Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Domek mój był nędzną chałupką, ale dla mnie zdawał się pałacem. Cztery ściany na podmurowaniu łokieć wyżéj nad grunt wilgotny, z drzwiami 1oknami na wszystkie strony, stanowiły ów budynek; wchodziło się doń po wschodach przejrzystych. Dwie izby przedzielone drewnianą ściana i dosyć widne zewnątrz podwórza, w jednym rogu kuchnia umieszczona — oto całość mojego pałacu, bo stajnie i obory kosztem osadnika stawiane być musiały.
Każdy domek oddalony był od drugiego o jakie 80 kroków; pole doń przyległe 200 metrów długie a 100 szerokie, stanowiło także własność jego mieszkańca. Stosownie do działalności deportowanego, pole to przemieniało się w folwark, albo ogród, lub w jedno i drugie; niektóre nawet posiadłości miały pozór skombinowany ogrodu kwiatowego i angielskiego parku, tam też można było przeczuwać obecność kobiéty.
Miejscowa administracya zachęcała do małżeństw pomiędzy deportowanemi płci obojga. Kobiéty wysłane za karę, zostają pod nadzorem zakonnic w poblizkim klasztorze zwanym N. Panny z Chartres, do czasu dopóki się przez małżeństwo nie wyemancypują. Dozwolonem jest nadto penitencyonaryuszkom widywanie się z deportowanemi zewnątrz klasztoru, ale sposobność ta rzadko im się zdarza.
W piętnaście dni blizko przeistoczyłem moją chatkę. Zostawiono mi sprzęty mojego poprzednika, za summę nieznaczną. Oczyściłem i upiększyłem to gniazdo pająków i niedźwiadków, zamieniając na raj ziemski Moje okna zasłonione płótnem żaglowem, przecięły drogę ossom i wszystkożerczym muchom, zrewidowałem szczegółowo budynek dający schronienie termitom, szarańczy, szczypawkom a niekiedy i rako-pająkom. Czułem się szczęśliwym.... szczęśliwym? tak, ale z czczością w duszy, która wszędzie towarzyszy człowiekowi kiedy jest samotnym. Nadewszystko podwajała mój smutek ta okoliczność: że w czasie świąt i wypoczynku, podwórze moje napełniło się dzieciakami z sąsiedztwa. Trzeba im było fabrykować piszczałki z drzew świeżo rozwiniętych i dudki grające z szyjek gęsich, a moje wietrzne młynki zrobiły mnie popularnym śród drobnéj gawiedzi.
Przyszła mi myśl adoptować jednego z tych malców. Zwróciłem oczy na pewnego blondynka, około trzech lat mającego. Matka jego dobra kobiéta, przez sześć lat pobytu w Kayennie, dała sześciu obywateli swéj ojczyźnie, a była to ciężka sprawa utrzymania się z tylu potomstwem dla niedostatnich rodziców, gdyż rząd bardzo oszczędnie opatruje przyszłych kolonistów. Ojciec potrząsł głową i milczał, ale Normandka skoro zrozumiała o co chodzi, wziąwszy się pod boki, strofowała mnie oburzona w narzeczu prowincionalnem, mówiąc:
— Aha! na to trzeba łożyć starania przez lat kilka, aby wam potem oddać swoją krew i ciało?...
Zrobię tu uwagę, że jakkolwiek wiele kobiét deportowanych, skazane były na wywiezienie z kraju za dzieciobójstwo, nie zatłumiał przecież występek instynktu macierzyńskiego, odzywającego się z całą siłą; poczuły się na gruncie legalnym. Przez tego rodzaju związki skazanych, Anglicy ufundowali bogatą i kwitnącą kolonią w Sidney. Obecnie, w mieście które przez swe bogactwa i wspaniałość, rywalizuje z największemi stolicami Europy, publiczne urzędy, banki i inne ważne stanowiska znajdują się w ręku wnuków tych, co byli zesłani za karę do Bontany-Bay.
Takie i tym podobne uwagi przychodziły mi do głowy, lecz rozmyślania nie zaludniają samotności, albo ją źle zapełniają. Pielęgnowanie ogroda z zamiłowaniem, ukoiło na pewien czas żądzę ojcostwa. Napawał mnie pociechą widok pnących się winnych latorośli, dojrzewających winogron, jak niemniéj kukurydzy, któréj liście z zielonego koloru zmieniały się w żółtawy, banie brzuchate rozpierając swe łodygi po zagonach i maniok owa pszenica drugiej półkuli swym plonem nastrajały ma dusze na ton weselszy.
