Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zatrudnienia moje całe dnie za domem zwykle mnie zatrzymujące, były zawsze korzystne. Za powrotem na wieczór przynosiły niekiedy jakby na przekorę smutkowi, chwile weselszą. Wtenczas następowało rozczulenie wzajemne, wybuchy wesołości, wtedy tworzyliśmy piękne zamiary dla ustalenia szczęścia naszéj drogiéj Petronelli i w tym przedmiocie tocząca się rozmowa, skracała nam zwykle długie wieczory. Wtedy wziąwszy żonę pod rękę, prowadziłem ją do kołyski i tam wskazywałem na wdzięki urocze śpiącéj dzieciny. Nic nie uszło mój uwagi, dzień po dniu, godzina za godziną, przekonywałem ją o rozkosznem rozwijaniu się ukochanéj istoty.
Martyna wdzięczną mi była za moje uwielbienia, ściskała mnie za to serdecznie, lecz w jéj uścisku, w jéj obejściu nie czułem aby tak kochała jak ja to lube stworzenie. Surowszą była odemnie, mniej czułą i nigdy zupełnie nie poddawała się pierwszem wrażeniom. Z tém wszystkiem była gotową na wszelkie posługi, czuwającą, uważną, prawdziwą gospodynią domu; Petronellę otaczała swemi staraniami jak jaką księżniczkę, a hałaśliwe igraszki dzieciny, cały dom radością napełniały.
Dobry Bóg wie co robi! myślałem i z tą myślą szedłem na spoczynek, zasypiałem jak człowiek zapewniony o przyszłości. W tym czasie nadchodziła siejba, a z powiększeniem uprawy coraz obszerniejszych łanów, szybko wyczerpały się moje zapasy w ziarnie. Ponieważ kupcy St-Laurent, nie obawiając się konkurencyi, wysokie ceny nakładali na produkta, trzeba się więc było postarać gdzieindzijé o nabycie potrzebnych mi nasion. Otrzymałem więc pozwolenie pojechania do wiosek zamieszkiwanych przez pokolenie Hattów, gdzie krajowcy mnijé doświadczeni od moich współrodaków, sprzedawali swe płody po daleko niższych cenach. Byli oni tem przystępniejsi w stosunkach handlowych, że uprawa nic ich nie kosztowała. Ziemia dawała im owoce i ziarno bez trudu, potrzebowali je tylko zebrać i nic więcéj, bo wszelką pracę uważali za ubliżającą godności człowieka.
Podróż z St-Laurent do Hattes była trudna i nużąca, szczególniéj z powrotem. Jechać lądem — niepodobna o tém było myśleć: bagniska zapadające pod stopami, następnie zarośla nieprzebyte, a daléj jeziora które trzeba było okrążać, czyniły tę drogę niepraktyczną. Wsiedliśmy więc na małą barkę dobrze opatrzoną, któréj nam jeden z deportowanych pożyczył i popłynęliśmy rzeką Maroni. Dodano nam nadzorcę, gdyż sześciu lub siedmiu towarzyszów niewoli razem ze mną pojechało. Zmienialiśmy się kolejno przy robieniu wiosłami. Odległość od zakładu karnego do wioski Hattes, wynosiła około mil dwudziestu, płynęliśmy z biegiem rzeki, około siedmiu mil na godzinę.
Za przybyciem na miejsce, nakupiłem czego mi było potrzeba po nizkich cenach i we dwie godziny, obciążony jak muł worami, wróciłem do karczmy, gdzie nadzorca posłany więcéj dla spełnienia formy przepisów, z nadchodzącymi po jednemu towarzyszami, popijał wódkę z manioku. Chcąc zachować godność ojca, a zatem wrócić trzeźwy do domu, unikałem zbyt często powtarzających się libacyi; nadto pragnąłem kupić jakich łakoci dla mojéj córki.
Jakoż otrzymawszy zezwolenie nadzorcy, poszedłem porobić moje małe sprawunki, składające się z różnych przysmaków, jakich można było dostać w tém miejscu. Kiedy przyszło do zapakowania, zabrakło papieru; po długiem szukaniu, znalazł się spory zapas gazet francuzkich, które pewien majtek zadłużony pozostawił. Nie żałowano mi tych szpargałów, pakiet więc mój był gotowy; wziąwszy go na ramię, pobiegłem z nim do karczmy. Skoro powróciłem uderzył mnie zgiełk pijących. Nadaremnie nalegałem do odjazdu, przedstawiając bliską noc, a z tąd różne na wodzie niebezpieczeństwa. Gdy moje prośby zostały bezskuteczne, zmęczony usiadłem w kącie izby przy świetle łuczywa, położywszy worki z ziarnem koło siebie. Jednak pakietu z łakociami z oka nie spuściłem, leżał on przedemną na stole.
