Najnowsze tajemnice Paryża/Część czwarta/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niebezpieczeństwo położenia w jakiem się Kodom znalazł, przywróciło mu całą przytomność umysłu. Zadziwił się, protestował ale bez stawienia oporu. Nim oddał się w ręce ajentów policyi, pierwej szepnął Wandzie do ucha.
— Uprzedź Riazisa....
Potem obróciwszy się, rzekł: — jestem gotów iść z panami.
Wanda wróciła zgnębiona do swego pokoju. Są takie wypadki w życiu, gdzie się przeczuwa, iż nie ma środków ratunku, że się wszystko skończyło. Taka chwila dla niej nadeszła. Zrozumiała że już więcej nie ujrzy Roberta. Cóż więc poczcie, co się z nią stanie? Jakim sposobem uniknąć kary, którą jej Węgier zgotował? Schwyciła pióro i napisała do Riazisa: „Przybywaj, albo wszyscy jesteśmy zgubieni”.
Zamilczała ona o aresztowaniu bankiera, aby nie przestraszać muzułmanina, jedynego człowieka, na którego mogła liczyć i mieć nadzieję ratunku, nie wiedząc że ów naczelnik bandy, był pozbawiony władzy, a straszne stowarzyszenie stało na wulkanie, w którego zgliszczach zagrzebać się miało. Maryanna weszła po cichu do pokoju.
Zadrżała Wanda i zatrzymała łzawy wzrok na tej, co pomagała jej do ucieczki z zakładu obłąkanych. Maryanna ujęła rękę Wandy i rzekła:
— Mogęż być w czem użyteczną jeszcze dla pani?
— Dziękuję, — odpowiedziała: — wszystko się skończyło, nasze słońce już zaszło, noc się rozpoczęła. Przeczuwam że Robert jest zgubiony. Ten człowiek który przez 20 lat trzymał w szachu policją, ten bojownik, co miał jaskinię za pałac, ten co nigdy i przed nikim nie zbladł.... dziś pierwszy raz zadrżał, pojął on że ostateczny kres nań przyszedł. Ten który trząsł miljonami, upadł z powodu nędznej kombinacyi, z powodu drobnostki. Dostatecznem jest ździebło słomki, aby sprawić wybuch działa bronzowego.
Wanda zamyśliła się przez chwilę, a potem rzekła:
— Jedź ztąd co prędzej, bo kto wie, czy i pani nie będziesz wmięszana do tej sprawy.
— A baronowa? zapytała Maryanna.
Wanda potrząsła smutnie głową. O ja, odrzekła, — powinnam zostać, dotrwać do końca.... zresztą gdzież się teraz udam?
— Nie masz pani żadnego krewnego?
— Mam córkę — odpowiedziała cicho Wanda; — ona jest uczciwa, ona szczęśliwa... Trzeba żeby wierzyła że już nie żyję. Nie mogę usiąść przy jej ognisku, wnieść w jej progi, przeszłości pełnéj hańby i mordów; niepodobna nie zakłócić błogiego spokoju, wypływającego z miłości i cnoty. Jeżeli jej już nigdy nie ujrzę, mam ufność że Bóg przebaczy, że mnie miała matką!....
Pierwszy raz Wanda pomyślała o Bogu. Trucicielka i cudzołożnica lękała się o swą córkę..... A jednakże powiedziano: „Za występki rodziców dzieci pokutować muszą aż do trzeciego pokolenia” Ta przepowiednia biblijna często tętniła jej w uszach. Ona truchlała o swe dziecię, o Jadwigę! a nie miała litości nad dziecięciem innej matki. Po długim milczeniu Wanda odezwała się znowu:
— Wierz mi i zostaw mnie samą. Wróć do Paryża, żyj jak dawniej żyć nawykłaś, zemną już się wszystko skończyło.
— Zegnam więc panią — powiedziała Maryanna, — bo i ze mną już koniec....
— Co, myślisz przedsięwziąć?
— Mój ojciec siedzi w więzieniu, za kilka dni będzie uwolniony. Wezmę tego nieszczęśliwego jedną ręką, a drugą biednego obłąkanego, który mnie kochał i pójdę w jakie najgłębsze ustronie, wpośród gór i lasów, gdzie nie będą pytać o nazwiska, gdzie niedochodzą ani gazety, ani zgiełk paryzki!
