Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Panią de Remeney? zapytał Raul.
— Tak, tak.... de Remeney.
Adryan Saulles zarumienił się cokolwiek.
— Tak milordzie, odrzekł z niejakiem zakłopotaniem.
— Do licha! dodał Raul, takim jakim tu pan widzisz mego przyjaciela Adryana, ma on zamiar połączenia się związkiem małżeńskim w tej rodzinie.
— Więc baronowa ma córkę?
— Znajduje się u niej aniołek w 17 wiośnie życia, nazywa się panna Jadwiga; baronowa jest jéj chrzestną matką. To jest wszystko co można wiedzieć.... Złe języki utrzymują, że tytuł chrzestnej matki jest pozorem do pokrycia daleko świętszych obowiązków; co bądź wszakże panna Jadwiga jest piękna jak świeżo rozwinięty kwiatek i dostaje w posagu sześćkroć stotysięcy franków.
Trelauney obrócił się do p. Saulles i zapytał go:
— Pan kochasz tę młodą osobę?
— Kocham ją odpowiedział szczerze oficer i kiedy ją pan poznasz, pokochasz ją także.
— Kiedyż ślub nastąpi?
— Byłby dziś miał miejsce, gdyby nie tragiko-wypadek, który cały dom wstrząsnął.
— Co się to stało?
— Scena magnetyzmu.
— Oh! oh!
— Traf nieszczęśliwy. Młoda kobieta trzymająca dziecię na ręku, upadła przy bramie pałacu; umierała z zimna i głodu. Jadwiga umieściła ją przy ciepłym kominku, dała jej obiad; ona to uratowała te dwie istoty. I cóż! trzeba żeby się był zjawił kawaler Pulnitz.... i żeby ta kobieta upadła przed tym domem, wszystko traf zrządził, nareszcie żeby ona w czasie balu powiedziała niestworzone rzeczy....
— Cóż ona powiedziała?
— Same niedorzeczności.
Lord Trelauney utkwił badawczy wzrok w panu Saulles i rzekł:
— Czyż ona nie powiedziała, że się w tym pałacu znajduje ukryty skielet dziecięcia?
— Tak! zawołał Adryan blednąc.
— Ach! dodał Trelauney, bo też skielet znajduje się tam rzeczywiście.
— Zkąd pan wiesz o tem?
— Wiem i to tylko mogę panu wyznać. Potem Anglik dodał obojętnie: Zresztą fakt podobny nieraz się przytrafił. Czytałem kiedyś w gazetach iż przy rozwalaniu domu przy bramie St. Denis, mularze znaleźli skielet człowieka schowany w wydrążeniu muru.
Jednakże przerwał Raul, zwyczaj ten nie upowszechnił się we Francyi.
Adryan Saulles powstał bardzo wzruszony i powiedział:
— Jakakolwiek tajemnica otacza ten dom, to przecież kocham Jadwigę i zaślubię ją. Odłączę się od pani Remeney, a jeżeli baronowa niegodną się okaże i jeśli majątek jéj pochodzi z wątpliwego źródła, to się bez niego obejdę.
Lord patrzał na młodzieńca z najwyższą sympatyą i rzekł:
— Widać że pan jesteś żołnierzem, to się nazywa mówić szlachetnie.
— Milordzie! odpowiedział Adryan ze łzami w oczach, jakaż wina może ciążyć na Jadwidze? Nic podobnego nie byłoby nastąpiło, gdyby ona nie uratowała téj nieszczęśliwej i jéj dziecięcia....
— Któż to była przecież ta kobieta?
— Niewiadomo, powiedziała tylko że się nazywa Ludwika Deslions....
— Ludwika Deslions!.... krzyknął Trelauney.
A po chwili pewnego milczenia, odezwał się ściskając rękę Adryana.
— Tak panie! cokolwiek zajdzie, zaślubisz Jadwigę, przysięgam!
Raul Villepont zawołał z podziwieniem:
— Pan znasz Ludwikę?
— Ludwikę?.... odrzekł Trelauney, nie jest że to dziewczyna którą pan uwiodłeś?
— I cóż? zapytał Raul.
— Oto dziecię umierające z zimna, było twoje!
Rysy twarzy Raula objawiały zmięszanie. — Być może, rzekł cicho i dodał: Zresztą kazałem zabrać dziecię.
— Przez kogo?
— Przez jednego człowieka zdolnego do takich czynów, niejakiego pana Combalou, którego ci rekomenduję milordzie.
— Jakim sposobem matka mogła się zgodzić na to?
— Ona się nie zgodziła.
— Porwano jej dziecię?