Machinalnie spojrzałem na zadrukowany papier, z którego mój tlumoczek był zrobiony i czytałem bez myśli dla zabicia czasu, ogłoszenia o musztardzie postępowéj, czekoladzie przedłużającéj życie konsumentom. Niecierpliwiąc się hałaśliwą rozmową pijanych i niezadowolonych ze spóźnienia w odjeździe, przewróciłem moje zawiniątko, aby przeczytać z gazet coś interesującego. Tytuł wielkiemi literami wydrukowany na pierwszy rzut oka, zwrócił moją uwagę. Napis był następujący:
Po odczytaniu tego, wszystka krew zbiegła mi do serca; zostałem jakby apopleksją tknięty. Ale wkrótce odzyskałem dziką odwagę, opamiętałem się, zdołałem ukryć przed moimi towarzyszami cierpienie, straszne katusze!...
Ta kobieta, którą otoczyłem szacunkiem, uwielbieniem, była potworem, obrzydzenie i wstręt wzbudzającym! Nie tą zbrodniarką idącą śmiało spełnić czyn zemsty, ale ohydnym potworem hypokryzyi, udawania i podłości. Ona spełniała wyrafinowane okrucieństwa, na istotach bezbronnych, jéj opiece powierzonych, nad któremi pastwiła się zwolna, stopniowo, aby lepiéj nasycić się cierpieniami niewiniątek i ucieszyć się ich długiem konaniem, bez straty jednego drgania konwulsyjnéj śmierci. Rozcinała im nożem gardziołka, naprzód jednego dnia wtłaczając ostrze na ćwierć cala, potem na zajutrz na pół i tak daléj, aż cały nóż wepchnęła. Nieszczęśliwe dzieciny jeszcze niemowlęta, nie mogły się więc uskarżać, umierały! Trzykroć powtarzała swoje straszne dzieło, u trzech rodzin. Trzykroć! powtarzam... było to okropne, niesłychane szaleństwo.
Zamęt sprzecznych przerażających myśli, kołował się w méj głowie; nikt się o nich nie dowie i ja ich nie pamiętam. Jednakże potrzebowałem odetchnąć świeżem powietrzem, bo czułem żebym się tu udusił. Szczęściem, nasz dozorca przypomniał sobie że miał tyle dusz na opiece, a przynajmniéj że tyle głów powinien zameldować do apelu. Powstał więc i zawołał stentorowym głosem:
— Daléj w drogę niegodziwe stado! dosyć na dzisiaj!
Gromadka przyzwyczajona do biernego posłuszeństwa stanęła w porządku i udała się na wybrzeże.
Noc już zapadła, ciemna i mglista, najmniejszy wietrzyk nie marszczył powierzchni wód, więc żagiel stał się nieużyteczny. Usiadłem przy sterze i puściłem łódź na środek rzeki jednym rzutem mej siły, co mnie uspokoiło, bo niecierpliwość męczyła. Nie śmiałem jednak wiosłować zuchwale, gdyż trzeba było unikać skał, a ja drogi nieznałem, nie płynąc tamtendy tylko raz czy dwa i to po dniu jasnym. Nadzorca mianował się kapitanem statku, a ja wykonywałem jego rozkazy. W godzinę uczułem osłabienie w całem ciele, upadłem zemdlony pod ławkę na której siedziałem.
— On nie ma w sobie ducha, rzekł z flegmą komendant, dalej inni weźcie się za rudel, trzeba nam dopłynąć!
Zastąpili mnie towarzysze, a ja leżąc starałem się zebrać myśli bezustannie trapiące. Niekiedy jak błyskawica, majaczył obraz strasznej dramy, krwawy, ohydny, niegodny i podły!
Zbliżyliśmy się do S-t Laurent, dzwon klasztorny dawał znak spoczynku, światełka migały po ulicach, okiennice zamykano, tylko niektóre okna błyszczały jak oczy ciekawego. Jeszcze barka niezupełnie przybiła do lądu, a ja już wyskoczyłem jednym skokiem i zacząłem biedź z całej siły. Głosy moich towarzyszy przywołały mnie.
— Hej, Piotrze przyjacielu, a twoje pakunki?..
Zapomniałem o nich, trzeba się było wrócić, obładowano mnie jak można najlepiej; odszedłem nie podziękowawszy nikomu. Nareszcie okrążyłem parkan klasztorny, tam była moja siedziba, ach co robi w tej chwili morderczyni dzieci? a moja córka, moja córka!!