— Jedź — odparła Wanda, — możesz jeszcze być szczęśliwą!
— Może! szepnęła Maryanna, myśląc o Ryszardzie.
Uściskały się obie; w kwadrans potem Maryanna jechała koleją do Paryża.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W kościele Panny-Maryi w Auteuil, odbył się o północy ślub lorda Trelauney z panną Blanką Charmeney. Według przyjętego zwyczaju, a którego celem jest uszanować dziewiczy wstyd panny młodej przed natręctwem świadków weselnych, młodzi małżonkowie prosto z kościoła odjechali pocztą. Blanka zaledwie miała czas zmienić strój godowy; konie pocztowe ruszyły galopem.
— Czy nie będę natrętną pytając się gdzie jedziemy? rzekła Blanka.
— Najdroższa — odpowiedział Trelauney, — jedziemy do jednej z moich wiejskich posiadłości.. Nie znajdziesz tam pałacu, lecz skromny domek, bez służących, bez obić na ścianach, żadnego przepychu, oprócz wapnem pobielonych izb, w których powała z prostemi belkami.
— Myśl wcale oryginalna — odrzekła Blanka.
— Wierzaj mi, że robię to z pewnym celem.
— I któż nas tam przyjmie?
— Moja matka.
— Twoja matka?
— Tak...., stara poczciwa kobieta, której cię przedstawię.
— Nigdyś mi o niej nie wspominał.
— Chciałem ci zrobić niespodziankę.
Konie pocztowe leciały jak błyskawica. O szóstej godzinie rano, zatrzymali się przed domkiem skromną powierzchowność mającym.
— To tutaj — odezwał się Trelauney.
Blanka zrobiła duże oczy z podziwienia:
— Tu zostaniemy?
— Tak jest najdroższa.
— W tym wiejskim domku?
— Mój Boże! nie inaczej....
Blanka utkwiła badawczy wzrok w swego męża i ujrzała na jego licu szramę.
— Skaleczyłeś się.... rzekła.
— Nie, — odparł Trelauney, to ty zacięłaś mnie w policzek spicrutą.
— Ja? i dla czegóż to zrobiłam?
— Ponieważ cię kochałem.
Blanka obiema rękami chwyciła się za głowę i zapytała:
— Kto z nas dwojga jest obłąkany?
— Ani jedno, ani drugie.
— Cóż to za szarada, czy zagadka, którą podoba ci się zadać w lesie, rano o 7 godzinie.
Trelauney zapukał do drzwi. Zdala było słychać róg myśliwski.
— W okolicy odbywa się polowanie, — rzekł Trelauney, nadstawiając ucha.
Bianka tupnęła nogą z niecierpliwości i zawołała:
— Wejdźmy panie! ponieważ jesteś u siebie. Za nic w świecie nie chciałabym, ażeby mnie spotkano w tym ekwipażu.
— Cierpliwości odparł Trelauney, — moja matka już wstaje.
Blance zdawało się że śni na jawie. Pożerała oczami oblicze męża, chcąc z niego wyczytać co się w tem wszystkiem święci.
— Kim jesteś nareszcie panie? zawołała z rozpaczą.
— Jestem Jan Deslions!.... leśniczym.... i oto o kilka kroków od nas miejsce, gdzieś mnie szpicrutą w twarz uderzyła... czy sobie to pani przypominasz?...
— Ale to jest nikczemnie! szepnęła Blanka struchlała.
W tej chwili Magdalena drzwi otworzyła.
— Moja matko! krzyknął Jan rzucając się jej na szyję.
— Janie! rzekła dobra kobieta, ucałowawszy go serdecznie.
Jan wziął za rękę Blankę i głosem uroczystym powiedział:
— Matko! przedstawiam ci moją żonę, którą wybrałem. Proszę cię o gościnność dla niej i dla siebie.
— Rozgośćcie się moje dzieci — odpowiedziała Magdalena.
Blanka zaledwie nie zemdlała, lecz głos rogu coraz bliżej było słychać! Więc weszła. Weszła żeby nie być spostrzeżoną, przez myśliwych! Wszedłszy znalazła się w wieśniaczej izbie. W jednym rogu na pólkach ustawione były naczynia fajansowe na środku prosty lecz biały stół, na około stołki słomą słane. W kominie wędziły się szynki i kiełbasy. Blanka umierająca ze wstydu i upokorzenia, upadła na słomiany stołek.