Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Combalou ujrzał w otworzonej szufladzie biórka, wielką ilość paczek biletów bankowych, widok tylu pieniędzy przejął go głębokiem uszanowaniem. Porwał podany mu papier tysiąc frankowy i chowając go do kieszeni, rzekł:
— Nie mam zwyczaju milordzie brać honoraryów, nim oddam jaką przysługę moim klientom.
— A więc to zmieni twoją zasadę, odparł Trelauney.
— Na twoje rozkazy milordzie.
— Znasz pan zapewne chociaż z nazwiska bankiera Villepont?
Combalou mając na sumieniu porwanie dziecka Ludwiki, wahał się chwilę z odpowiedzią, wahanie to jakkolwiek krótkie nie uszło uwagi lorda.
— Villepont? nareszcie wyjąkał Combalou, wiem tylko że to gruba sztuka finansowa....
— To panu powinno wystarczyć. Wiem że pan Villepont puścił w obieg wielką ilość swoich weksli trzeba je jak najprędzéj wykupić na mój rachunek.
— Bardzo łatwa operacya milordzie.
— Oto jest wszystko czego dzisiaj od pana wymagam.
— Przebacz milordzie, że się poważę jego części zrobić jedno zapytanie?
— Jakie? rzekł Trelauney brwi zmarszczywszy.
— Mój Boże! skupując weksle p. Villepont, wasza cześć nie może mieć tylko jeden z dwóch zamiarów: albo ratować chwiejący się kredyt bankiera, lub go zrujnować?
— Mam jeden z nich w rzeczy saméj.
— A więc, jeżeli milordzie zakupisz akcye stowarzyszenia żeglugi na morzu Azoffskiem, to ważny krok w tym celu uczynisz.
— Tak mniemasz?
— Nie znasz milordzie prawa o stowarzyszeniach komandytowych przez akcye?
— Wyznaję moją niewiadomość w tym względzie.
— Prawo to z r. 1856 nie było zachowywane skrupulatnie w aktach stowarzyszeń; raporta gerenta podawano zwykle przesadzone, wnioski akcyonaryuszów nie we właściwym czasie dopełniane, nareszcie część kapitału była strwoniona przed zupełnem uformowaniem się stowarzyszenia. W każdym wypadku przekraczano prawo.
— I cóż wtedy.
— Wtedy skupując po nizkim kursie, pewną ilość akcyj, można zaatakować gerenta, albo w sądach cywilnych, albo kryminalnych i żądać wypłaty akcyj po cenie nominalnej.
— A gdyby ten wypadek miał miejsce?
— Wtenczas pan Villepont zbankrutowałby niezawodnie i do tego podstępnie!
Trelauney powstał i rzekł: Oto pan masz drugą zaliczkę na rachunek twoich honoraryów — i rzucił p. Combalou powtórnie bilet tysiąc frankowy.
Combalou trzechkrotnie się ukłonił, jak mógł najpokorniej.
— Biedny ten pan Villepont! muszę go koniecznie ocalić.... do widzenia panie Combalou.
— Milordzie! mam honor złożyć moje głębokie uszanowanie.
Po odejściu agenta, Trelauney rzekł do siebie:
— No, mam już jednego.
Tego wieczora zebrało się wesołe towarzystwo w niebieskim salonie u braci Provençaux; przybyły tam najwięcej błyszczące osoby między arystokracyą brukową, mianowicie: Maryanna Fer, Ywona Pen-Hoët mała Bretonka z czerwonemi włosami, panna Fraise zawsze śmiejąca się i trzpiotowata — i dwie lub trzy nowicyuszki, które zagnała tam bieda, albo lenistwo.
Jedna okoliczność godna jest uwagi, że lud paryzki staje się z każdym dniem zdrowszym, oświeceńszym i uczciwszym. Piękne i młode damy kameliowe rekrutowane na bulwarach paryzkich, pochodzą zazwyczaj z dzieci opuszczonych przez rodziców, lub z więzień sprawiedliwości, błąkając się bez nadzoru, oddane swemu złemu instynktowi, oraz naśladujące szkodliwe przykłady drugich. Prawdziwe dzieci Paryża pracują jak ich rodzice, i jest im z tem dobrze. Córki rzemieślników, one także pokochały pracę i dumne są z tego. Występek staje się coraz rzadszym, a dowodem tego jest fakt, że prawie wszystkie kobiety uliczne, pochodzą zwykle z prowincyi lub z zagranicy.
Pomiędzy zaproszonemi na kolacyę do braci Provençaux, nazywano się tylko po imieniu; kawalerowie byli: jego ekscelencya Riazis-Bey, książę Trebizondy, Raul Villepont i nieśmiertelny baron Maucourt, który wszędzie się wkręcił, a uchodził za ulubieńca Ywony Pen-Hoët. Błyszczały już światłem żyrandole, piędziesiąt świec zapalono na kominku. Otworzono okna wychodzące na ogród w Palais-Royal, bo wieczór był ciepły, chociaż znajdowano się dopiero w końcu Kwietnia.