— Mało mnie to obchodzi, byleby mi malca nie podrzucono.
— A Ludwika?
— Combalou powiedział, że została obłąkaną... to mnie wcale nie zadziwia, bo ona jest nie zwykłego usposobienia, entuzyastka, egzaltowana.
Trelauney odwrócił się, aby ukryć łzy do ócz mu się cisnące.
— Ludwika obłąkana! szepnął do siebie. Dla tych nędzników będę nieubłaganym.... bez litości...
Potem wziął kapelusz i włożył rękawiczki.
— Milordzie, rzekł Adryan, pani baronowa Remeney przyjmuje we środy.
— Będę miał honor zabrać pana w następną środę.
— A ja milorda przedstawię.
Młodzieniec podał bilet wizytowy lordowi:
— Do widzenia, powiedział lord, któryj uż odzyskał swą zimną obojętną minę. Kiedy wyszedł, Raul zawołał:
— Ten Anglik to istny upiór! on mnie przestrasza, a ty jak go znajdujesz?
— Ja? odrzekł Adryan, on mnie wielce się podobał. Bardzo krótko go widziałem, a jednak radbym jak najprędzéj się z nim spotkać.
Trelauney wsiadł do powozu i pojechał do Auteuil. W godzinę po téj scenie którąśmy opisali, służba hotelu Louvre była w poruszeniu.
— Ci Amerykanie są wszyscy jednakowi, mówił jeden garson.
— Cóż się stało, zapytał szwajcar.
— Przypominacie sobie ekstrapocztę, którą przyjechał w wieczór przed sześciu miesiącami ten Amerykanin nazwiskiem Dawidson, a który wyszedłszy po obiedzie, więcej się niepokazał.
— Przypominam, bo nawet sprowadziłem mu fiakra, dał mi 10 franków za kurs.
— Nie słychać było o nim dotychczas. Gospodarz uważał rzeczy Amerykanina jako już doń należące, lecz poszanował prawo zakazujące otwierać waliz, ani cokolwiek sprzedać przed rokiem.
— Och jakie to głupie prawo!
— Głupie albo nie, lecz trzeba go szanować; dowodem tego, że ów Dawidson zjawił się dziś jakby nic nie zaszło, zapłacił za pół roku komornego i odebrał swoje rzeczy. Nadewszystko szło mu o jego walizę, miał w niéj zapewne ważne papieryj bo tylko sprawdził czy te są w porządku.
— Och! zawołał szwajcar, był to może szpieg nasłany?
— Co nas to obchodzi? dał mi pięć luidorów na piwo!
— Szkoda że z nami dłużéj nie pozostał.
— Taki pan cóżby tu u nas miał robić?
Dźwięk dzwonka przeciął ich rozmowę.
Trelauney wrócił do Auteuil; przybrał on tylko chwilowo postać Dawidsona, aby załatwić swe interesa w hotelu Louvre, następnie oczekiwał niecierpliwie godziny, w któréj p. Villepont obiecał mu przynieść jego pieniądze. Czwarta uderzyła, nawet w pół do piątej, a nikt się nie pokazał. Dopiero o piątej godzinie przyszedł sam bankier z portfeuilem pod pachą.
— Każesz na siebie czekać panie, rzekł zimno Trelauney.
Bankier widocznie wzruszony, ocierał pot z czoła.
— Przepraszam cię milordzie, odpowiedział, lecz musiałem dopełnić kilku operacyi na giełdzie, dla zrealizowania téj summy; dla tego też pośpieszyłem sam z przyniesieniem pieniędzy, aby zarazem wynurzyć żal z mimowolnego opóźnienia.
— Oto jest pokwitowanie, odrzekł Anglik, sprawdziwszy pierwéj złożone pieniądze z obrażającą dumą. Bankier ukłoniwszy się wyszedł, a Trelauney pomyślał sobie:
— Bezwątpienia jest on teraz bez funduszów, przybyłem w najwłaściwszą chwilę.
Suche uderzenie w srebrny dzwonek przywołało służącego, któremu lord kazał, ażeby wpuścił oczekującego w przedpokoju człowieka. Człowiekiem tym który niezadługo wszedł, był znajomy nam Combalou, świątecznie wystrojony. Pan Combalou przybywszy poglądał uważnie na Anglika, aby wiedział z kim ma do czynienia. W jego spojrzeniu przebiła się pokora t niedowierzaniem.
Trelauney który nie był kim innym tylko Janem Deslions, jak to bezwątpienia nasi czytelnicy już się domyślili, wziął bilet tysiąc frankowy i rzekł:
— Oto jest wstęp do naszéj gry.