkami — cały poorany i siwy jako gołąb.
— „Ą rodzicielka czy żywię?“ — pyta znów król.
— „Żywię i w zdrowiu przebywa.“
Król podonczas rzekł:
— „Radbym na nich pojrzał.“
Wedle królewskiego żądania wnet stać się musiało.
Z najpiękniejszego domu synowie i córki, wnuki i prawnuczki wyprowadzili parę rodzicielów. Więcej niźli stuletnie te starce szli same przez się, niczyjej pomocy nie potrzebując, w śnieżystych lnianych sukniach, by dwa białe gołębie, jedno przy drugiem. On opierał się na toporze, w długim kiju oprawionym: ona, zsiwiałe włosy po pas rozpuściwszy, głaskała biegnącą przy niej sarenkę. Kiedy już wobec króla stanęli, wszyscy zdumili się, bo król, kołpak swój zdjąwszy z głowy, powiał nim przed starcami tak nizko, że aż z brylantowego pióra sypnęły się gwiazdy.
— „Ktoś ty, starcze?“ — zapytał Jana — „odkąd przyszedłeś? jak zowiesz się i z jakiej kondycyi pochodzisz?“
Starzec, jak przystało pokłoniwszy się królowi, śmiele odpowiedział:
— „Przyszedłem tu od stron onych, któremi przepływa Wisła; nazwisko swoje oznajmię tylko jednemu Bogu, kiedy przed świętym sądem Jego stanę, a kondycya moja nizką była, pokąd do puszczy tej nie zaszedłem, gdzie wszystkie stworzenia są zarówno dziećmi powszechnej matki ziemi. Z gminu pochodzę i pospolitakiem na ten świat przybyłem; ale oto ta małżonka moja z wysokiego domu zestąpiła, aby moje wygnańcze życie podzielać.“
Odpowiedź tę posłyszawszy, król myślał długo, aż odwróciwszy się do panów, co wokół zgromadzeni byli, rzekł:
— „Dufam, że waszmościowie uprzejmie pochwalicie, a przyszły sejm sprawiedliwie zatwierdzi, dekret, który zaraz chcę tu ogłosić.“
Panowie, myśl królewską odgadując i potakując głowami, razem krzyknęli:
— „Inaczej nie może być, miłościwy panie! Sami tego żądamy i o to waszą królewską mość upraszamy.“
Wtedy król odwrócił się do Jana:
— „Ty, starcze, według własnego żądania bezimiennym ostaniesz, i jakeś się urodził, tak w grobie legniesz pospolitakiem. Ale żeś był bohaterem mężnym, który tę oto ziemię dzikiej puszczy i srogim zwierzętom odebrał, zawojowawszy ją, nie mieczem i krwią, ale pracą i potem; żeś piersi jej dla mnogiego ludu otworzył, przez to ojczyźnie bogactwa przymnażając: przeto dzieciom twoim, wnukom i prawnukom, aż do najdalszych pokoleń i samego wygaśnięcia rodu twego, nadaję nazwisko od bohaterstwa twego wywiedzione.“
Tu, z prawicą wyciągniętą nad zdumiałym ludem, król donośnym głosem wypowiedział:
— „Oto ten ród idący od człowieka z kondycyi pospolitego urodzenia, idzie w porównanie ze szlachtą rodowitą krajową i wszystkich praw stanowi rycerskiemu odpowiednich odtąd aż do wygaśnięcia swego używać ma i takowe wykonywać. Nobilituję was i nakazuję, abyście nosili nazwisko Bohatyrowiczów, a pieczętowali się klejnotem Pomian, który jest żubrzą głową, na żółtem polu osadzoną, jako pierwszy rodziciel wasz pokonał żubra, i z odwiecznego jego siedliska uczynił to wdzięczne i obfitością ciekące* pole...“
W tem miejscu umilkł opowiadający; wyprostowana teraz postać jego, z wielką czapką, na tył głowy nieco zsuniętą, wypukłe odrzynała się od wysokiego złomu kamienia. Rękę w gorę, podnosił, i słychać było jak szeroko i głośno oddychał. Po chwili wymówił jeszcze:
— Działo się to w roku, na tym pomniku wypisanym, tysiącznym pięćsetnym czterdziestym dziewiątym...
Na zachodzie, nad borem, gasły pozostawione przez słońce pasy świetliste; zmrok, sunący od wschodu, zwolna obejmował całe sklepienie, na którem tu i owdzie zabłysły nikłe gwiazdy. W zmroku, naprzeciw umilkłego Anzelma, widać było dwoje ludzi, siedzących blizko siebie, pomiędzy cienkiemi sosnami, na pniu obalonego drzewa. Kobieta opuściła ręce na kolana, mężczyzna twarz oparł na dłoni: słuchali jeszcze. Po chwili też człowiek na kamieniu siedzący ozwał się znowu:
— Taka jest historya fundatorów naszych, taki nasz tutaj zaczątek, i oto dla jakiej przyczyny my na tej ziemi siedzimy.