— Coś zrobił z Adryanem Saulles? zapytała się Maryanna Fer.
— Adryan, odrzekł Raul, zupełnie zerwał ze światem. Zdaje się, że jutro ma podpisać swój kontrakt ślubny.
— Już?
— On nie znajduje, aby to było zawcześnie.
— Jakież nowiny z dnia dzisiejszego?
— Wielka niezwyczajna nowość, moje panie.
— Powiedz nam zawołały chórem wszystkie kobiety.
— Zapewne zauważyłyście w lasku Bulońskim Anglika, o którym mówi cały Paryż?
— Rzeczywiście, odpowiedziały z wykrzyknikami, tworzącemi muzykę podobną do uwertury z Tannhausera.
— Cudny zaprząg, odezwała się jedna. — Mówią że jest nieskończenie bogaty, wołała druga. — Aby poznać wielkiego pana, dosyć go widzieć przejeżdżającego, krzyczała inna.
— On jest tak bogaty, potwierdził Raul, że w jednym dniu, przybywszy do Paryża, wydał półtora miliona franków!
— We dwadzieścia cztery godzin?
— Ani mniej ani więcéj. Wiem o tem, że dom bankierski Villepont był w wielkiem poruszeniu przez ośm dni.
Maryanna Fer poglądając szydersko na Riazis-Beja, wyzywała go zuchwale, zawoławszy:
— Cóż powiesz na to mój książę? Oto znalazł się jeden, który puści cię w zapomnienie; możesz zebrać z twych szkatuł i z ich skrytek wszystkie brylanty, a jednak sądzę, że lord Trelauney, zepchnie cię na trzecie miejsce.
Muzułmanin miał właśnie odpowiedzieć, kiedy się drzwi otwarły.
— Oto Trelauney! zawołał Raul.
Anglik ukłonił się zimno towarzystwu, a Raul przedstawił go według zwyczaju.
— Nakryjcie do kolacyi, krzyknął książę Trebizondy.
W jednéj chwili nakryto do stołu i szampan zapienił się w kielichach.
— Wasza ekscelencya zdaje się mieszkał w Kairze, nim przybyłeś do Paryża? zapytał Trelauney Riazis-Beja.
— Rzeczywiście mieszkałem w Kairze, odpowiedział tenże, potem zostałem wygnany z powodu wybuchłych zamieszek i schroniłem się do Dżebach do stolicy mojego wuja Achmet-Baszy.
— Który z kolei ujrzał się znaglonym do wydalenia waszej ekscelencyi, dodał Anglik.
— Zkąd o tem pan wiesz? zapytał się Riazis z zadziwieniem.
— Zdaje się, mówił dalej Trelauney, że w braku wicekrólestwa Egiptu, byłbyś pan zadowolił się dowództwem na miejscu swojego drugiego wuja? Opowiadano mi, że on obudził się z okropnemi boleściami w żołądku.... Antidot przeciw truciźnie ocalił życie baszy, który nie mógł posądzić nikogo o ten czyn, tylko swego siostrzana.
— Gdyby. tak było, powiedział Riazis, to u nas inaczéj się nie dzieje. Zwykle mówimy do swoich: usuń się, bo ja chcę twoje miejsce zająć!....
Żart ten wywołał głośny śmiech między kobiétami. Rozmawiano o wielu podobnych rzeczach, dopóki nie przyniesiono koszyków z owocami, ja ko to ananasów, winogron świeżych i poziomek wychodowanych w cieplarniach, w wartości jakie piędziesiąt lujdorów. Jeden z usługujących garsonów wniósł pudełka z cygarami.
— Nie palmy tego, rzekł Arab, ofiaruję wam cygara z moich zapasów, i dodał odwróciwszy się do garsona: każ przyjść memu służącemu Alemu.
To nazwisko Ali, zwróciło szczególną uwagę lorda Trelauney.
— Cygara przeciw cygarom! rzekł lord, mam także swoje i zwróciwszy się do garsona dodał: każ przyjść mojemu służącemu Suryperowi.
Ali i Suryper razem weszli, obaj zdziwieni ze swego spotkania. Rysy oblicza Riazisa straszny wyraz przybrały, a na niego padło ogniste spojrzenie Trelauneya. Powstał Riazis i lord już stał naprzeciw Araba; przez kilka chwil milczenia, kiedy ci dwaj zapastnicy wzrokiem się mierzyli, zamienili oni między sobą groźbę z śmiertelnem wyzwaniem:
— To jest Furgat! pomyślał jeden.
— To jest Dostojnik! szepnął do siebie drugi.