Nad brzegiem Renu stali...
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nad brzegiem Renu stali... |
Pochodzenie | cykl Z myśli wieczornych, Ostatnie nowele |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1921 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lublin – Łódź – Poznań |
Źródło | Skany na commons |
Indeks stron |
Wspomnienie z dalekiego świata niegdyś przywiezione i nie wiem czemu w pamięci trwające. Tak drobny, tak drobny bohater wspomnienia, że nie wiem czemu...
Ginie mi czasem i znowu powraca. W mrokach zadumy przelatuje najczęściej i słyszę wtedy łoskot, krzyk, szumy, naprzeciw którym leci.
Choć w pyle skier złotych widziałam go niegdyś i choć z oczu mi zniknął w lśnieniu połamanych tęcz, w mrokach zadumy widuję go najczęściej, nie wiem czemu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
...Nad brzegiem Renu stali widzowie zdumieni, w słynny wodospad szafhuzański zapatrzeni, wsłuchani.
Dzień był letni, gorący. W upale, w blasku słońca stały pałace białe, ogrody kwietne, ulice ludne, drzewa rozłożyste. Ren płynął wstęgą roztopionego srebra i po roztopionem srebrze, z puszczonemi na wiatr pióropuszami dymów-olbrzymów, nadpływały, przepływały, rozmijały się, turkotały statki wodne.
Ale to wszystko było niczem, to wszystko jak atomy w bezmiarze tonęło, ginęło w widoku i w głosie cudu przyrody, ogromu przyrody.
Z wysoka, z wysoka ogrom ten na srebrną rzekę spada. Zanim spadnie, wody swe w powietrzu na alabastry twarde, na przeźroczyste kryształy przerabia, budując z nich kolumny, wieżyce, zamczyska, puszcze kształtów w alabaster i kryształ stężałych, a wiecznie ruchomych. Wszystko jak alabaster białe, albo jak kryształ przezrocze; na wszystko piany śnieżyste kładą koronki królewskie, ciężkie i kwiaty wielkie, bajeczne, a naokół rozpyla się kurzawa wodna lekka, leciuchna, złotemi skierkami świecąca i przez kurzawę złotych skierek, w kolumny, w wieżyce, w zamczyska strzały słoneczne wstępują, zapalając tu i owdzie, wyżej, niżej fragmenty połamanych tęcz.
Z wysoka, z wysoka ogrom ten spada — i krzyczy. Z innych wiecznie cząstek te same wiecznie kształty budując, szumem straszliwym, gwałtem piekielnym, krzykiem obłędnym przestrzeń od ziemi do nieba napełnia.
Jakby dwa morza w przypływach przeciwległych łonami rozszalałemi wzajem o siebie uderzały, jakby dwa niebieskie globy ścierały się w boju śmiertelnym. Szum, łoskot, grzmoty, zgiełk — gwizdania, turkoty, bełkoty rozełkane, ryki bólów ponurych bez nadziei, ani odpoczynku.
Jakiś bez odpoczynku gwałt rzeczy wściekłych, które od nieba do ziemi ścigają się i druzgocą, — jakaś nieśmiertelna męka rzeczy, które, z piorunowym pędem w unicestwienie lecąc, szumią szałem, huczą rozpaczą, bełkocą od bólu i, w każdem mgnieniu unicestwiane, odnawiają się z każdem mgnieniem, wiecznie inne, wiecznie takie same.
I wiecznie je wokół oblatuje leciuchny pył skierek złotych i wiecznie na paletach z alabastru i kryształu siedm barw lśniących przelewa w nich tu, owdzie fragmenty tęcz...
Stali nad brzegiem Renu widzowie zdumieni ..
Wtem z nad głów ich wyleciało i falującym, drżącym lotem w powietrzu pływać zaczęło coś małego, błękitnego, tak małego i błękitnego, jak kwiat lnu.
Był to mały, błękitny motyl.
Skąd się tu wziął? Z nad jakich traw spokojnych, z jakich cienistych, kwiecistych ogrodów zerwał się, aby tu lecieć?
Co ku tej grozie i ku tej potędze, ku odmętowi pędu i krzyku gnało to drobne, to wątłe stworzenie?
Co tę słodką idyllę pociągało do tej straszliwej tragedji?
Co zadzierzgnęło nić pociągu niewidzialną pomiędzy małością tą a tym ogromem?
Czy do tęcz leciał? Czy do słonecznych strzał, co w kryształowych kolumnach gorzały?
Leciał. Mrugały mu skrzydełka szybko, szybko, jak mrugają powieki nad oczyma człowieka przestraszonego. Wzlatywał ku górze i ku dołowi się opuszczał; pomykał naprzód i znów się cofał. Lękał się. Leciał przecież. Chłodem bolesnym biła wodna kurzawa. Leciał. Nad ból, nad lęk silniejsza bywa nić pociągu tajemnicza.
Już w leciuchnej kurzawie wodnej drobiną błękitną migoce, już obleciały go skierki złote i drobne skrzydła walczą...
Walka skrzydlatej drobiny błękitu z ogromami przelewających się kryształów i alabastrów cichego mieszkańca pól i ogrodów z odmętem, szałem, wrzaskiem wodospadu.
I stało się, że przed oczyma widzów ta małość zasłoniła tę ogromność. Ścigały ją oczy...
Przebył mgławicę złotą, zleciał na tęcze, w czaszy śnieżystego kwiatu migocącą — zniknął.
Nadaremnie szukały go oczy. Może w męczarni skrzydełek roztarganych żył i walczył jeszcze w toniach alabastrowej wieżycy? Może ze śnieżystego kwiatu wylały go piany wzburzone i razem z tęczą, na której był osiadł, w otchłań huczących nurtów runął?
Nie było go nigdzie.
Wodospad zaś piętrzył kryształy na alabastry, alabastry na kryształy i grzmiał, szumiał, płakał, szalał nieśmiertelną męką rzeczy, które pędem piorunowym w unicestwienie lecą i, w każdem mgnieniu unicestwiane, odnawiają się z każdem mgnieniem, wiecznie inne, wiecznie takie same...
......O duszo z niebieskich otchłani błękitnych zlatująca pomiędzy ziemskie wrzawy, pościgi, piany wzburzone i tęcze znikome!
O dolo, któraś zerwała się z nad traw spokojnych, z cienistych, kwiecistych ogrodów, aby lecieć ku niebotycznym kolumnom i wieżycom, ku niezgłębionemu odmętowi i nieśmiertelnej męce — rzeczy wielkich!
∗
∗ ∗ |
Są pory w życiu człowieka, w których jedyną pracą, jedynym czynem, jedyną zasługą może być tylko cierpliwe, bez skarg i gniewu znoszenie życia. Nic podźwignąć i nic dokonać już nie można, oprócz wzniesienia duszy swojej nad małości tego świata i powściągnięcie jej od wylewania na świat tych ciemności i goryczy, któremi on ją napoił.