Potem, głosem człowieka, który w głębi pamięci swojej budzi drzemiące wspomnienia, mówił jeszcze:
— Wszelako bywało późniejszym czasem w tym naszym rodzie, przez Jana i Cecylię ufundowanym. Włości nie mieliśmy nigdy i krwi ani potu z nikogo nie wyciskali. Bywało, że niektórzy z nas na wojny chodzili; bywało, że za panami z gardłami i szabelkami na sejmiki i sejmy ciągnęli. Jeden i drugi przebywał na pańskich dworach, o urzędnikowskie lub oficyalistowskie posady zaskakując. Jeden i drugi, fortuny przerobiwszy, gdzieś daleko na osobnym folwarku siadał i pański już ród fundował. Ale najwięcej, tak jak prawie wszyscy, siedzieliśmy w swoich zaciszkach, własnemi rękami od matki naszej powszechnej chleb dobywając. Szmaty ziemi, by Chrystusowe szaty, rozdzielały się wciąż pomiędzy nami, a podczas, zrządzeniem boskiem, albo niedobrym charakterem ludzkim, wcale przepadały. Jednakowoż po większej części trwaliśmy przy swoich gnieździech, większych, czy mniejszych, i dotrwaliśmy do tej pory. Teraz szlachectwo pradziadów zdjęte z nas zostało; chłopami nazywamy się i jesteśmy... Ale o to bynajmniej. Wszyscy my kołki jednego płota... Bieda jedynie, że ubóstwo nasze rośnie i duszne zamroki ogarniają nas coraz większe...
Potrząsł głową.
— Nikt prawie nie da wiary, że i tę historyą fundatorów naszych w całej okolicy może trzech, może czterech ludzi umie. Umie ją stary Jakób, ale on już tak jak prawie nieżyjący; umiem ja, umiał niegdyś Fabian, umie może ten młody Michał, co tam stał wystrojony, z wąsami do góry. Insi o takie rzeczy nie dbają, i w biedzie, w zasępię, pamięci o nich mieć nie mogą... Chłopami być czy panami, to za jedno; ale w bydło obrócić się, to smętnie i tęskno...
Widać było, że zgarbił się znowu i że głowa jego z wielką czapką, oderwawszy się od kamiennego złomu, pochyliła się nizko, Powolnym, zamyślonym szeptem dokończył:
— Szczęście wywyższa, szczęście poniża; wszystko na świecie czasowe i przemijające... każda rzecz by woda przepływa, by liść na drzewie żółknie i gnije...
Z obalonego pnia drzewa powstała kobieta i, szybko zbliżywszy się ku zasmuconemu, pochylona, usta swoje przyłożyła do szorstkiego rękawa jego kapoty.
— Dziękuję! — wymówiła gorącem szeptem.
On cofnął ramię, w tył się uchylił i przez chwilę w milczeniu na nią poglądał. Potem, jąkając się, ze zdumieniem wymówił:
— Do... do... dobra!
Kobieta prędko odeszła, objęła ramionami cienki pień brzozy, i w szarzejącą przestrzeń patrzyła rozmarzonemi oczyma. Myślała pewno, że szczęśliwymi, o! jak szczęśliwymi, byli ci ludzie, którzy takie miłości w piersiach nosili i takie na ziemi pełnili zadania; że ona także z ochotą i dumą poszłaby na krańce ciemnej jakiej puszczy i pod dach jakiej ubogiej numy, byleby nie mieć w sercu i życiu pustyni, byleby czuć się kochaną serdecznie i wiernie i widzieć przed sobą cel, choćby drobną migocący gwiazdą! Myślała pewno, że miała dziś sen cudowny, w którym zjawiło się przed nią jakieś długie, czyste, podniosłe szczęście...
Gdy oderwała wzrok od przestrzeni, zobaczyła obok siebie wysokiego mężczyznę, który, tak jak ona, stał wsparty o drzewo, i długo, uparcie patrzył, nie w przestrzeń — lecz na nią. Krewki i wzburzony, rzucił czapkę o ziemię i zawołał;
— Bodaj to takie życie i szczęście! Przeklęta dola, która człowiekowi daje tylko to, co bydlęciu! Orz dlatego, abyś jadł; buduj na to abyś, miał gdzie zasnąć! I bydlę ma takie szczęście! Kiedy prawdziwego kochania zażądasz, to ono dla ciebie za wysoko rośnie; kiedy dla ludzi uczynić co zechcesz, to nie masz sposobów, ani wiadomości. Na zgubę tylko małym mrówkom Bóg skrzydła daje!...
Odwrócił się i, czoło do drzewa przycisnąwszy, stał rozżalony, gniewny, jakichś wyższych przeznaczeń i uczuć pragnący.
Justynie się zdawało, że, słuchając tej popędliwej skargi młodzieńczej, słucha samej siebie. Myśl, dotąd jej obca, błysk domysłu, przebiegła jej przez głowę. Szybko przebyła kilka stóp, dzielących ją ze szczytem góry, i na tym szczycie, przy uśpionem zbożu, stanęła, ze spiesznie oddychającą piersią i osłupiałem zdziwieniem na twarzy. Na żółciejące pola noc już spłynęła, ale z tego wysokiego punktu oko mogło sięgnąć daleko i rozeznać wśród ciemnej przestrzeni szary szlak Niemna i ciemny pas wysoko nad nim rozciągniętych zagród.
W „okolicy“ życie dzienne ustawało; tu i owdzie tylko pobłyskiwały w oknach drobne światła, wzdymały się fale oddalonych głosów, odzywał się tętent konia, albo turkot kół. W jednem miejscu dziecinna widocznie ręka wydobywała z harmoniki jęczące tony; z innego kiedy-niekiedy dolatywało urywane śpiewanie skrzypiec.
Justyna spojrzała w górę, i wyobraźnia ukazała jej pod gwiazdami postać kobiety, ze złocistemi włosami, okrywającemi i ją i jej harfę, z łaskawą sarną u boku. Płynęła górą, potężna i cicha, z ręką ku ciemnemu pasowi zagród opuszczoną. Błogosławiłaż jee, czy komu ukazywała?