Ale nadchodząca zima dość smutne zwiastowała prognostyki. Wiatr północny dął wyrywając palmy z korzeniem; mówiono o licznych rozbiciach na Oyapocku. Z zapadnięciem nocy zgromadzano się w chałupach; każdy przynosił swą robotę i światło, podobnie jak to się dzieje na prowincyi w kraju rodzinnym; pracując razem całe wieczory gawędzono. Było nas sześć lub siedem osób u Hermana, którego syna chciałem adoptować, rozmawialiśmy o przykrościach pory zimowéj bo i z Francyi nie dobre przychodziły wiadomości. Herman słyszał je z własnych ust furmana gubernatora, który znowu wyczytał takowe z dzienników przez jego pana odbieranych, a bydź może że i z listów. Kobiety wznosiły ręce do nieba, dzieci skupiwszy się powłaziły pod komin drżąc ze strachu; utyskiwano jakby śród ogólnego nieszczęścia.
Na dworze wiatr dął przeraźliwie. Nagle zjawił się infirmer z centralnego zakładu, który niekiedy wstępował dla wypalenia fajki do którego z osadników moralnie się prowadzącego. Infirmer Raulin, dobrze pamiętam jego nazwisko, wszedł nie zapukawszy do drzwi.
— Nieszczęście moje dzieci, nieszczęście, — rzekł ocierając pot z czoła.
Naraz odezwało się wiele głosów z zapytaniem.
— Ach! mój Boże! co takiego? co się stało?
— Złe nowiny! moje dzieci, bardzo złe....
— Ależ powiedz nam, — krzyczały kobiéty.
— Pozwólcie mi odetchnąć. Ach! oto statek Jan-Bart, który był sygnalizowany jeszcze przedwczoraj, z ładunkiem....
Tu zatrzymał się, i podniosł rękę do swych ust grubych.
— No, dokończ!
— Ach! grozi wam konkurencya moje panie! lecz na pewien czas nastąpiło zawieszenie broni. Ładunek 70 kobiét mieszczący się na okręcie Jan-Bart nie mógł minąć wysp Zbawienia i należy się domyślać, że doznał bardzo wielkich uszkodzeń. Pan gubernator otrzymał depeszę za depeszami.
— Biedne stworzenia! powiedzieli mężczyźni. Na stronie kobiét panowało milczenie.
— Nakoniec, nie ma nic pewnego! rzekłem, zapytując, czy zdołano przynajmniéj podróżnych na ląd wysadzić?
— Nie ma o tém stanowczéj wiadomości.
Infirmer usiadł przy ogniu gorejącym na kominie, a rozmowa nie ustawała. Smętna pora roku nasuwała niewesołe opowieści. Rozprawiano mianowicie o negrze Dehimbo, na którym w krotce miano wyrok śmierci wykonać.
Grabieżą i morderstwami Nahimbo dwa lata był postrachem okolic Kayenny, a nawet trzymał w szachu policyę miejską. Opowiadania jego awantur wyglądały na legendy; przedstawiono go jako naraz w kilku miejscach się pojawiającego, niewidzialnego, ująć nie możliwego, obrośniętego i do pasa nagiego. Kommunikacya między koloniami i miastem była przerwana, nie dostarczano już ani owoców, ani jarzyn na targi. Kayenna miała być ogłodzona przez jednego negra. Ten potwór, którego nie mógł wyśledzić i złapać cały legion policyantów, został pochwycony jak lis w kurniku. Pewnego poranku, po zrabowaniu odosobnionéj kolonii, dwóch służących negrów dopaść go zdołało. Jeden z nich dał ognia z fuzyi — Nahimbo upadł, lecz natychmiast powstawszy, z pałaszem w ręku zaczął nacierać na przeciwnika. Jednak towarzysz jego taki mu zadał cios pałką w samo czoło, że go ogłuszył, wtedy rabusia skrępowano i w ręce policyi oddano. Po długich badaniach, które wykryły straszne i skombinowane okrócieństwa, prezes szukając napróżno choćby cienia złagodzenia kary dla tego dzikiego człowieka, zapytał się:
— Jakie jest prawo w twoim kraju? Co robią z tym co kradnie i zabija?
— Zabijają go — odpowiedział murzyn zgrzytając zębami.
Rzeczywiście Nahimbo był stracony w Styczniu 1862 roku.
Inni opowiadali walki z tygrysami w lasach jeszcze nietykanych, spotkania z wężami, chwytanie kaimanow; rożnego rodzaju awantury, mogące dzieci nabawić strachu. Szczęściem dzieci już spały, a całe towarzystwo zdawało się lubować w tych okropnych opowieściach. Co do mnie, byłem tegoż zdania co dzieci, więc spać poszedłem. Lecz w śród nocy podniecona wyobraźnia, unosiła mnie na niezmierzony ocean Atlantycki, znajdowałem się na wątłej barce, która wirowała na morskich bałwanach. Przybiłem do okrętu Jan-Bart tonącego w czasie mojego marzenia i wyratowałem wszystkie 70 kobiét jednę po drugiéj, na mą łódkę wątłą jak łupina orzecha. Obudziwszy się nad ranem, myślałem iż rzeczywiście spodziewany okręt może wkrótce nadpłynąć i jeżeli w liczbie przybyłych kobiét znajdzie się jedna według mego gustu, to zapewne nic odmówi mi oddania swéj ręki.